PAMIĘTNIKI I OPRACOWANIA HISTORYCZNE

 

            Żywe historie zaczerpnięte z różnego rodzaju pamiętników, biografii i opisów historycznych, a ukazujące urywki z życia przedstawicieli rodu Borzęckich z ich uczuciami, marzeniami, sukcesami ale także niepowodzeniami i życiowymi tragediami.

Objaśnienia:

Tekstem pogrubionym zaznaczono imiona i nazwisko Borzęckich.

Kolorem zielonym zaznaczono imiona i nazwiska współmałżonków.

Kolorem purpurowym zaznaczono nazwy miejscowości związane z Borzęckimi.

 

Pamiętnik Łosia Towarzysza znaku Pancernego JW. Wdy. Krakowskiego Myszkowskiego od 1646 do 1668. Ze zbioru Zamku Podhoreckiego.

            Roku 1656 w dniu 9 maja pod Kockiem mila od Gniezna stanęło Szwedów 8000 wojska doborowego, od których nasi przyszedłszy i zastawszy ich między błotami, nie mogąc przeciwko ich armacie nic uczynić z wielką konfuzyją odeszli, nie małą z dział w koniach i ludziach poniósłszy szkodę. Tam Panu Pawłowi Borzęckiemu zęby wystrzelano: 14 towarzystwa spod jednej chorągwi postrzelonych...

            Zima 1662 roku lekką była że na Wiśle lodu najmniejszej drobiny. Wojsko nieopłacone konfederację lubo Związek święcony zawiązało [lipiec 1661 roku] i siedzibę w pałacu kieleckim znalazło. Marszałkiem był Samuel Świderski, pijak okrutny, porucznik chorągwi JMp. Konstantego Wiśniowieckiego, pomocnikiem albo substytutem pan Paweł Borzęcki świeć Panie nad jego duszą! mąż w męstwie i rozumie nie porównany, gdyby na tego wszystek rząd związku przyszedł pewnie nielada jako byłby uspokojony, a najwięcej w tem go cala ojczyzna żałować mogła, że gdyby go nie otruto [listopad 1662 roku], pewnie by do przebicia i sfałszowania monety nie przyszło, a zatem i Polska nie była by ogołocona z środków do prowadzenia wojny, szlachta też co teraz podwójnie płaci każdą rzecz, nieprzyszła by do takiego zniszczenia...

Biblioteka Jagiellońska, sygn. Rkp. 5555 IV

 

Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich. Warszawa : nakładem Filipa Sulimierskiego i Władysława Walewskiego, 1885, T. 6, S. 453

            Mińsk - miasto wojewódzkie na Białorusi. Kiedy wojna z Rosją miała się ku końcowi, traktowano w Mińsku o warunkach pokoju lub zawieszenia broni. W tym celu przybyli do Mińska komisarze obu stron wojujących. Ze strony Rzeczypospolitej działali wówczas: Jerzy Hlebowicz starosta żmudzki, Stanisław Sarbiewski wojewoda mazowiecki i Hieronim Wierzbowski wojewoda sieradzki. Nagleni smutnym położeniem kraju, komisarze polscy zabierali się podpisać twarde warunki, poprzedzające ugodę i przyszły pokój, lecz świetne zwycięstwo Czarnieckiego i Sapiechy pod Połonką 28 czerwca 1660 roku, zmieniło postać rzeczy. Komisarze rosyjscy po otrzymaniu wieści o pogromie armii hetmana najwyższego rosyjskiego Chowańskiego, umknęli z Mińska, Polacy zaś, nie wiedząc nic o losie bitwy, pozbawieni przytem wszelkiej pomocy zbrojnej, z trwogą oczekiwali dalszych wypadków. Wówczas to hetman Czarniecki wysłał spod Połonki dla ich bezpieczeństwa oddział jazdy, złożony z 12 chorągwi, pod dowództwem Pawła Borzęckiego, zięcia wojewody mazowieckiego. Pod osłoną tej eskorty komisarze polscy Mińsk opuścili, udając się razem z wojskiem do obozu pod Lachowce...

 

Pamiętnik Jana Chryzostoma na Gosławicach Paska deputata powiatu Lelowskiego na koło rycerskie, a pierwej towarzysza pancernego, z czasów panowania Jana Kazimierza, Michała Korybuta Wiśniowieckiego i Jana Sobieskiego 1656-1688. Odpis.

[tytuł oryginału: Reszty Manuskryptu własnoręcznego Pana Chryzostoma na gosławicach Paska, Deputata z powiatu Lelowskiego na Koło rycerskie Króla Michała Korybuta, a pierwey Towarzysza Pancernego].

            Roku Pańskiego [25 czerwca] 1660, pod Połonką [nieopodal Nowogródka] wojska hetmana Czarnieckiego siła moskali pobiły tak sromotnie że Chowański ich hetman najwyższy, jeno z 4000 konnych ujść zdołał. Natenczas w Mińsku, na traktatach z Moskwą, byli nasi komisarze. Hetman Czarniecki posłał zaraz 12 chorągiew dobrych, żeby ich sprowadzić. Komendę dano Pawłowi Borzęckiemu.
Po owym tedy tak srogim sturbowaniu, z koni, nie zsiadając, poszliśmy nocą do miasta. Gdy przyszliśmy pod Mińsk, mówi komendant [Paweł] Borzęcki:
            Mości panowie, trzeba by nam tu języka, żebyśmy przecie wiedzieli, co się w mieście dzieje. Proszę, kto ochotny, skoczyćby na przedmieście i wziąć lada chłopa.
Nikt nie wyjechał. Kiedy komendant widzi, że nie masz ochoty, mówi:
            Proszę przynajmniej z piętnaście koni dla towarzystwa mego, kto łaskaw, a bądźcie gotowi kiedy nas tam poczną bić.
Z jego chorągwie wyjechało dwóch, dalej nic. Ja, pamiętając jego łaskę pod Kozieradami w mojem nieszczęściu, wyjechałem, a obaczywszy i mnie, wyjechało z pod naszej chorągwie 20 koni...
            Przyjechaliśmy na przedmieście do jednej chałupy, pusta, do drugiej ogień jest co znać że jeść gotowano, ale ludzi nie masz. Już wychodząc z owej chaty w chlewie trzy białogłowy naszliśmy. Jeden nasz towarzysz Charlewski umiał mowę moskiewską. Pyta babę o wojsko i komisarzów. Baba mówi że przyjechało cztery chorągwie ich wojska ale rychło uszli i natenczas w mieście wojska nie masz. Posłał tedy komendant [Paweł] Borzęcki, żeby chorągwie przyszły, każe babie prowadzić do gospody komisarskiej. Baba z ochotą wielką pokazuje gdzie komisarze stoją. Stanęły chorągwie na rynku. Komisarze w strach jak im znać dała warta, że pełne miasto wojska. Każe komendant pytać Charlewskiemu po moskiewsku kto tu stoi, pytać o komisarzy moskiewskich: tem większy strach. Już piechota, co stała przy wozach na rynku, ustąpiła do sieni, a wtem zsiadło nas kilkanaście z regimentarzem. Wyszedł sługa, mówi Charlewski po moskiewsku:
            Niech wstają komisarze, bo tego trzeba, a niech wszyscy będą w kupie.
Poszedł sługa do izby a już się tam światło świeciło. Poszliśmy tedy ku koniom tymczasem, niżeli się tam poschodzili, a wtem idzie starszy sługa i mówi:
            Ichmość proszą;
Wchodzimy tedy, a oni też ku drzwiom od stołu trochę postępują potrwożeni. Zaraz wojewoda mazowiecki Stanisław Sarbiewski1 poznał [Pawła] Borzęckiego, porucznika, zięcia swego i krzyknie:
            Bóg sprawiedliwy, bóg łaskawy, nasi, nasi!.
Potem [Paweł] Borzęcki kilka słów pięknie, od wodza Czarnieckiego przekazując, który o szczęśliwem zwycięstwie oznajmuje. Odpowiedział Jerzy Chlebowski, starosta żmudzki, jako pierwszy komisarz, pięknie, ale z płaczem, z wielkiej radości skończyć nie mógł. Kiedy to skoczą do nas wszyscy, obłapiając, ściskając, Bogu dziękując, za takie dobrodziejstwa! Pytają o przebiegu bitwy. [Paweł] Borzęcki im prawi, aż towarzysz nasz zawoła:
            Nie powiadaj im Waćpan, aż nam dadzą jeść.
Kiedy to skoczą słudzy, kuchmistrzowie wszystkich komisarzów kuchnie zakładać, ważyć, tymczasem wódek, miodów i win. Pozsiadali wszyscy z koni. Tak tedy w owem nieodgarnionem weselu my im powiadali o bitwie i zwycięstwie, oni też nam, jako traktowali z Moskwą, jako się dorozumieli tego, kiedy komisarze moskiewscy uciekli, jako się bali, żeby ich z sobą nie zabrali, jako się nas polękali. A potem uczynił się dzień; pożegnawszy się, wyszliśmy z miasta i zaraz blisko w łąkach stanęliśmy koniom wygodzić i nakarmić. Komisarze też gotowali się w drogę i wyjechali za nami. Poszliśmy stamtąd pod Lachowice, gdzie zastaliśmy wojsko nasze w obozie...

            Roku pańskiego [lipiec] 1661 niepłatne wojska hetmańskie rozgoryczone na dwór poczęły zbierać się do związku. Wojsko koronne pod dowództwem Czarnieckiego nie chciało się łączyć, ale namówione, poszedłszy z pod Kobrynia stanęło wraz z inszymi chorągwie. Zwołano tedy radę starszyzny. Ta uradziła, że z hetmańskich marszałek a z koronnych substytut obrany będzie. Stanął tedy marszałek Świderski, człowiek prosty i szczery, to w nim wojsko upatrywało, substytutem zaś [Paweł] Borzęcki, porucznik chorągwie pancernej Franciszka Myszkowskiego, margrabie pińczowskiego, człowiek uczony, fantazyi górnej. Konsyliarzów połowa z hetmańskiego, połowa z koronnego.
Nazajutrz na radzie kazano porucznikom deklarować na wierność starszyźnie. Najpierwsza tedy deklaracja była tej chorągwie, gdzie porucznikował substytut [Paweł] Borzęcki. Potem były insze chorągwie, ale nie wszystkie, w tym i moja. Później naznaczono siedzibę marszałkowi z substytutem na zamku Kieleckiem.
Stanąwszy w Kielcach na pierwszej radzie tę materyą wniesiono, żeby przysięgali ci, co jeszcze jurnamentu nie odprawili na wierność starszyźnie, nie wyjawienie sekretów i żeby nie odstępować związku aż do generalnej amnestyi. Ja zaś, będąc między młotem a kowadłem mając równo z inszymi zasługi i bywszy godzien wespół z nimi zapłaty domagać, chciałem być w związku, bo mi tam jakiś urząd pisarza, już naznaczyli, ale przysięgą w żaden sposób nie chciałem się wiązać. Kilka razy wymigiwałem się jakom mógł, aż dopiero za czwartym zebraniem rady, kiedy już porucznicy podawali regestra jurnamentu odprawionego swoich kompanij, nacisną się na mnie poważnie, żebym nie odwłócząc, przysiągł. Biorę tedy głos i już mowę poczynam, aż mi substytut [Paweł] Borzęcki przerywa, deklarując to wojsku, że to już na siebie bierze, jako mię ma nakłonić mową, że to uczynię i przysięgnę na rotę. Gdy radę zakończono [Paweł] Borzęcki napierając na mnie wszelkimi sposobami przedkładał pożytek stąd całej dywizji, kiedy w rękach koronnych pióro będzie, oraz całej Rzeczypospolitej, kiedy my, cośmy poszli do związku raczej z przymusu niż zaproszenia będziemy mieli prym w radach wystawiając korzyść i poprawę losu z tego urzędu, mówiąc że i ten urząd może więcej uczynić intraty, niżeli całej jednej chorągwi, przedkładając i to, że kiedy i nas więcej będzie wchodziło do kierownictwa w radach, którzy dobrze życzymy ojczyźnie i chcemy iść w bój przy tym marnym chlebie, to też prędzej intencyą naszą przywiedziemy do skutku, a jeżeli dokażemy że pod naszą dyrekcyą pójdzie wojsko na bój imię nasze chwałą okryjemy.
Aleć mnie te obietnice żadnego nie czyniły gustu. Rozgniewał się tedy [Paweł] Borzęcki i z takiemi wypadł słowy:
            Nie chcesz na moją życzliwą uczynić intencyą: obaczysz, żeć jutro więcej siła wyperswadują na radzie. A ja też tam natenczas nie będę, ponieważ tak moję przyjaźń lekceważysz.
Nazajutrz substytut na radę nie przyszedł i jam się też tam nie kwapił, ale że po mię przysłano musiałem. Zaczęła się tedy materya o jurnamentach, żeby koniecznie wykonane były, kto ich jeszcze dotąd nie uczynił. Przysięgało wprzód kilka różnych kompanij: a wtem idzie substytut. Lubo się był chorobą złożył, żal mu było przecie mnie, że bym w jakie złe nie wpadł terminy, bo mię bardzo kochał. A jużci mnie każą przysięgać. Tknęło mię prawdę wyjawić. Mówię tak:
            Panowie funkcję pisarza na mnie włożyć chcecie, w tym ja gotów dogodzić woli W. M. M. Panów i służyć według sił swoich pod warunkiem żebym nie przysięgał, bo mię ani ten ani żaden urząd i największa jego intrata do tego nie przywiedzie, abym przysięgę daną towarzyszom swoim, Królowi i Polszce złamał. Jeżeli zaś bez przysięgi nie mogę być godzien zaufania Waszmościów, to już do rad wchodzić nie chcę, o sekretach wiedzieć nie pragnę, ale związku nie odstąpię bo tego i bez poprzysiężenia może zażyć, kto go dobrze zasłużył.
Potem wielki hałas za i przeciw. Stanęło na tym że decyzję jutro rada podejmie.
Tego dnia poszedłem żegnać marszałka. Spytał dokąd jadę. Ja mu odpowiem że do swojej chorągwie aby tu ją przyprowadzić. Substytut [Paweł] Borzęcki, lubo mój wielki przyjaciel już się ze mną od żalu i gniewu żegnać i widzieć nie chciał. Luźnych tylko pobrawszy i więcej nic nie powiadając, do domu pojechałem od związku odstępując...

[1. Stanisław Sarbiewski z małżeństwa z Zofią Napiórkowską miał trzy córki: Anastazję Barbarę, Katarzynę Teresę i Elżbietę. Anastazja Barbara została wydana za Franciszka Myszkowskiego, kasztelana bracławskiego. Katarzyna Teresa wstąpiła do klasztoru Sióstr Brygidek w Lublinie. O Elżbiecie wiadomo iż na pewno była zakonnicą].

Biblioteka Narodowa, sygn. Rps 3051 III

 

Pamiętnik Mikołaja Jemiołowskiego, towarzysza lekkiej chorągwi. Ziemianina województwa bełzkiego, obejmujący dzieje Polski od roku 1848 do 1679 spółcześnie, porządkiem lat opowiedziane. Lwów w Drukarni Zakładu Narodowego Ossolińskich. 1850.

            Rok 1661.

            Tym czasem w obozie jako to w wojsku już próżnującym z pod Fastowa pod Lubar wyszedłszy, różne gadki wszczęły się i miej potrzebne jednego z drugim dysputy, z których do tego przyszło, że Wilczkowskiego regimentarza naprzód sobie lekceważyć poczęli, który, by był jako niektórzy radzili, wojsko po konsystencjach tu i ówdzie po Wołyniu lokowawszy rozerwał, mogłoby to do tych pokątnych tumultów nieprzychodzić. Aleć on gdy skończenia sejmu czekając, wojsko w obozie próżnując trzyma, tym czasem wszczęły się nieco pewne w wojsku nowiny, że Chmielnicki Jurko znowu hetmana z Szemczenkiem umohoryczywszy, sposobem batochowskim na wojsko ma uderzyć, za temi tedy rumorami ruszył się Wilczkowski aż pod Zasław, gdzie gdy posłowie pośledniej od wojska wyprawieni przyjeżdżają, a nic pewnego, ani o hibernie, ani o zasługach nie przynoszą, wnet się na największe bunty we wszystkiem wojsku zaniosło, tak dalece, że Wilczkowskiemu posłuszeństwo wypowiedziawszy, a Samuela Świderskiego porucznika chorągwi Stadnickiego rotmistrza, obrawszy i onemu 12 konsyliarzów z wojska całego przydawszy i przysięgą się związku zobopólnego obowiązawszy, Wilczkowskiemu od wojska odjechać każą, albo też z sobą za prywatnego żołnierza zostawać perswadują. Lecz on przedtem jeszcze regimenty piechotne pod Dubno wyprawiwszy, przodem i sam za niemi cicho udał się. Wojsko zaś tak polskie jako i cudzoziemskie pod dyrekcją Świderskiego pierwej pod Ptyczą, a potem pod Lwów podstąpiło i tam kilka tysięcy na wiarę wojska wszystkiego u Lwowian wytargowawszy, Świderskiemu w posiłku pod Szczercem obozem stanęło. I tam dopiero artykuły i prawo sobie nowe knując, a uniwersały do wszystkich wojskowych, jeźli by się do nich nie kupiło, pod utraceniem zasług rozsyłając, ledwie nie ćwierć roku tam pod Szczercem darmo czas trawili. Oczem jednak przez posłów swoich do Warszawy oznajmili, że ponieważ w zasługach swoich żadnego od Rzeczypospolitej ukontentowania nie mają, tedy sami o sobie myśleć muszą. Za tem tedy poselstwem dopiero na sejmie warszawskim materyję elekcji nowego pana czyli porzuciwszy, czyli na dalej odłożywszy, koło zasług wojskowych trochę zachodzili się i 50 poborów z łanu, więc i insze od pługów, wołów, rogów, od świni podatki uchwaliwszy, sejm ledwie nie w pół roku skończyli, a do wojska posłów wyprawili, napominając, aby buntów zaniechawszy, zasług swych odebrania, na które Rzeczypospolita podatki tak wielkie obmyśliła pewnymi byli. Ale nie rychłe i nie pewne rzeczy żadnego nieodniosły skutku, bo wojsko codzień w większe siły z przybywającego towarzystwa zamożne, tych posłów napomnienia mniej słuchali, ale przysięgami zobopólnemi między sobą powiązane, u tychże posłów z senatu wysłanych nie obietnic, ale skutecznego ukontentowania upominali się i satysfakcją onych tylko do niedziel sześć oczekiwać deklarowali. Przysłali i hetmani posłów swoich do tego związku zwołując, ale im uczciwie odpowiedziano, że ponieważ ichmość nie byli gorącymi oddania zasług wojsku na sejmie promotorami, lubo byli na wojnach krwi naszej szafarzami, niechże nie mają za złe, że sami teraz o sobie myśleć musimy i sami sobie musimy być opiekunami; zgoła im dalej tem bardziej różnemi sposobami w swojej imprezie wojskowi gruntowali się. Tentowano niektórych chorągwi, pułkowników i rotmistrzów nie tylko słowami, ale i złotemi i srebrnemi perswazjami, ale i to nie pomogło, bo każdy jeden drugiego pod przysięgą pilnować i co by wiedział szkodliwego wojsku opowiedzieć powinien. Musiał coś takowego na samym początku związku Bronowski substitut, alias do rady Świderskiemu dodany, począł był zamyśliwać i na one złote czyli srebrne perswazje nakłaniać się, ale postrzeżony w tem surowie sądzony i od wszystkiego odsądzony i ledwie nie na gardło skazany, za intencją niektórych uwolniony, po staremu z wojska wywołany został, nawet pułki wszystkie i chorągwie z dawnego regestru pomieszane, aby z niemi rotmistrae i pułkownicy, których od wojska abdankowano, żadnej korespondencji nie miały...
Piechota jednak cudzoziemska, oprócz związku na Wołyniu została, a dywizja Czarnieckiego z Litwy na Podlasie przebrawszy się, a dowiedziawszy się otem, takiż sobie związek uczyniła, Pawła Borzęckiego za marszałka obrała i także pod Lwów przebierała się. Wojsko potem Litewskie tymże trybem Żeromskiego za marszałka, a Kotowskiego za substytuta obrawszy, postąpiło sobie i związek takiż jako i polskie uczyniło...
            Kiedy niedziel kilkanaście pod Szczercem stojąc Świderski doczekać się słusznej deklaracji od króla i ukontentowania wojsku nie może, w wrześniu miesiącu z wojskiem, którego 20 było tysięcy, ku Wiśle do Polski ruszył się, a między Jaworem a Magierowem z dywizją Czarnieckiego pod komendą [Pawła] Borzęckiego będącą pod Lwów idącą zdybawszy się, [Pawłowi] Borzęckiemu przez posłów perswaduje, aby z wojskiem zobopólnie tenże związek trzymać chcieli i lubo się z przodku [Paweł] Borzęcki opierał i swoją jakoby partją o zasługi swoje traktować sobie samemu życzył, przekonany jednak perswazjami i ledwie nie zniewolony, ale nie ukaraniem starostw Czarnieckiego na zaciąganie chleba i hiberny ukontentowany, jednoż z Świderskim rozumieć począł, i substytutem Świderskiego mianowany, wojsko swoje z wojskiem drugim złączywszy ku Wiśle trzema partjami w niwczem dóbr szlacheckich nie naruszając ruszyli się, którą przebywszy pod Zawichostem tamże wojsko wszystko obozem stanęło...
Wojsko nieco smacznych dystrubutorów z pośród siebie obrawszy, dobra wszystkie królewskie i duchowne równym podziałem między się podzieliwszy, nikomu nie folgując, (których przedtem ledwie połowę prywatnym ludziom i tym i owym dostawało się) pewną z łanu na każdy koń kwotę naznaczyło, ledwie nie na złotych 200. Sam marszałek Świderski z [Pawłem] Borzęckim substytutem w Kielcach w zamku biskupa krakowskiego rezydencją założył, i konsyliażów 12 przy nim, a to dla snadniejszej zkimby należało korespondencji. Tak tedy wojsko na konsystencjach po Polsce rozłożone przez całą zimę stało, próżnując; do którego bywały tak od króla jako i od królowej legacje, a snać i obietnice Świderskiemu, aby tego związku odstąpił. Aleć to nic nie pomogło, bo już zgoła jemu i chorągwiom wszystkim w dobrach przestronnych i obfitych zasmakowała rezydencja była, a lubo tę ciężką ustawę z łanu związkowym ludziom ubodzy wydawali, nie tak im jednak jako przeszłoroczne ustawiczne werbunki i po kilka razy na rok na wydanie chlebów dane asygnacje i codzienne przechody żołnierskie dokuczały, oprócz że przecię ludzi prócz ustawy żołnierskiej, podatki z sejmu uchwalone bardzo trapiły, bo tego w skarbie koronnym nie znać było. Snać tedy jakoby trochę uciszona zdała się być Rzeczypospolita, lubo na to panowie i duchowni zgrzytali zębami, atoli obfitość wszelkiej żywności wszędzie była. Ten tylko postępek wojskowy króla i wszystkich adherentów dworskich z niektórymi senatorami wielce alternował, a tak na przyszły rok sejm znowu na uspokojenie związku w miesiącu marcu naznaczono. Tymże sposobem, jako koronne wojsko postąpiło sobie i wojsko litewskie, artykuły pewne osobliwie dóbr szlacheckich spisawszy, konsystencje po dobrach królewskich i duchownych między siebie podzieliło, to tylko nad to, że oni nie tylko królewskim ekonomiom, ale i nawet i hetmanów swoich starostwom nie folgowali, które przecię w polskim związku tak ekonomie jako i starostwa hetmańskie w obronie były, lubo zaś w przyszłym roku i te przykładem litewskim pod hibernę podpaść musiały. Tak skończony ten rok lubo obfity, w wszelką żywność i pokój, ale niemniej w dyffidencje, suspicje, przysięgi gęste, swary i passkwile zdał siebie przyszłemu rząd...

            Rok 1662.

            Na początku roku koło generalne w Kielcach uczyniwszy, z środka siebie sześciu ludzi poważnych na sejm wyprawili i przysięgą wszelką obowiązali, aby punkta sobie złączone serio bez żadnych interesów prywatnych promowali. Tych punktów była mała liczba (rzec prawdę, nad powinności i wokacją wojskową), drugich do samego wojskowego ukontentowania należących konnotacja, które gdy na sejmie już zaczętym od posłów wojskowych podane i czytane były, wielce się niektórych zalternowały animusze, twierdząc że to żołnierzom nie należy takowe w Rzeczypospolitej proponować, nie zasług, albo raczej niełaski polskiej godniejsze i prawie zniesienia z gruntu godniejsze. Stanęło jednak na tem, że punkta podane od posłów wojskowych względem całości wojskowej approbowano i na zapłatę wojsku nie tylko 50 poborów, ale i pogłówne generalne od każdej głowy pewną naznaczono kwotę i samej nie folgując królowej. Aleć i te uchwały ledwie przez 12 niedziel sejmując przyszły i to aż się kilku pułkom związkowych ruszyć blisko Warszawy około na postrach stanąć od wojska rozkazano. Tamże na sejmie tym komisja generalna zapłaty wojsku we Lwowie w miesiącu maju naznaczona, dawszy moc konisarzom, aby tam i mennicę jakoby rozumieli wymyślili. Ta komisja generalna do zapłaty wojsku we Lwowie naznaczona, skoro się zaczęła zaraz tamże prędko król i królowa ze wszystkim dworem zjechali...
            Powróciwszy posłowie wojskowi z sejmu mało co ukontentowali wojsko obietnicami, i do posłuszeństwa hetmańskiego przywieść nie mogli, trzymając się przysłowia ruskiego: obietnica głupiemu radość. A tak raz Świderski marszałek uniwersały z Kielc rozesłał, i wojsku wszystkiemu pod Solcem nad Wisłą w obozie stawić rozkazał, i tam sam z konsyliarzami nasamprzód stanąwszy i radę uczyniwszy, deputatów z pod każdej chorągwi pod dyrekcją Pawła Borzęckiego substytuta do Lwowa na tęż komisją wyprawił, przysięgą surową wszystkich obowiązawszy, aby żaden bez drugiego pieniędzy zasłużonych pojedynkiem, ale tylko oraz wszyscy, niebrali, ztą deklaracją królowi i komisji, że się z pod Solca nigdzie na usługę Rzeczypospolitej ruszyć nie mogą, aż w zasługach swoich ukontentowani nie będą. Ci tedy deputaci z [Pawłem] Borzęckim do Lwowa zjechawszy, a po powitaniu królewskim legacją swoją odprawiwszy, najprzód do likwidacji regestrów przystąpili, a 3.000.000 wypłacenia Rzeczypospolitej nie podobne narachowawszy, ledwie na 300.000 zwiezionych do Lwowa pieniędzy...
Temu mniejby się dziwować bo wielkie wojsko koronne od dworu królewskiego poniosło krzywdy i perkusje. Już Tatarami grożono, już rozmaite chorągwie i starszyznę largacjami korumpowano, już czeladź wojskową, aby panów swoich zabijali, albo ich przynajmniej odstępowali namówiano i darowano; zgoła wszystkich sposobów godnych i niegodnych dla rozerwania tego związku od dworu zażywano. Na ostatek deputatów we Lwowie kontemptowano, tak że tam i dyrektorowi ich [Pawłowi] Borzęckiemu, żołnierzowi dzielnemu i w wielu expedycjach doświadczonemu poledz przyszło. Zaczem takiem postępkiem wojsko polskie zajątrzone i deputatom swoim ze Lwowa do obozu pod Solec zjechać przykazano. Nawet posłów Rzeczypospolitej do audiencji nie przypuściło, złą bardzo radą, z której konsystencje na chorągwie znowu na zimę podzieliwszy już bez wszelkiego respektu na nic się rozeszło, a chcąc się jeszcze surowiej pokazać, nie tylko miasteczka i wsie na hibernę między się rozebrali, ale też dwory, gumna, karczmy i wszystkie prowenta dóbr królewskich i duchownych, osobliwych na to rewizorów przydawszy, posekwestrowali; na ostatek żupy sobie bocheńskie i wielickie, ekonomie królewskie, cła, myta lądowe i wodne poodbierali, i wszędzie zostawiwszy natychmiast superintendentów sobie nie wojsku życzliwych, starych dzierżawców i administratorów wyrugowali; to im jednak zleciwszy, aby z tych wszystkich prowentów pieniądze przychodzące, pod przysięgą do kupy zbierali i jakby było koła generalnego wojska wola owemi szafowali. Tu dopiero troszkę tknęło w sadło tak biskupów, opatów, proboszczów bogatych (bo plebanom i zakonnikom nic nie odbierano), wielkorządców, starostów, podskarbich, dzierżawców, a po trosze i króla samego ekonomij, kiedy zgoła wszystko im jak w swe ręce wojsko wzięło; dopieroż częste legacje i nie tak jak pierwej gorąco do wojska być poczęły, nawet i koło zapłaty wojskowej ochotniejsze staranie. Nic jednak nie pomogły obietnice, ale zostając w uporze wojsko tylko się zasług upominali, a swoje robili...

Biblioteka Narodowa, sygn. 481.445

 

Historya stołecznego Królestw Galicyi i Lodomeryi miasta Lwowa od założenia jego aż do czasów teraźniejszych przez X. Ignacego Chodynieckiego Zakonu Karmelitów. Lwów 1829 Nakład Karola Bogusława Pfaffa.

            Sam nawet Król ażeby do ten prędszego zwożenia poborów dał zachęcenie, d. 17 Września [1662] przybył do Lwowa, podczas gdy Królowa zachorowawszy w drodze, przez ośm dni w Żółkwi zabawić zmuszona była. Przyjęty był Król, i powitany od Magistratu lwowskiego, z wielkim uszanowaniem i okrzykiem radośnym, chociaż większa część tey okazałości uroczystey, stanowił wspaniały orszak Komissarzów, i liczny poczet związkowych, którzy na przeciwko niemu wyszli. Już bowiem Paweł Borzęcki Namiestnik związku, z 500 Deputowanemi od Pułków, ukazał się był w Lwowie, a mnóstwo starych Officerów zbiegło się dla odebrania zasłużonego żołdu...
Tymczasem, gdy się ciągnęły wzajemne spory na Komissyi, Paweł Borzęcki, Namiestnik Związku, któremu wtedy od woyska, zlecone zostało przodkowanie pomiędzy Deputowanemi od Pułków, we Lwowie rozstał się ze światem, choruiąc na lekką frebrę, chociaż na wielu mieyscach głoszono, jakoby miał zostać otrutym...

 Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Rzeszowie, sygn. AD-80760

 

KOZYRSKI R. : Sejmik szlachecki Ziemi Chełmskiej 1648-1717. Lublin : Towarzystwo Naukowe KUL, 2006.

Laudum Sejmiku elekcyjnego podsędka ziemskiego w dniu 20 sierpnia 1703.
[Podstawą zwołania sejmiku był uniwersał wojewody ruskiego J. S. Jabłonowskiego z dnia 26 lipca 1703 roku. Obrano kandydatów na ziemskie urzędy sędziowskie m. in. Aleksandra Borzęckiego, wojskiego płockiego].

Laudum Sejmiku konfederackiego w dniu 23 marca 1706.
[Marszałkiem sejmiku obrano Aleksandra Borzęckiego, wojskiego płockiego].

Laudum Sejmiku konfederackiego w dniu 27 kwietnia 1706.
[Podstawą zwołania sejmiku była limita poprzedniego sejmiku z dnia 23 marca 1706 roku. Jego marszałkiem obrano Aleksandra Borzęckiego, wojskiego płockiego].

Laudum Sejmiku gospodarskiego w dniu 20 kwietnia 1711.
[Marszałkiem sejmiku obrano: Franciszka Marcina Borzęckiego].

Laudum Sejmiku (zjazd) w dniu 8 października 1715.
[Podstawą zwołania sejmiku była limita poprzedniego sejmiku z 10 września 1715 roku. Marszałkiem sejmiku obrano Józefa Konstantego Borzęckiego].

Laudum Sejmiku przedsejmowego [przed elekcją] w dniu 19 kwietnia 1697.
[Podstawą zwołania sejmiku był uniwersał prymasa z 28 marca 1697 roku. Na posłów sejmu walnego obrano m. in. Aleksandra Borzęckiego łowczego płockiego i Marcina Franciszka Borzęckiego sędziego ziemskiego chełmskiego].

 

KOZYRSKI R. : Posłowie ziemi chełmskiej, laudum sejmikowe i instrukcja poselska na sejm elekcyjny 1697 roku. Rocznik Chełmski, 1998, T. 4, S. 201-211.

            Bezkrólewie 1696-1697 należało do najdłuższych w tym stuleciu, będąc jednocześnie okresem zupełnego upadku wewnętrznego państwa. Sejm elekcyjny wyznaczono dopiero na dzień 15 maja 1697 roku. Sejmik przedelekcyjny ziemi chełmskiej zebrał się 19 kwietnia 1697 roku w Chelmie na cztery tygodnie przed planowaną datą rozpoczęcia sejmu warszawskiego. Zdecydowano na nim aby wzorem innych województw wysłać do Warszawy reprezentację poselską, by ta na miejscu czuwała nad przebiegiem obrad, informując na bieżąco kasztelana chełmskiego. Brać szlachecka miała stawić się na polu elekcyjnym viritim, po uprzednim zwołaniu pospolitego ruszenia całej ziemi w zwyczajowo przyjętym miejscu pod Łopiennikiem. Dla posłów uchwalono instrukcję. Była ona formą mandatu poselskiego ale zawierała również ogólny spis konkretnych spraw do załatwienia. Przeważająca większość postulatów miała charakter ogólnopaństwowy ale znalazły się również sprawy o znaczeniu lokalnym.

            Instrukcya Ziemie Chełmskiey y Powiatu Krasnostawskiego na seym ellectionis przyszłego Pana na Królestwo Polskie na seymiku prorogationis w Chełmie: Jaśnie Wielmożnym Ichmciom panom posłom obranym...
Imci panu Marcyanowi Borzęckiemu, sędziemu ziemskiemu chełmskiemu;...
dana...

 

PROCHASKA A. : Akta grodzkie i ziemskie z archiwum t. z. Bernardyńskiego we Lwowie w dalszym ciągu wydawnictwa fundacyi Al. hr. Stadnickiego ogłoszone przez Towarzystwo Naukowe we Lwowie. T. 23, Lauda sejmikowe wiszeńskie, lwowskie, przemyskie i sanockie 1731-1772. Lwów : Towarzystwo Naukowe, 1928.

            Po śmierci Augusta II Mocnego wybuchły spory wokół wyboru nowego władcy. Rosja i Austria popierały kandydaturę Augusta Wettyna, syna zmarłego króla, zaś Francja kandydaturę przychylnego jej Stanisława Leszczyńskiego, któremu już raz umożliwiła sięgnięcie po tron polski. W tym czasie wojewoda krakowski, Teodor Lubomirski, sam skrycie marzący o koronie zawiązał w Proszowicach konfederację szlachty, a następnie przeforsował postanowienie:
aby królem obrać tylko Polaka...
Wkrótce potem prymas Polski, arcybiskup gnieźnieński Teodor Potocki, znany stronnik dworu francuskiego wystosował uniwersał do zbierających się sejmików przedkonwokacyjnych wzywający szlachtę do poparcia postanowień konfederacji proszowickiej.
W odpowiedzi na apel prymasa obradujący w Wiszni sejmik województwa ruskiego dla wsparcia szlachty proszowickiej zawiązał w dniu 20 marca 1733 roku własną konfederację szlachecką. Jej marszałkiem obrano Jana z Siemienic Siemieńskiego, podkomorzego ziemi lwowskiej i powiatu żydzczewskiego. Do pomocy dano mu kilkudziesięciu konsyliarzy, m.in. Franciszka Borzęckiego. Spodziewano się przy tym że w czasie elekcji w skutek silnej opozycji stronników Rosji i Austrii, żądania konfederacji mogą zostać odrzucone. Postanowiono zatem że zaraz po zakończeniu sejmiku wiszeńskiego cała skonfederowana szlachta województwa wyruszy w pole by w całości stawić się na sejmie konwokacyjnym. Aby zaś mogła ona bezpiecznie i na czas dotrzeć na pole elekcyjne pod Warszawą uchwalono że reprezentanci poszczególnych ziem i powiatów będą szli grupami pod wodzą obranych rotmistrzów.

Konfederacja województwa ruskiego. Wisznia, 20 marca 1733.
8. In assistentiam zaś JWImci p. marszałkowi konfederacyi naszej ad praebenda consilia quaevis pro bono publico uprosiliśmy et e madio nostri obrali IMciów p.p.... Franciszka z Kosarzewa Borzęckiego podstolego Wielkiego Księstwa Litewskiego, starostę żydaczewskiego... tudzież in. którzy to JWIMcie p.p. Konsyliarze powinni adresse radą i pomocą JWIMci p. marszałkowi naszemu wszędzie...
10. A że na przyszłą elekcyę króla dopiero convocationis sejm modum ma praeseribere przez uniwersalną zgodę, więc jeżeliby co praeclusum na konwokacyi stanęło, ażeby viritim nobilita s more militarii pospolitem ruszeniem stawała, więc aby na to była gotowość teraźniejszą konfederacyą ab invicem wszyscy obowiązujemy się, ażeby każdy gaudens prerogativa nobilitari był gotów do wyjścia w pole na pospolite ruszenie, także szlachta minorum possesionum bracia nasi etiam pieszo stawać z porządnym rynsztunkiem byli gotowi do obrania króla pod Warszawą, in quem finem dla pewniejszej gotowości pod dyrekcyą JWIMci p. marszałka konfederacyi naszej za rotmistrzów obraliśmy i uprosili... z powiatu żydaczewskiego JWIMci p. Franciszka Borzęckiego podstolego W[ielkiego] Ks[ięstwa] Litewskiego, starostę żydaczewskiego i WIMci p. Jerzego Łąckiego chorążego żydaczewskiego...
Pod dokumentem widnieją podpisy m.in: Antoni Borzęcki sędzia ziemski przemyski, Franciszek Borzęcki podstoli litewski, Ludwik Borzęcki.

            W trakcie dalszych obrad sejmiku wiszeńskiego wybrano posłów na sejm konwokacyjny oraz sędziów (m. in. Antoniego i Franciszka Borzęckich), którzy mieli za zadanie rozstrzygać wszystkie sprawy województwa w czasie konfederacji. Zobowiązano również szlachtę do terminowego wpłacania podatku na wojsko oraz do tego aby była w każdej chwili przygotowana do ruszenia na elekcję. Postanowienia sejmiku spisano w stosownym dokumencie:

Laudum ziemi skonfederowanych województwa ruskiego spisanym w Wiszni w dniu 26 marca 1733 roku.
Pod dokumentem widnieją podpisy m.in. Antoni Borzęcki, Franciszek Borzęcki.

            Działania konfederatów przyniosły spodziewany skutek. W czasie odbywającego się w dniach 27 kwietnia - 23 maja 1733 roku sejmu konwokacyjnego ogłoszono wykluczenie kandydatów cudzoziemskich i zaprzysiężono oddanie głosów na rodzimego kandydata. Postanowienia te wywołały gwałtowną reakcję dworów Rosji i Austrii. Przed zbliżającym się sejmem elekcyjnym ich stronnicy wszystkimi możliwymi sposobami starali się zmienić układ sił. Nie cofano się nawet przed zbrojną interwencją. W tej sytuacji skonfederowana szlachta zamiast rozjechać się do domów nadal pozostawała w gotowości. Na kolejnym sejmiku wisznieńskim odbytym w dniu 16 lipca 1733 roku potwierdzono wszystkie wcześniejsze wybory marszałka i konsyliarzy dołączając do tych ostatnich Antoniego Borzęckiego. Ustalono również plan wyruszenia skonfederowanej szlachty województwa na sejm elekcyjny.

Laudum sejmiku wiszeńskiego. Wisznia, 16 lipca 1733.
obraliśmy marszałkiem tejże konfederacyi WJIMci p. Jana z Siemienic na Dołhomościskach Siemieńskiego podkomorzego lwowskiego, postanowiliśmy oraz JWIMciów p.p. pułkowników i rotmistrzów, także pro omnieventu, gdyby tego exegisset necessitas, et consiliarios do boku J.WIMci p. marszałka naznaczyliśmy, (do których et praesenti laudo z ziemi przemyskiej WIMci p. Antoniego Borzęckiego sędziego ziemskiego przemyskiego uti emeritum w generale naszym civem adiungimus), a to wszystko na utrzymanie wolnej elekcji...
9. A ponieważ według prawa generalnej konfederayi chorągwie nie powinny być podniesione, aż in campo electorali pod Warszawą, więc praesenti laudo postanawiamy, ażeby WIMcie p.p. chorążowie ziemscy pod chorągwiami pułkowymi jako i WIMć p. Łączyński chorąży żydaczowski pod JWIMcią p. [Franciszkiem] Borzęckim podstolim litewskim starostą żydaczowskim powiatową ponieśli, inni zaś IMcie p.p. rotmistrze według opisanej konfederacyi na przeszłym sejmiku antekonwokacyonalnym stawić się mają...

            Elekcja przebiegła po myśli szlachty wisznieńskiej gdyż królem obrano Polaka Stanisława Leszczyńskiego. Z takim wyborem nie pogodziła się jednak część magnaterii wysuwająca za namową Rosji i Austrii kandydaturę Augusta Wettyna. Zaczęła ona gromadzić wojsko aby siłą wprowadzić swojego kandydata na tron. Interwencją zbrojną zagroziły również Rosja i Austria. W sytuacji zagrożenia zarówno wewnętrznego jak i zewnętrznego nowo wybrany król Polski rozesłał po kraju wici. W odpowiedzi na nie w dniu 10 grudnia 1733 roku szlachta postanowiła się ponownie skonfederować. Wyznaczono konsyliarzy (m.in. Antoniego Borzęckiego) oraz delegatów i posłów do Króla:

Konfederacja województwa ruskiego przy Stanisławie elekcie. Wisznia, 10 grudnia 1733.
Ażeby zaś województwo nasze w tym tak świątobliwym i potrzebnym związku efficatia in promptu mieć mogło consilia, tedy za konsykiarzów do teraźniejszej konfederacyi uprosiliśmy JWIMci... Antoniego Borzęckiego sędziego ziemi przemyskiej... którzy circa indubitatam fidem suam vinculo iuramenti in rotham eandem inferius descriptam przysiąc obligantur...

            W czasie dalszych obrad sejmiku wiszeńskiego w dniu 29 grudnia 1733 roku zmieniono marszałka konfederacji zastępując Siemięńskiego Mniszkiem podczaszym przemyskim.

            Po śmierci Mniszka w 1734 roku pozbawiona przywódcy szlachta województwa stojąca do tej pory w polu oddała konsyliarzy do pomocy kasztelanowi przemyskiemu a następnie po zalimitowaniu pospolitego ruszenia zaczęła w sierpniu rozjeżdżać się do domów.
Laudum obozowe generału województwa ruskiego pod Kobylnicą w dniu 21 sierpnia 1734 potwierdza konsyliarzy (m.in. Franciszka Borzęckiego).
Pod dokumentem widnieje m.in. podpis: Antoni Borzęcki.
W dniu 23 sierpnia 1734 roku część szlachty złożyła manifest przeciwko manifestacji szlachty w dniu 20 sierpnia pod Kobylnicą. Wybrano również sędziów na czas pospolitego ruszenia. Jednym z nich został Franciszek Borzęcki.

Laudum pod Kobylnicą 23 sierpnia 1734.
Pod dokumentem widnieje m.in. podpis: Antoni Borzęcki sędzia ziemski przemyski.

Laudum obozowe generału województwa ruskiego pod Kobylicą 3 września 1734.
20. A ponieważ WIMć Franciszek Borzęcki podstoli W[ielkiego] Ks[ięstwa] Litewskiego starosta żydaczowski uszczuplone ma nazbyt proventa per avulsa ad starostwa żydaczewskiego, bo tylko miasteczko bez żadnej wsi zostaje, a przecież grodowe starostwa ex dispositione legum regni non minui sed in proventibus augeri ile ex suis avulsis powinny, mając oraz wzgląd na wielkie tegoż JWIMci p. podstolego litewskiego expensa przy utrzymaniu chorągwi i braci powiatu żydaczewskiego podczas teraźniejszego pospolitego ruszenia dobra Otoniowicze, Horodyszcze, Oleszów i Łapszyn w powiecie żydaczewskim leżące et originaliter od tegoż starostwa żydaczewskiego avulsa, a teraz post fata ś.p. JWIMci p. Anny Cetnerowy wojewodziny smolińskiej lub też JWIMci p. Jana Cetnera kuchmistrza koronnego wakujące, województwo nasze a to do Rzptej i króla IMci, żeby ad suum corpus starostwa żydaczewskiego mogli restituti instabit deklaruje...

            Niezadowolona z takiego obrotu sprawy część szlachty powiatu żydaczewskiego ziemi lwowskiej oraz ziemi przemyskiej i sandeckiej województwa ruskiego ogłosiła w dniu 18 września 1734 roku pod Makuniowem manifest generału województwa ruskiego zawiązujący nową konfederację. Pod dokumentem widnieje m.in. podpis Piotr Borzęcki.

            Po koronacji Augusta III jego zwolennicy stwierdzili że lepiej mieć niedawnych przeciwników w swoim obozie i dlatego postanowiono co bardziej wyróżniających się uczestników konfederacji zjednać sobie obdarowując ich różnorakimi przywilejami. Na pierwszym po koronacji sejmiku województwa wybrano delegatów (m.in. Franciszka Borzęckiego) i posłów na sejm.

Laudum sejmiku wiszeńskiego. Wisznia 14 marca 1735.
4. My oraz tak majestat JKr.Mci jako i konfederacya województwa naszego in omnes casus jako najskuteczniejszą non destituatur obradą, za delegatów ad latus regium JWIMciów p.p. Franciszka Borzęckiego podstolego W[ielkiego] Księstwa Litewskiego, starostę żydaczewskiego,... uprosiliśmy i obligowali, aby absenta nonnullorum non obstante in omni teraźniejszej rewolucyi casu circa manutentionem maiestatis et libertatis, nie wdając się in ullas materias status, które do sejmu należą, praebeant consilia, którym także ta funkcya do konkurencyi na poselstwo na przyszły sejm pacificatonis obstare nie ma...”
Pod aktami sejmikowymi widnieją podpisy m.in.: Antoni Borzęcki, Franciszek Borzęcki.

            W 1735 roku Trybunał Koronny Lubelski wydał dekret w związku z czym sejmik wiszniewski delegował przedstawicieli szlachty do zapoznania się na sesji z jego postulatami. Był wśród nich Antoni Borzęcki.

Uchwały ziem przemyskich. Przemyśl 20 lipca 1739.
1. My rady, dygnitarze i całe rycerstwo województwa ruskiego generału wyszyńskiego zjechawszy się za uniwersałami powtórnemi u. kr. Imci Augusta III pana szczęśliwie nam panującego na sejmik przed sejmowy... uprosiliśmy za posłów na następujący sejm w roku wyżej specyfikowanym, JW. WWIMci pp. z ziemi lwowskiej... Franciszka Borzęckiego podstolego W[ielkiego] Księstwa Litewskiego żydaczewskiego etc. Starostę...
[Laudum sejmiku wiszeńskiego. Wisznia, 9 września 1935.]
...2. Po zakończonej prześwietnego trybunału radomskiego komisyi zjechawszy się JW.WW dygnitarze i urzędnicy jako też i obywatele ziemi przemyskiej na termin dzisiejszej limity przeszłej tu do Przemyślu naznaczonej, na którym to kongresie jest reprodukowany dekret w trybunale koronnym radomskim feria quatra post festum SS. et individuae Trinitatis proxima anno ad praesens currenti 1739 między WWIMciami pp. Romualdem Wolskim kasztelanicem, Józefem Morskim cześnikiem, administratorami podatku czopowego i szelężnego ziemi przemyskiej z jednej, a miastami i miasteczkami tejże ziemi przemyskiej z drugiej strony zajszły, gdzie w pomienionym dekrecie radomskim ex parte ziemi przemyskiej jako też z strony miast i miasteczek kondescenzya ziemstwa przemyskiego lub komornika albo też innych officyów grodzkich w tymże dekrecie specyfikowanych na dzień 22 miesiąca lipca w roku teraźniejszym 1739 do Przemyśla jako pryncypialnego miasta jest naznaczonya, więc kongres teraźniejszy, stosując się do wyżej wspomnianego dekretu, WIMci Antoniego Borzęckiego sędziego ziemskiego przemyskiego do egzekwowania tegoż dekretu radomskiego ex parte ziemi przemyskiej uprosił. A cokolwiekby się z podatków czopowego i szelężnego karrencyi tegorocznej, jednej ultimis Julii a drugiej szelężnego 20 septembris mających się kończyć, ex residuitatibus sum niewybranych z miast i miasteczek tam antiquae quam novae coloniae jeszcze niewypłaconych pokazało, tedy oneż kwoty pozostałe na spłacenie długu za rotmistrzostwo WIMci p. Janowi Błażejowskiemu cześnikowi trembolewskiemu rotmistrzowi praevia sufficienti quietatione tenże WIMci sędzia aplikować będzie...

            W czasie obrad sejmiku wiszeńskiego wybrano Franciszka Borzęckiego posłem na Sejm ordynaryjny warszawski.
[Laudum sejmiku wiśniewskiego. Wisznia 22 sierpnia 1740.]

            Od dnia 13 września 1740 roku Antoni Borzęcki miał prawo pobierać cło od przewożonych trunków.

Laudum sejmiku wiszniewskiego. Wisznia, 13 września 1740.
10. Jako zaś opisano jest w dyspozycji ziemiańskiej, ażeby od piw prostych i od innych przewoźnych od beczki i od wszelkich likworów płacono podatki, tak et laudo praesenti ratyfikujemy tęż uchwałę i onę ad executionem przywieść zalecamy, co i ziemia przemyska tenże punkt akceptuje et similiter decyduje. 11. Które to ziemia przemyska podatki tak czopowego na rok jeden per plus offercutiam WIMci p. Antoniemu Borzęckiemu podkomorzemu przemyskiemu cum consensu et bene platio acceptationeque jegoż za sumę dwadzieścia i cztery tysiące zł.p. bez wszelkiej dafalki in tenutam et dispositionem puszcza, pozwalając temuż WIMci p. podkomorzemu w miasteczkach znaczniejszych swoich contra- regestrantów trzymać i realnej importancyi inwestygować...

            W dniu 26 września 1740 roku odbył się sąd referendarski w którym udział brał Antoni Borzęcki.

            Uchwałą ziem przemyskich z dnia 23 października 1741 roku prawo pobierania cła od przewożonych trunków przekazane zostało Janowi z Charczewa Charczewskiemu staroście ciężkowskiemu.

            Uchwałą ziem przemyskich z 5 listopada 1742 roku p. Kraiński łowczy sieracki administrator podatku czopowego może za rok zeszły odebrać sobie
należną pensyę jeżeli jeszcze coś się należy od sukcesorów ś.p. Antoniego Borzęckiego.

            Antoni Borzęcki, chorąży zawskrzyński wymieniany jest w aktach z lat 1754- 1771. Uchwałą ziem przemyskich zlecono mu nadzór nad naprawą murów miejskich we Lwowie. Fundusze na ten cel miał pobierać z podatków szelężnego i czopowego.

Uchwały ziem przemyskich. Lwów, 25 marca 1754.
14. Deklaracya na ciągnienie murów w mieście Lwowie i Imci p. [Antoniemu] Borzęckiemu superintendentowi tej fabryki. Sąd etc. Zaczęte od bramy Halickiej miasta Lwowa sumptem ziemiańskim mury i ku klasztorowi O,O Bernardynów dociągnione, aby dalej kontynuowały się, i fortyfikacya miasta Lwowa do bastyonu starego dosięgnąć mogła, na expensy tej fabryki i dalsze tych murów ciągnienie z podatków szelężnego i czopowego w mieście Lwowie praktykowanych trzy tysiące zł. p. naznacza, obligując J.W. Józefa Siemieńskiego podkomorzego i komisarza ziemi lwowskiej i powiatu żydaczewskiego, ażeby na kontynuacyą tych murów z pierwszych rat za assygnacyami wydanemi sumę przerzeczoną 3000 zł. p. wypłacić wcześnie kazał. Do attendencyi tej fabryki Imci. p. [Antoniego] Borzęckiego za superintendenta na rok teraźniejszy sąd uprasza i obiera, któremu pensyi zwyczajnej zł. pięćset deklaruje i pro satisfactione do JW. komisarza odsyła, obowiązujmąc pomienionego Imci superintendenta, ażeby sam przez się i nieodstępnie robiącego rzemieślnika i składających materyały przypilnował, regestra codzienne ekspensów na majstrów, czeladź, pomocników, materyały i inne potrzeby konnotował i exacte pisał declarationis ect...

            Antoni Borzęcki podpisał się też pod Manifestem przeciwko Laudum sejmiku wiszeńskiego deputackiego, datowanego w Wiszni w dniu 11 września 1754 roku. Sejmik ten obradujący zgodnie z uniwersałami królewskimi od 19 sierpnia miał wyłonić deputatów na sejm warszawski. Od początku jednak odbywał się z pogwałceniem praw wolności szlacheckiej. Już na początku zebranej szlachcie narzucona została bez jakiegokolwiek głosowania i przy sprzeciwie większości szlachty kandydatura marszałka mającego przewodzić obradom. Później w ten sam sposób podano asesorów i deputatów, poczym nie zważając na protesty szlachty obrady zakończono. Obrażona szlachta wniosła manifest przeciwko uchwałom tak przeprowadzonego sejmiku. Tym razem nie skończyło się jednak tylko na protestach. Sprawa nabrała niemałego rozgłosu. Interweniował sam król. Marszałka, asesorów a później również wybranych deputatów pozwano przed Trybunał Lubelski.

            Naprawa murów miejski we Lwowie trwała kilka lat w związku z czym wielokrotnie jeszcze przyznawano Antoniemu Borzęckiemu wynagrodzenie z podatków czopowego i szelężnego. W styczniu 1757 roku potwierdzono że należność za rok poprzedni nie została jeszcze całkowicie uregulowana i pozostało 200 zł. p. co zobligowano się jak najszybciej zapłacić.
[Uchwała ziem lwowskich. Przemyśl, 31 stycznia 1757.]

            W 1758 roku Antoni Borzęcki wymieniany jest jako skarbnik.
[Uchwały ziem lwowskich. Przemyśl, 6 marca 1758.]

            W deklaracji z kwietnia 1759 roku przyznano [Antoniemu] Borzęckiemu podstolemu litewskiemu 300 zł. p. z podatku szelężnego.
[Uchwała ziem lwowskich. Przemyśl 2.04.1759.]

            W styczniu 1760 roku potwierdzono Antoniemu Borzęckiemu 500 zł. p. za rok poprzedni i zadeklarowano następne 500 zł. p. za rok bieżący.
[Uchwała ziem lwowskich. Przemyśl, 28.01.1760.]

            W styczniu 1761 roku poświadczono Antoniemu Borzęckiemu 500 zł. p. zaległe za rok poprzedni.
[Uchwała ziem lwowskich. Przemyśl, 26.01.1761.]

            We wrześniu 1761 roku poświadczony pokwitowaniami dług wobec Antoniego Borzęckiego nie został jeszcze uregulowany w związku z czym zadeklarowano się go spłacić z podatków w roku następnym.

Laudum sejmiku gospodarskiego wiszeńskiego. Wisznia, 15 września 1761.
Dług wobec p. Antoniego Borzęckiego według assygnacyi z pierwszych podatków deklaruje spłacić...

            Na sejmiku w 1765 roku Antoni Borzęcki został wybrany rotmistrzem prezydialnym ziemi przemyskiej.

Laudum sejmiku gospodarskiego przemyskiego. Przemyśl, 10 września 1765.
A że funkcya rotmistrzowska W. Rytarowskiego skarbnika czerwonogrodzkiego 1 Mai w roku następującym 1766 kończyć się będzie, przeto temuż wdzięczność pro bene gestis oświadczywszy, na lat dwie przyszłe consequenter po sobie immediate idące WJMci p. Antoniego z Kosarzowa Borzęckiego chorążego zawskrzyńskiego na rotmistrza prezydyalnego ziemi naszej z wyznaczeniem zwykłej dla niego pensyi obieramy i postanawiamy, zalecając onemuż doskonałą i dostateczną około funkcyi swojej pilność i czułość bez ukrzywdzenia pachołków zachować powinną...

            Na sejmiku we wrześniu 1766 roku uchwalono dla Antoniego Borzęckiego chorążego zawskrzyńskiego, rotmistrza ziemi przemyskiej pensję w wysokości 1000 zł. p.
[Laudum sejmiku gospodarskiego przemyskiego. Przemyśl, 16 września 1766.]

            Zdecydowano również spłacić dług wobec Antoniego Borzęckiego powstały w wyniku nieuregulowania sprawy pokwitowań za naprawę muru.

Laudum sejmiku gospodarskiego lwowskiego. Lwów, 16 września 1766.
Antoniemu Borzęckiemu, chorążemu zawskrzyńskiemu 300 zł. p...

            W dniu 26 sierpnia 1767 roku szlachta wniosła manifestację przeciwko najnowszym uchwałom sejmiku wiszeńskiego. Pod aktem widnieją podpisy m. in.: m.in. Antoni Borzęcki, Franciszek Borzęcki, Ludwik Borzęcki.

            Antoni i Franciszek Borzęccy znaleźli się również wśród podpisanych pod instrukcją dla posła do marszałka konfederacji radomskiej Radziwiłła (Instrukcja niektórych ziem na sejmiku wiszeńskim posłowi do marszałka konfederacyi radomskiej Radziwiłła wysłanemu dana). W odpowiedzi Radziwiłł pozwał wszystkich sygnatariuszy manifestacji na sąd konfederacji koronnej „...za cztery niedziele od dnia odpowiedzi...” danej 1 września 1767 roku.

            W maju 1768 roku Antoni Borzęcki wniósł w grodzie przemyskim manifestację w sprawie swojego rotmistrzostwa.

Manifestacja w grodzie przemyskim w dniu 6 maja 1768.
Veniens personaliter mfcus. Antonius de Kozarzow Borzęcki vexillifer Zawskrzynensis, bonorum, certarum sortium in bonis villae Podliski hic in terra Premisliensi sitarum haeres et laudo publico terrae praesentis Premisliensis die decima Septembris 1765 anno hic Premisliae subsecuto super militiam praesidialem eiusdem terrae constitutus rothmagister, hac actis praesentibus in sensum sequentem infert manifestationem et diligentiam: Quia modernus manifestans, prout laudo praemisso per illustres magnificos dignitarios inclitae terre Premisliensis, super exequendum munus rotmagistratus militiae terrae eiusdem Premisliensis, uti incola et concivis ac possesionatus vir constitutus et in hucusque per laudum nullum inclitae terre Premisliensis ab hacce functione militiae presidialis terrae eiusmodi Premisliensis rothmagistratus relegatus nec salariatus extiterit, nunc tamen primum ordinanso sine omni laudo comitiolarum inclitae terrae praesentis Prem[isliensis] ad mentem legis novellae hic Premislie celebrari solitarum per illustrem mfcum. losephum a Drohojow Drohojowski castellanum Pramisl[ensis] edito, intuitu depositionis muneris sui rotmagistratus ultra praxim conventus, ita hancce functionem, uti per comitiolas ultimarias in anno praeterito celebratas ad diem hodiernam a se manifestante non relegatam, offert se continuaturum et solutionem deservitae mercedis a quo intererit vindicacurum fore.
Pod dokumentem widnieje podpis: A. Borzęcki.

            Na sejmiku we wrześniu 1768 roku przyznano Antoniemu Borzęckiemu chorążemu zawskrzyńskiemu 1166 zł. p.
[Laudum sejmiku gospodarskiego lwowskiego. Lwów, 14 września 1768.]

            Ostatnia wzmianka o Antonim Borzęckim w dokumentach ziemi lwowskiej pochodzi z 1771 roku. Na sejmiku uchwalono wtedy wyrównanie zaległych pensji za sprawowany przez niego niegdyś urząd rotmistrza.

Laudum sejmiku gospodarskiego lwowskiego. Lwów, 14 września 1771.
WJMci p. Antoniemu Borzęckiemu chorążemu zawskrzyńskiemu uspokajając pretensye jego i nic już w recessie pretensyi mu nie zostawiając do ziemi zł. p. 1000...

            Na sejmiku we wrześniu 1762 roku Aleksander Borzęcki podstolic Wielkiego Księstwa Litewskiego został wybrany deputatem ziemi sanockiej na trybunał koronny Piotrkowski i Lubelski.
[Laudum sejmiku wiszeńskiego. Wisznia, 13 września 1762.]

            Na sejmiku w lutym 1764 roku Aleksandra Borzęckiego wybrano na posła z ziemi lwowskiej na sejm konwokacyjny.
[Laudum sejmiku lwowskiego. Lwów, 6 luty 1764.]

            W tym samym dniu uchwalono konfederację województwa ruskiego przed sejmem elekcyjnym obierając [Aleksandra Borzęckiego] rotmistrzem ziemi przemyskiej.
[Konfederacja województwa ruskiego. Wisznia, 6 luty 1764.]

            W lipcu 1764 roku Aleksander Borzęcki został wybrany konsyliarzem konfederacji.
[Laudum sejmiku wiszeńskiego za aprobacyą konfederacyi. Wisznia, 23 lipca 1764.]

            Na sejmiku w październiku 1764 roku Aleksandra Borzęckiego wybrano posłem na sejm koronacyjny.
[Laudum sejmiku wiszeńskiego. Wisznia, 29 października 1764.]

            Pod uchwałami ziem przemyskich spisanymi w Przemyślu 3 lutego 1765 roku widnieje m.in. podpis: Aleksander Maciej Borzęcki starosta przemyski i dołżański.

            Powołana Komisja Skarbowa wszczęła proces z sukcesorami podskarbiego Odrowąża Sedlnickiego w 1765 roku który doprowadził do wykrycia wielkiego nieładu i deficytu wynoszącego 2.868.250 złt. i 1 ½ denara oraz należności wątpliwych 1.279.733 złt. gr. 10 odesłane do decyzji Sejmu. Ten olbrzymi remanent został w małej części odzyskany, sukcesorowie bowiem odwoływali się „do kompassyi” sejmowych stanów, twierdząc że zawinił zmarły podakarbi gdyż nieregularnie zaspisywał wpływy „co się ustawicznem wynalezieniem nowych kwitów po różnych miejscach pokazuje”. Popierali ich prośby marszałek w. k. Lubomirski i kanclerz w. lit. Czrtoryski zwracając uwagę na szczupłość substancyi spadkowej i ciężar kosztów prawnych. Oponowali biskup krakowski Sołtyk, krajczy koronny Małachowski i inni bo w imieniu sukcesorów Aleksander Borzęcki podstoli koronny ofiarował tylko 200000 złt. Postąpił później jeszcze 100000 złt. „z krzywdą i przeciążeniem dla siebie”, gdyż substancya ś.p. Sedlnickiego nie tylko na uspokojenie długu Rzpltej dostarczyć nie może, ale też kredytów samych nie wyrówna pretensyi”. Dług prywatny był ważniejszy niż dług wobec państwa.

            Aleksander Maciej Borzęcki był marszałkiem na sejmikach elekcyjnych podkomorzego lwowskiego (Lwów, 23 maja 1765), sędziego ziemi lwowskiej (Lwów, 24 maja 1765) i pisarza ziemskiego lwowskiego (Lwów, 25 maja 1765) oraz asesorem na sejmiku deputackim ziemi lwowskiej i żydaczowskiej (Lwów, 9 września 1765).

            Na sejmiku we wrześniu 1766 roku przyznano Aleksandrowi Maciejowi Borzęckiemu pensję w wysokości 6000 zł. p. za poselstwo na sejm konwokacyjny 1764 roku i ponownie wybrano posłem na sejm.
[Laudum sejmiku wiszeńskiego poselskiego. Wisznia, 25 sierpnia 1766.]

 

Pamiętniki Marcina Matuszewicza kasztelana brzeskiego-litewskiego 1714-1765 wydał Adolf Pawiński. Tom II. Warszawa. Skład Główny w Księgarni Gebethnera i Wolfa. 1876.

Nastąpił zatem rok 1750. Względem sejmiku umyślił sobie książę podkanclerzy W. Ks. Lit., ażeby obodwoch swoich utrzymać deputatów. Proponowałem mu tedy Czyża, (poleconego zięciowi jego Sapiezie wojewodzie podlaskiemu) i Jgnacego Wyganowskiego, za którego oddanie sam ręczyłem. Chcąc zaś łatwiej ten sejmik do porządnego przyprowadzić skutku tak umyśliłem: Buchowieckiego, pisarza ziemskiego brzesko-litewskiego, dotąd oddanego przyjaciela księcia hetmana wielkiego W. Ks. Lit. do sprawy naszej przywieść. Proponowałem tedy księciu podkanclerzemu aby mówił Buchowieckiemu, że na niego całe dzieło sejmiku zdaje i że ja będę od niego zależeć, a to dla dwóch racji: pierwsza aby go tym honorem pierwszeństwa zachęcić do tym lepszego dla sprawy księcia podkanclerzego oddania i aby ustała ze mną, jako niżej położonym, niezgoda; druga przyczyna ażeby sam będąc najważniejszym aktorem, nie miał na kogo zwalić niepomyślnego sukcesu sejmikowego.
            Z Wołczyna pobiegłem do Brześcia dla widzenia się z [Antonim] Borzęckim1 nieodstąpionym przyjacielem Radziwiłłowskim, u którego potem byłem w Koroszczynie dla zabrania z nim tym większej zażyłości, którą i bez tego dosyć wielką miałem.
Ta bowiem moja maksyma w sejmikowaniu i obejściu się w województwie była: wszystkim szczerze i ochotnie służyć, krzywd nie pamiętać i nieprzyjaciołom, gdy się okazja zdarzyła, usłużyć, nawet i udarować. Za moje urzędowe działanie mało albo i nic nie brać, a potrzebnym jeszcze dać. Lekko przyjechać i rychło wyjechać, aby stronom kłopotu nie czynić. Rozpatrzyć sprawy i przy tym rozpatrzeniu swego dołożyć. Na sądach i innych zjazdach w Brześciu stół mieć otwarty, winem dobrym nie tylko częstować, ale też mocno poić, w czym i swego nie ochraniałem zdrowia. Na sejmikach zaś nigdy do skrajności nie przychodzić, głos każdego barzo obserwować, prosić oponentów, pretensje ich do starających się o funkcję swymi często pieniędzmi godzić. Słowa punktualnie dotrzymać. Jeżeli sejmik doszedł, wspólnie się cieszyć. Jeżeli nie doszedł, tedy i z tymi , co go zepsowali, jako to bywało z przyjacielami Radziwiłłowskimi, w zupełnej rozjeżdżać się zażyłości, którzy bywało do mnie przychodzili. Piłem z nimi, weseliłem się w prawdziwej szczerości, tłumacząc ich potrzeby, że to musieli dla swoich przyczyn uczynić. Co wszystko prawdziwą mi miłość w województwie jednało. Miałem jednak i nieprzyjaciół siła, szczególnie wspomnianego Buchowieckiego, nie z mojej winy, ale z zazdrości.
            Nastąpił potem sejmik deputacki. Gdyśmy się zatem w wigilię zebrali na sejmik, najprzód się publicznie oświadczyłem, że żadnego kroku nie uczynię bez wiadomości i dyspozycji Buchowieckiego. Były podane od księcia hetmana Radziwiłła, od Sapiehy kanclerza i od Sapiehy wojewody brzeskiego sprzeciwy. Najprzód tedy rano barzo pojechałem do [Antoniego] Borzęckiego, prosząc go, aby sejmiku nie psował, a pozwolił na Wyganowskiego i na Czyża. Odpowiedział mi [Antoni] Borzęcki, że rad by to dla przyjaźni mojej uczynić, ale się obawia, ażeby dzierżawy czopowego brzeskiego, kilka tysięcy jemu czynionej, z łaski księcia hetmana nadanej, nie utracił. Ja mu tedy taki podałem sposób, ażeby gdy inne będą uspokojone sprzeciwy, on na sam koniec ze swoim zatrzymał się sprzeciwem, gdy go zaś będziemy prosić, aby ustąpił, tedy aby się głośno, a nie na szepty, radził Buchowieckiego, jeżeli on pozwala i bierze na siebie usprawiedliwienie jego przed księciem hetmanem; a gdy Buchowiecki pozwoli i weźmie to na siebie, tedy aby tegoż momentu ustąpił, a marszałek sejmikowy Sosnkowski, ponieważ laski pretendował, zaraz zasiądzie, deputatów poda i deputaci w krótkich słowach podziękują.
Przyjął zatem [Antoni] Borzęcki ten projekt. Zasadzili się wszyscy, że [Antoni] Borzęcki nie pozwoli, który się też z tym dokazował. Tymczasem tak się stało, jakom projektował, że Buchowiecki zapewnił [Antoniego] Borzęckiego, że książę hetman nie będzie tego miał za złe, gdyż Buchowiecki, bywszy w Wołczynie i asekurowawszy się najpierw u księcia podkanclerzego, pobiegł potem dniem i nocą do Nieświeża do księcia hetmana i wziął na siebie to, że nie dopuści nieprzyjaciół Radziwiłłowskich do funkcji deputackiej. A tak po zapewnieniu [Antoniego] Borzęckiego, w jednym prawie pacieżu sejmik bez żadnego doszedł sprzeciwu. Stanęli deputatami Wyganowski i Czyż, z czego barzo był kontent książę podkanclerzy, a [Antoniemu] Borzęckiemu mówiłem, ażeby zaraz z Brześcia wysłał umyślnego do księcia hetmana z uprzedzeniem relacji, że Buchowiecki, jako był przed samym sejmikiem w Nieświeżu zapewnił go, że na obranych Wyganowskiego i Czyża deputatów książę hetman pozwolił, i brał to na siebie, że książę hetman nie będzie tego miał za złe. Gdy tedy taki [Antoniego] Borzęckiego list przyszedł do księcia hetmana, [Antoni] Borzęcki był usprawiedliwiony i za niewinnego uznany, a Buchowiecki za szalbierza i zdrajcę.
Sejmik deputacki był w ostatni poniedziałek zapustny (9 lutego) 1750 roku...
            Nastał rok 1759, w którym do Terespola zjechała się szlachta na sejm trybunalski. W tymże czasie [Antoni] Borzęcki, strażnik brzeski, w Terespolu u Dominikanów leżący umarł, który przez wiele lat od księcia Radziwiłła, hetmana wielkiego W. Ks. Lit. trzymał czopowe szelężne województwa brzeskiego, najmniej dwa tysiące złotych dzierżawcy dochodu przynoszące. Pisałem tedy zaraz do księcia hetmana, prosząc o nadanie na też czopowe, które mi książę hetman łaskawie i z ochotą przyznał. A że z góry znaczne sumy brał u tegoż [Antoniego] Borzęckiego na pomienione czopowe, tedy pisał do mnie, abym z żoną jego rozliczenie uczynił i co jej winno, z zaległymi prowizjami wypłacił. Przyjechała tedy do mnie [Domicella z Niepokójczyckich] Borzęcka z regestrami nieboszczyka męża swego i z obligami księcia hetmana. Znalazło się tedy, że więcej trzydziestu tysięcy oprócz prowizji jej należało.
Posłałem to rozliczenie księciu hetmanowi, który kazał co do szeląga wszystko wypłacić, a że tenże nieboszczyk [Antoni] Borzęcki, u innych wierzycieli sam pożyczając, dawał księciu hetmanowi z góry na te czopowe, więc zbiegli się do mnie wierzyciele, którym ile tylko mogłem, wypłacałem. Z tych trzydziestu tysięcy od księcia hetmana należących ledwo ze trzy tysiące do rąk [Domicelli z Niepokójczyckich] Borzęckiej wdowie oddałem na potrzeby jej, na drugi rok uprosiwszy wierzycieli poczekania. Tandem wszystkie pieniądze wypłaciłem, a resztę za assygnacjami, osobliwie na fabrykę pałacu warszawskiego2...

[1. Antoni Borzęcki, strażnik brzeski, litewski; krewny sędziego grodzkiego brzeskiego Stanisława Kropińskiego (jego matka pochodziła z Kropińskich); dzierżawca majątku Koroszczyn (własność książąt Szujskich) i urzędu poborcy czopowego szelężnego (urząd ten był dziedziczną własnością Radziwiłłów; zaufany stronnik księcia hetmana wielkiego W. Ks. Lit. Michała Radziwiłła zwanego „Rybenko”, w 1750 roku na sejmiku deputackim brzesko-litewskim za namową Matuszewicza sprzeniewierzył się woli swojego możnego protektora i doprowadził do wybrania deputatami stronników księcia podkanclerzego W. Ks. Lit. Michała Ferdynanda Czartoryskiego. Cała sprawa zakończyła się jednak fiaskiem gdyż stronnicy Radziwiłła oprotestowali sejmik i wybory unieważniono.
W 1754 roku wyruszył z Matuszewiczem do Warszawy na sejm ordynaryjny, jednak z powodu opóźnienia w podróży przybył tam gdy sejm już się zrywał. W 1755 roku Matuszewicz wyjednał mu od księcia Radziwiłła wykupienie z rąk podolskiej rodziny Lewkowiczów prawa do dzierżawy folwarku Czernawczyckiego. W 1758 roku ciężko chory przebywał w Konstantynowie, a w lutym 1759 roku u Dominikanów w Terespolu gdzie wkrótce zmarł.

2. Matuszewicz niewiele mówi o rodzinie Antoniego Borzęckiego. Z jego pamiętników można wnioskować, że Antoni pozostawił przynajmniej dwóch małoletnich synów. Starszego z nich zabrał Matuszewicz w 1761 roku do Warszawy z myślą znalezienia mu posady u któregoś z możnych Panów. Niestety żadna ku temu okazja się nie zdarzyła i młody Borzęcki musiał powrócić do domu.
Nieco później Matuszewicz wspomina że w 1741 roku jakiś [?] Borzęcki pełnił funkcję podskarbiego na dworze księcia wojewody wileńskiego Karola Stanisława Radziwiłła zwanego „Panie Kochanku”. Nie podaje jednak żadnych szczegółów.
Matuszewicz wspomniał również że w końcu 1783 roku [Anna z Ankwiczów] Borzęcka skarżyła się że za długi syna [Piotra Borzęckiego] wobec niejakiego Rudnickiego bezprawnie zajęto jej dobra dożywotnie Konstantynów].

Biblioteka Narodowa, sygn. 2.016.048 A

 

Pamiętniki Michała Zaleskiego, wojskiego Wielkiego Księstwa Litewskiego, posła na Sejm Czteroletni. Poznań. Nakładem  Księgarni Jana Konstantego Żupańskiego. 1879.

            1776

Tegoż wieczora doniesiono mi ze wsi, że kilkaset ludzi ekonomicznych z mojem dziedzictwem graniczących, przysłanych z kosami łąki moje skosiło. Niejeden przykład widziałem gwałtownych tego rodzaju napaści, wiedziałem i o tem że moje dziedzictwo radby był Tyzenhauz  złączyć z owym przywilejem który na odzyskane awulsa wyjednał, żywość wiekowi właściwa uczyniła we mnie wzruszenie gwałtowne. Postanawiając jechać na wieś żebym mojej własności bronił, ułożyłem pierwej uprzedzić trybunał.
Gdy do stancji powróciłem, znalazłem bilet którym mnie Tyzenhauz prosi na obiad. Myśl mi przyszła być u niego, żeby mu w pośród ciżby tych którzy mu z różnych powiatów raporta o gwałtownych sejmikach przynieśli, jego postępek wymówić i moję determinację opowiedzieć. Tak uczyniłem. Po obiedzie w tłumie między kielichami, krótko wszystkich witając, przeciskałem się do gospodarza, a zkoro z nim się zszedłem, prosto od wymówienia rzeczy zacząłem. Zapomnienie obu nas ogarnęło; wydzieraliśmy słowa jeden drugiemu. Ton nasz znać że w nikim ciekawości nie wzbudził, bośmy postrzegli, że w sali bardzo przestronnej my dwaj tylko zostali i pan Borzęcki1 obywatel grodzieński, który w podobnym gatunku o najazd na wieś w sukcesyi na niego spadającą, żalić się przyjechał. Umknął się ze mną Tyzenhauz do gabinetu sali przyległej, nie chcąc podobno mieć świadkiem żywych rozmów naszych obywatela, który miał materyę mojej podobną...

[1. Prawdopodobnie chodzi o Michała Borzęckiego, dziedzica Milkowszczyzny, którego dobra graniczyły z majątkami zarządzanymi przez Antoniego Tyzenhauza].

Biblioteka Narodowa, sygn 294.106

 

Pamiętniki czasów moich dzieło pośmiertne Juliana Ursina Niemcewicza. Paryż, 1848.

Właśnie gdym przy końcu sierpnia 1777 roku zakończył moje nauki i powrócił do domu, rodzice moi odebrali zaproszenie od księstwa Czartoryskich, generalstwa ziem podolskich, mieszkających naówczas w Wołczynie, o cztery mile od Klenik. Zaprzężono więc sześć tłustych koni do gdańskiej karety, całej ćwiekami żółtymi obitej. Jóżeśmy na miejscu zastali zbierających się gości, król bowiem obiecał odwiedzić Wołczyn.
            Dwór książęcy acz nie mógł się równać z dawnymi panów polskich dworami, dość jednak był liczny. Marszałkiem onego był Piotr Borzęcki, ospowaty, przystojny, zdatny do prowadzenia dworu pańskiego; nosił się po polsku, bogato, z gustem.
            Chłopcami czyli pokojowcami, acz z dobrej szlachty: Sadowski, Bielawski; ci byli pod szczególnym dozorem marszałka i za przewinienia brali plagi, ale na kobiercu bowiem podkładanie kobierca przy odbieraniu kary chłosty stanowiło od dawien dawna przywilej służby o szlachetnym rodowodzie.

Biblioteka Narodowa, sygn. 831.901 A

 

RUDZINSKI W. : Właściciele Mińska w świetle dokumentów. Rocznik Mińsko-Mazowiecki, 1992,  T. 1, Z. 1. Mińsk Mazowiecki.

            Właścicielem części Mińska był Stanisław Warszycki, miecznik koronny, żonaty z Marjanną Jordanówną. Jedyna ich córka Emercjanna wyszła za Ludwika Konstantego Pocieja, kasztelana wileńskiego, a później hetmana w. litewskiego. Jako wiano dostała dobra Dzierzązna, Jesionka i połowę Warszyc. Natomiast właścicielem Mińska został brat jej ojca Jerzy Warszycki, kasztelan a później wojewoda Łęczycki. Sprzedał on dobra mińskie Ludwikowi Pociejowi, mężowi swojej bratanicy…Potwierdzenie posiadania Mińska przez Pocieja stanowi zapis w Metryce Koronnej z 8 III 1720 podający, że Ludwik Pociej, kasztelan wileński i hetman wielki litewski po otrzymaniu z rąk Felicjana Grabskiego, chorążego i sędziego grodzkiego łęczyckiego, 16000 zł. p. za dobra Dzierzązna, Jesionka i połowę Warszyc, będących dziedzictwem Emercjanny Warszyckiej, córki zmarłego Stanisława Warszyckiego i Marianny z Jordanów, zapisuje jej podobną sumę 16000 zł. p. na swoich dobrach w ziemi czerskiej i wsi Jaworznia w ziemi wieluńskiej.
Córka Ludwika i Emercjanny Pociejów
Ewa wyszła za Franciszka Borzęckiego, starostę żydaczowskiego, podstolego litewskiego. Należy domniemywać, że jako jedyne dziecko dostała we wianie dobra mińskie. O pretensjach do Mińska wnuka Franciszka Borzęckiego, Piotra [Borzęckiego] dowiemy się w dalszym ciągu tej historii.
            Druga część Mińska należała w tym czasie do Wojciecha Opalińskiego. Po jego śmierci (24 III 1775), majątek przejęła jego żona Teresa z Potockich z pierwszego małżeństwa żona Jerzego Warszyckiego, wojewody łęczyckiego, brata znanego nam Stanisława miecznika koronnego. Dziwny to splot wydarzeń: pierwszy mąż Teresy Potockiej był ostatnim z rodu Warszyckich, a drugi Wojciech ostatni z rodu Opalińskich, a spadki po obu rodzinach stanowiły podstawę do walki o dobra mińskie. Teresa z Potockich Opalińska zmarła 30 X 1778 r. Z uwagi na brak potomka, po pozostałej po Opalińskich fortunie, wystąpiło z prawem spadkowym szereg rodzin.
            Sprawa sukcesji o Mińsk i dobra okoliczne też nie jest całkiem jasna w świetle dostępnych źródeł. W dużym stopniu wyjaśniają te sprawy spadkowe dokumenty, a zwłaszcza korespondencja Potockich zawarta w archiwum roskim (Roś w pow. wołkowyskim, własność Potockich). O sukcesję mińską występowała rodzina ostatniej właścicielki Mińska Teresy z Potockich lv. Warszyckiej, 2v. Opalińskiej, tj. żona jej kuzyna Józefa Potockiego, kasztelana lwowskiego, Pelagia z Potockich wraz z synami Janem, starostą kaniowskim i Piotrem, starostą szczyrzyckim, ostatnim posłem polskim do Porty Ottomańskiej. W tej sprawie działał również kuzyn Pelagii Potockiej Piotr Potocki, kasztelan lubelski. Do tej grupy należał Ludwik Dąbski, wojewoda kujawski, książę Adam Czartoryski, gen. ziem podolskich i inni.
Z drugiej strony występowali tzw. „konsukcesorowie" wśród których najważniejszą osobą był Piotr Borzęcki, wnuk znanego nam już
Franciszka Borzęckiego i Ludwiki z Pociejów, a syn Aleksandra Borzęckiego i Anny Ankwicz. Poza tym należeli tu Prot Potocki, starościc guzowski, Hieronim Wielopolski, koniuszy kor., Jędrzej Moszczeński, wojewoda inowrocławski, Stefan Dembowski, kasztelan czechowski i inni.
W niżej przytoczonej korespondencji często powtarza się stary termin prawniczy kondescencja. Oznaczał on sąd kondenscencyjny tj. zjazdowy, który był zwoływany wówczas gdy zwykły sąd nie był w stanie rozstrzygnąć szczególnie zawikłanego sporu. Osoby wyznaczone przez sąd zjeżdżały się na miejsce sporu. Wyrok tego sądu miał znaczenie wyświetlające, potrzebne dla prawomocności orzekanej przez właściwy sąd sprawy.
            Przed Śmiercią Teresy z Potockich Opalińskiej possesorem dóbr mińskich, czyli dzierżawcą, był Jan Potocki, starosta kaniowski. Jego list pisany do brata Piotra, starosty szczerzeckiego, w dniu śmierci Teresy Opalińskiej (30 X 1778 r.) przedstawia pierwsze spory o Mińsk. W pierwszych dniach marca 1779 r. odbyła się w Mińsku kondescencja. W wyniku dekretu sądu trzeba było jednak opuszczać Mińsk. Pelagia [Potocka matka Piotra] pisała do syna:

List Pelagii Potockiej do syna Piotra Potockiego. Mińsk, 16.04.1781. Archiwum Główne Akt Dawnych, Archiwum Roskie, sygn. XLII/1, K. 140.
My tu z rugowani być spodziewamy się w prędce przez Pana [Piotra]
Borzęckiego.

List Pelagii Potockiej do syna Piotra Potockiego. Mińsk, 25.04.1781. Archiwum Główne Akt Dawnych, Archiwum Roskie, sygn. XLII/1, K. 145.
U nas w Mińsku wielka rewolucja z okazji otrzymanego w Piotrkowie dekretu przez JW Pana [Piotra] Borzęckiego, każdej środy i soboty o otrzymanym ordynansie czekamy wiadomości, tymczasem wywożą różne sprzęta gospodarskie jako to zboża, bydła i inne na fundamencie dekretu tegoż, z którego dziedzicem ma być Pan [Piotr] Borzęcki, a tenże przysądził ś. p. Pani Wojewodzinie sto tysięcy zapisu i wszystkie generalne inwentarze i ruchomości, może się teraz Tyśmienica [majątek Potockich] zapomódz w oborę, gdyż sztuk jałownika przeszło 30 a krów 40 z okładem Pratulina [majątek Potockich] wysłana tylko że na to potrzeba Starosty Kaniowskiego zezwolenia. Xiężna Imć Miecznikowa [Maria z Lubomirskich Radziwiłłowa] owce i kozy przyjęła, zboże i gorzałki po różnych miejscach porozsypywane gdyż zostawiwszy Panu [Piotrowi] Borzędzkiemu to by odpowiedzieć trzeba Xięciu Generałowi [Adam Czartoryski] lub innym sukcesorom kiedy by nad spodziewanie powiodło się im wygrać.
[AGAD, Archiwum Roskie, XLII/1, K. 145]

List Ignacego Hryniewieckiego urzędnika Potockich do Pelagii Potockiej. 2.06.1781. Archiwum Główne Akt Dawnych, Archiwum Roskie, sygn. XLII/1, K. 8.
JW Konsukcesorowie zmówili się na konferencję względem dania odporu w Departamencie JWP [Piotra] Borzęckiego pomocy wojskowej do dalszego objęcia Mińska żądającym.

            Mińsk objął Piotr Borzęcki, ale sprawa toczyła się dalej. Włączył się do niej kuzyn Pelagii Piotr Potocki, kasztelan lubelski. W liście pisanym do Pelagii, dał najwyraźniejsze naświetlenie tej skomplikowanej sprawy sukcesji po Warszyckich i Opalińskich. Trybunał Piotrowski rozstrzygnął, że Mińsk otrzyma Piotr Borzęcki, jako spuściznę po Warszyckich, a Potoccy otrzymają „substancję Opalińskich”.

List Piotra Potockiego kasztelana lubelskiego do kuzynki Pelagii Potockiej. Babimost, 14.07.1785. Archiwum Główne Akt Dawnych, Archiwum Roskie, sygn. XLII/15, K. 17-19.
Co do interesu Familii z sukcesorami Opalińskich wczoraj powróciwszy z Grodziska z kondescencji uwiadamiam co się dzieje: JW. Dąbski Wojewoda Brzeski Kujawski mający dług największy do kilku kroć sto tysięcy mocno chodzi za interesem lecz sukcesorowie, których liczba jest znaczna i mocni, lubo z Dekretu Trybunalskiego Piotrowskiego aprobowane ma sumy jedna po wojewodzie, druga na kondescencje odesłania do rozpoznania. Jednakże sukcesorowie lubo w dekrecie jest dołożono niezwarzając na niestawienie się strony sądzić nakazano, sukcesorowie oficjalisty niezastali wydawszy termina do Trybunału Piotrowskiego przypadającego JW Wojewodzie oraz Xięciu Generałowi, którzy mający przysądzone pięć kroć sto tysięcy, dekretem oficjalista sprowadzony do JW Wojewody przyznał sumy należące temuż brał się do wylikwidowania intrat w dobrach niedopuszczony supressje i tak znowu do Trybunału interes poszedł. Oświadczyłem kilku sukcesorom znajdujących się na kondescencji pretensje Potockich na substancji Opalińskich, odpowiedzieli mi, że JW Wojewodzina Opalińska miała długu czterykroć sto tysięcy lecz po zmarłym Warszyckim pierwszym mężu gdy szła za Opalińskiego zapisała mu trzykroć sto tysięcy, niezostaje tylko sto tysięcy Potockim do oddania, lecz sukcesorowie Opalińskich mają do tejże pretensje o dezolacje lasów w kluczach Opalińskim i Grodziskim, potym że Potoccy już zaczęli proces w Ziemstwie Warszawskim. Ta była sukcesorów rezolucja ja czytałem dekreta Trybunalskie dwa wypadłe w Piotrkowie, te dwa razy sukcesorowie Opalińskich wydali Potockich, znać że się wcale nasi nie pilnują. Jak namieniłem JW Pani Dobrodzice jeżeli się podoba moja usługa mojej familii ja chętnie biorę siebie intercis a jak umówiłem się z Wojewodą Dąbskim, którego zdawna przyjaźnią się zaszczycam wraz trzymam się i dokonam interesu. Lecz teraz czas chodzić koło interesu bo już ostatni dekret, któren wypadnie z Trybunału Piotrowskiego będzie decydował, ostatnie kondenscencje i ulokowanie kredytów i tak jak słyszałem, że w sprawie z Podstolim [Piotrem] Borzęckim Dekret Piotrowski Trybunalski przyznał Mińsko na dziedzictwo Warszyckim, a Potockich odesłał do substancji Opalińskich. Zaczem do Ziemstwa Poznańskiego pozwać trzeba sukcesorów a stamtąd odeślą na kondescencje i tak między innymi kredytorami trzeba się starać pomieścić i odpowiedzieć na pretensje, które mają sukcesorowie w dezolacji lasów. Sądy Ziemskie Poznańskie przypadają w Septembrze, drugie po Nowym Roku lecz czas i na drugie pozwać gdyż kondescencja na wiosnę dopiero w przyszłym roku bydź ma. Życzę porzucić prosekucji w Ziemstwie Warszawskim a trzymać się substancji Opalińskich, zwłaszcza teraz gdy się podaje pora, bo potym ciężej będzie z tak wiele sukcesorami mieć do czynienia i nowe kondescencje sprowadzą ten interes na lat kilka zaciągnęłyby się. Wyrażam JWWC Pani Dobrodzika, że musze rozmówić się z Starościcem Guzowskim [Prot Potocki] a na rezscie jak jej się będzie zdawało. Racz napisać do swoich synów i córki by przysłali plenipotencje na Jej ręce na moją osobę. Ja pisałem do JW Wojewody Wilgowa (?), która wraz i do sióstr napisze i brata i Czeswakiewicza to przyślą plenipotencje. A tak żebym miał od niektórych plenipotencje wziąłbym się do interesu. Zapis posagu kazać wyjąć na Mińsku. Drugi zapis co uczyniła Opalińska mężowi jeżeli jest prawda jak sukcesorowie. Dekret Trybunalski wypadł z JW [Piotrem] Borzęckim jeżeli jest oblatowany w Grodzie kazać wyjąć a nie to w Piotrkowie kazałbym wyjąć będąc za informowanym w którym roku. Lecz co za prosekucja zaczęta w Ziemstwie uwiadomić trzeba, kwit z inwentarza wyjąc także trzeba. A mając te papiery mógłbym zacząć z sukcesorami. Ponieważ, że jedni niedbają drudzy tracą i interes w zapomnienie odejdzie. Po odebranym liście niewidziałem się z JW Starostą zostawiłem go w Poznaniu. Obiecał mi się w dom, wezme informacje. Potoccy co mają do substancji Warszyckich niech się pilnują na tych substancjach, a co do Opalińskich substancji tu się trzeba pilnować.

            W ostatnim roku korespondencji na ten temat…Piotr [Potocki] odpisał matce:

List Piotra Potockiego do matki Pelagii Potockiej. Lublin, 4.08.1788. Archiwum Główne Akt Dawnych, Archiwum Roskie. sygn. L/l, K. 803-804.
Na kondescencją przypadającą w Mińsku uczynię plenipotentem JWPana Lewickiego Sekretarza Xiężny. Jest tu Pan Podstoli [Piotr] Borzęcki, który zgłaszał się dawniej do mnie o papiery jakoby brakujące, odebrawszy odemnie explikadę przestaje na niej, owszem powiada teraz, iż znajdują się wszystkie i próżno mnie kłócono o nie.

            Pelagia napisała do Ignacego Przebendowskiego, marszałka Rady Nieustającej:

List Pelagii Potockiej do Ignacego Przebendowskiego marszałka Rady Nieustającej. Warszawa, 12.08.1788. Archiwum Główne Akt Dawnych, Archiwum Roskie, sygn. LI/88, K. 1-2
Że mi synowie chcą się uiścić w tym o co są rekwirowani masz JW Pan Dobrodziej dowód tego jasny kiedy Szczerzecki [syn jej Piotr] dawno dopraszał się o odebranie papierów, jakie tylko mógł wynaleść i dla wspólnych interesów one w początkach tej sukcesji szczególnie miał u siebie i teraz też oddaje i na kondescesją Mińską one przysłane. Te to być muszą, które w Siemianówce były, dopóki on ze Starostwa Szczerzeckiego z woli Cesarskiej nie oddalił się. Racz JW Pan Dóbr. uchylić opinie zagubienia papierów ile kiedy rewers fascykułami tylko one wyraża, nie wzmiankując treści dokumentów, łatwo się tedy obwoluty po ręku plenipotentów znajdujące pozarzucać i poginąć mogły; a przez to dasz dowód łaski swojej na której wiele Syn mój pokłada, szukając spokojności. Co się zaś tyczy ex Raniewskiego, ten JWP Dobr. i wspólnie z innym konsukcesorem z posesji Mińska wyekspikować się powinien, lecz i tym samym nie zawiadywał, tylko wraz z ś.p. JWP Wielopolskim Koniuszym Kor. i Moszczeńskim Wojewodą Inowrocławskim, co i samemu JWPanu Dobr. wiadomo i dokumenta świadczą. Był nawet ustanowiony komisarz od tychże Panów P. Zarzycki dla rozrządzenia i odbierania intrat. Prawda, że syn mój sam opierał się przy tej posesji dla ubezpieczenia jej dla sukcesorów z niemałym zatrudnieniem i expensą. Że zaś ten interes przeciągał się aż dotąd i aż dopiero pozwem na Mińsku położonym został uwiadomiony przeto nie mógł zupełnego do żądanej eksplikacji uczynić przygotowania. Gdyżby należało i P. Zarzyckiego do tego przyzwać, cokolwiek jednak tą plenipotencię w Mińsku się znajdujący uczynią JWPanu Dobr. remonstracją. A chciej JWPan Dobr. wyznaczyć czas do zupełnego umiarkowania się że JW [Piotr] Borzęcki pretenduje kalkulacji to mię zadziwia gdyż dobra te od dłużników aż do wykupna posiadane były. Zdaje się też że sukcesorowie za zastawnych raczej uznani być powinni posesorów, niepodlegających kalkulacji.

            Sprawa choć ostatecznie przesądzona - Piotr Borzęcki został właścicielem całego Mińska i okolicznych dóbr - miała jeszcze epilog. Zażądano od Pana Potockiego, starosty kaniowskiego, wyliczenia się z jego działalności jako possesora Mińska. Sprawę tę wyjaśnia list Jana Potockiego pisany do Ignacego Przebendowskiego:

List Jana Potockiego starosty kaniowskiego do  Ignacego Przebendowskiego marszałka Rady Nieustającej. Pratolin, 20.09.1788. Archiwum Główne Akt Dawnych, Archiwum Roskie, sygn. LI/89, K. 1-3
List JWMPana Dobrodzieja de 3 tia presentis na dzień siedemnasty rąk moich doszedł. Od tej daty do 24 czas jest za szczupły żebym u dóbr moich Gallickich sprowadzić mógł papiery żądane odemnie, ile że i pozwy w Mińsku położone na kondescencję teraz agitującą się zbyt późno bo w czasie zaczęcia kondescencji dopiero były mi komunikowane, w czym Manifest w pilności zanieść byłem przymuszony. Nie będąc bowiem w posesji Mińska, nikt się tam nie sądzi obowiązanym odsyłać mi położone pozwy; a uwiadomić mię o tych JWM Pan Dobrodziej choć listownie nie raczyłeś. Regestra jakie się przy mnie znalazły umocowanemu plenipotentium przesyłam, lecz nie tylko nie zdaje mi się ażeby z nich wzór proventa [zyski] dla JWP [Piotra]
Borzęckiego mógł być brany, ponieważ tam wchodzą niektóre artykuły z industrii i z advektów moich ukraińskich, ale i konsukcesorom nie winienem znacznej kalkulacji, tylko kiedy wzajemną z odebranych rzeczy i percept za nie mojej schedzie uczynią. Przyłączony summariusz proventów Mińskich dostatecznie objaśni jakie zastałem. Czyniąc z siebie ile zdołać w tak krótkim czasie mogę spodziewam się, że w większą wprowadzać mię invokacyję JWM Panowie nie zechcecie o co uniżenie proszę.

            Nie mieli szczęścia mieszkańcy Mińska do następnych, po Opalińskich, właścicieli. Piotr Borzęcki, typowy utracjusz, odziedziczywszy ogromne majątki, wyzbywał się ich po kolei. W 1789 r. sprzedał Łaziska Dembowskim, 1791 r., Księstwo Zbaraskie Mejsnerom, 1792 r., Konstantynów Tumie. Pozostał jedynie przy Mińsku z okolicznymi wsiami
[Metryki Koronne 289, K. 409v; A Boniecki, Herbarz Polski, 1900, T. II, S. 67.]

Jego poglądy polityczne można określić jako ultra konserwatywne a nawet anarchistyczne. Władysław Smoleński pisał o nim:

            „Uformowała się pod przywództwem właściciela Mińska pod Warszawą, Stanisława Borzęckiego, kompania ludzi młodych, gołych a zuchwałych, niepowściągliwych w języku, szerzących pogróżki. Za przedmiot obmów swoich brali zazwyczaj Kołłątaja, o którym głosili, że w błąd wprowadził króla, Ignacego Potockiego i marszałka Małachowskiego; zwykłą przechwałką ich była gotowość wywrócenia konstytucji. Gdy podczas limity sejmowej w lipcu zjechał do Warszawy Wojciech Suchodolski, kasztelan radomski, schadzki stały się częstsze, pogróżki i przechwałki głośniejsze. Zbierali się w mieszkaniu pani Walewskiej, u Turny, kasztelana lubaczewskiego, Ryszczewskiego, u posła bracławskiego, miecznika kor. Grocholskiego, niekiedy i u [Piotra] Borzęckiego w Mińsku. Zwracali się do Bułhakowa z zapewnieniem, że konstytucja upaść musi, mają bowiem na to sposoby, co minister rosyjski aprobował, chociaż zachęty do czynu nie dawał.”
[W. Smoleński, Ostatni rok Sejmu Wielkiego, T. 1, Kraków 1896, S. 56.]

            Swoje „credo” wyłuszczał [Piotr] Borzęcki w listach do Szczęsnego Potockiego, np:

List Piotra Borzęckiego do Szczęsnego Potockiego. Mińsk, 15.10.1791. Biblioteka Czrtoryskich w Krakowie, sygn. rkp. 3473, K. 930-935.
Choćby za wszczętą rewolucją mógł nastąpić podział Polski równym to dla niej widzę losem, jak gdy się utrzyma Rząd 3 Maja, żadnej nieznajdując różnicy między niewolą a niewolą, którąby Polacy gnębieni byli, albo pod własną Monarchią, albo pod Monarchią tych potencji, któreby ich między siebie podzieliły....Rewolucja choćby najkrwawsza wzdrygać nas nie powinna, naród bowiem nasz jak jest zniewieściały zepsuty i spodlony, dowodzi to nader jawnie zuchwałość zbrodni której śmiano się przeciw niemu dopuścić, i łatwość z jaką ją dopełniono. Narodu do tego stopnia zepsutego ani przywróconemu wolności, którejby cenić ani dochować nie umiał, ani prawa najrozsądniejsze, którejby nie słuchał, poprawić i losu jego zapewnić nie potrafią. Trzeba takiemu narodowi koniecznie gwałtownego wzburzenia, któreby przerwało a przeto odmieniło sposób życia obyczaji, wystąjńło najpierwszych zbrodniarzów, i zniosło to odwieczne źródło zbrodni i nieszczęść Polski, Króla, czego spokojna żadna rewolucja dokonać niemoże tylko krwawa, l życzyłbym z tych powodów jak najdłuższa. Wojna więc domowa nie nieszczęściem, ale dobrem jest dla Ojczyzny, bez którego, zdaje m i się, iż powstać zupełnie nigdy nie zdoła; i pozwól JWMPan Dobrdz. sobie powiedzieć, że jeżelibyś chciał spokojnie rzeczy odmieniać, na krótki tylko czas przywrócić wolność Ojczyźnie, i staniesz się może jeszcze ofiarą zdrajców tryumf. Moskwa przez okoliczność dopiero skończonej wojny, i przez to co się w Polsce stało, oświeconą zapewne została, że jest jej interesem nie panować w Polsce ale być z nią ściśle złączoną i widzieć ją również zewnątrz jak wewnątrz niepodległą, żadna z otaczających nas Potencji tego widoku względem Polski mieć nie może jak tylko jedna Moskwa, a przeto wsparcia u niej szukać, i z nią się łączyć powinniśmy...

List Piotra Borzęckiego do Szczęsnego Potockiego. Mińsk, 29.01.1792. Biblioteka Czrtoryskich w Krakowie, sygn. rkp. 3474, K. 88.
Wielu i bardzo nawet dobrze myślących obywateli, nad tą się zastanawia uwagą, że nie wiele zyska Polska jeżeli zrzuciwszy jarzmo 3go Maja, wróci się do jarzma gwarancji Moskiewskiej, podług mnie, choćby inaczej nie było można, jak wrócić się pod podobną przemoc Moskwy jakiej doznawała Polska, wolałbym to nieszczęście, jak najhaniebniejsze ze wszystkich 3 Maja.

            W kolejnym liście wypowiadał się na temat zniesienia władzy królewskiej i usunięcia z Polski Stanisława Augusta:

List Piotra Borzęckiego do Szczęsnego Potockiego. Mińsk, 31.01.1792. Biblioteka Czrtoryskich w Krakowie, sygn. rkp. 3474, K. 91.
Nie przez sąd i śmierć nader przez niego zasłużoną Go oddalić bo to jest nieszczęściem niepodobna i przez słabość naszego Narodu, i przez otaczające nas Monarchie. Ale przez sekretne przymuszenie Go zrzec się niby dobrowolnie tronu, pod pozorem laty i chorobami osłabionego zdrowia, potrzebującego spokojności i klima cieplejszego, wyznawszy mu pensje choćby największą do życia we Włoszech lub gdzieby mu się podobało zagranicą a ta pensja aby nie była ciężarem całkiem dla kraju, przyczyniona do tego coby następny spełniać musiał, niechby prawdziwie gorliwi obywatele złożyli się każdy podług swojej możności na większą część tej pensji dożywotniej.

            W jeszcze gorszym świetle przedstawiała się działalność [Piotra] Borzęckiego jako pana na Mińsku. Doprowadziła ona do złożenia w 1791 roku przez mieszczan mińskich następującej skargi do Stanisława Augusta.

Najjaśniejszy Królu, Panie Miłościwy ! Najjaśniejsze Rzeczypospolitej Stany !
Przyszedł czas od kilku wieków żądany, losem Najwyższej Opatrzności zrządzony, do którego ojcowie nasi wpośród gwałtów publicznych, wśród nierządu starego wyciągali ręce. Jedni rdzawymi kajdanami okuci pod władzą panów swoich brząkali, drudzy pod ciężarem najazdów i ustawnej przemocy od równych sobie jęczeli.
W takowej wieków owych postaci, gdzie każdy cienia swego lękał się, kto tylko czytał dzieje tego możnego królestwa, łatwo to poznać może, iż nie można było ojcom naszym pomyśleć nawet o tym, iż z wielcy z porządku panowania w tym kraju Kazimierz, Konrad, Bolesław i Jan, książęta Mazowieccy, piątnem wysokich swych imion uczynili ich wolnymi i prócz swojej władzy niepodległymi nikomu.
Z żalem nam teraz przychodzi czytać, Najjaśniejsze Rzeczpospolitej Stany, na tęgich pergaminach ojcom naszym służących te święte książąt i królów naszych imiona, którzy ich zaszczycili przywilejami takimi, na jakich stoją miasta prawem chełmskim stojące, nadali im magdeburyją, nadali jarmarki i zupełne ich życie, majątki i zdrowie swoich potężnym zabezpieczyli ramieniem.
Teraz nie wiedzieć, jak nieszczęśliwym losem dostawszy się pod władzą J.W. [Piotra]
Borzęckiego podstolica koronnego, po ostatnich przywilejach naszych przez sławnej pamięci pomienionych książąt mazowieckich w roku 1468 i aprobacyje najjaśniejszego Zygmunta Augusta w roku 1556 rozproszeni po lasach i cudzych kątach, odrzekłszy się żon i dzieci naszych, unosząc życie własne tułać się musiemy.
Rzucił na nas i dzieci nasze ciężar niewoli, powinności i ustaw, połamał nam prawa, obrócił nas w chłopów; wygania na pańszczyznę, poodbierał nam grunta, ucisnął nas podatkami, powymyślał daniny i z ostatniego do życia wyzuł nas sposobu.
W takowym tedy ucisku pogrążeni zostając, zostaliśmy przymuszeni udać się do prawa. J.W. [Piotr]
Borzęcki, tytularny pan nasz, rozgniewany o to, zaczął nas jeszcze bardziej ciemiężyć, pozapobiegał przez przyjaciół swoich, żeby nam manifestów nie przyjmowano, i tak kiedyśmy podawali zażalenie nasze w kancelaryi akt Metryki Koronnej, nie chciano nam go przyjąć, udaliśmy się do grodu warszawskiego tutejszego, podobnież ur. Swieszowski odesłał nas do Czerska i tam ur. Baranowski odprawił nas z niczym.
A tak błąkając się od grodu do grodu z niemałym kosztem i stratą naszą, gdzie by przywileje nasze i krzywdy przełożyć, szukać musieliśmy tak rozsądnego urzędu, który by nam to zrobił, przecież szczęściem mil kilkadziesiąt objechawszy, zajechaliśmy do Liwa i tam to nam zrobiono.
J.W. [Piotr]
Borzęcki, zapalony tym większą nienawiścią i gniewem, pogroził nam więzieniem, a zesławszy ze dworu ludzi do domów naszych kazał odbijać komory, pytając się, gdzie prawa ojcom waszym służące i gdzie są te ustawy które on nam przepisał? Odgrażano nam karą i zniszczeniem ostatnim.
Tak niezwyczajnymi uciśnieni gwałtami podaliśmy memoryał Najjaśniejszemu Panu dopraszając się, ażeby nas raczył listem żelaznym od takiej przemocy zasłonić i reskrypt do rozsądzenia się z J.W. pomienionym [Piotr]
Borzęckim podpisał. Nieszczęśliwi wygnańcy w tak uciśnionej klęską naszej kolei na kilka memoryałów naszych wszystko do J.W. kanclerza w. kor. odsyłani, tułając się już tu blisko ćwierć roku, tę na ostatek odebrawszy odpowiedź od J.W. kanclerza, że: choćby król podpisał, to ja nie dam pieczęci.
Po takowych obrotach, gdy się już krzywdy nasze do tronu przebijać poczęły, J.W. [Piotr] Borzęcki, tym mocniej jeszcze obrażony na nas, dniem i nocą w kilka dni sprowadził z Ukrainy kilkadziesiąt koni Kozaków na nasze uciśnienie, którzy żony i córki nasze gwałcą, inne brzemienne potrącają kobiety, komory i zamki odbijają, ludzi niewinnych kaleczą i biją, zabierają fanty, zabijają dobytki i po gościńcach ścigają życie unoszących i zdrowie. Jednych do więzienia poosadzać rozkazał, innych katować i nielitościwym karać sposobem, a na drugich życie przegróżki czyni.
Najjaśniejsze Rzeczpospolitej Stany ! Światło te, które nas naucza, że jesteśmy pod władzą tronu, pod mocą waszą i powagą najwyższą, skazuje nam drogę, którą się udać powinniśmy najsłuszniej. Nie gdzie się więc uciekać mamy, tylko do was, do was dobroczyńców naszych, do was panów i zastąpicielów naszych, którzy prawem władniecie, uskramiacie występki i potępiacie bezprawia.
W takowej tedy postaci okropnej obyczajności, jaką J.W. [Piotr]
Borzęcki w obecności praw, tronu i Najjaśniejszych Sejmujących Rzeczpospolitej Stanów wyrządza, gdy nic nie mogliśmy pozyskać u j.w. kanclerza w. kor. pełzając się przed nogami waszymi, żebrzemy miłosierdzia. Raczcie nas wrócić do domów naszych, raczcie nas zachować przy życiu i zdrowiu, a bezprawne zapędy J.W. [Piotra] Borzęckiego utrzymać, niech święte zmarłych królów ustawy w powadze swojej poniżone nie będą.
Waszej Królewskiej Mości Pana Miłościwego i Najjaśniejszej Rzepitej Stanów wierni poddani i podnózkowie najniżsi Mieszczanie miasta J. K. M. Mińska.
[Woliński J., Michalski J., Rostworowski E., Materiały do dziejów Sejmu Czteroletniego, Wrocław-Warszawa-Kraków 1961, T. IV, S. 257-259.]

            Zachowało się również zeznanie na ten temat wójta miasta, Kazimierza Ostrowskiego, z października 1790 roku.

Zeznanie wójta Mińska. Archiwum Główne Akt Dawnych, sygn. KRS W 460 g. Mińsk, K. 14-17.
Do Urzędu i Ksiąg Grodzkich Liwskich Publicznych Starościńskich osobiście przyszedłszy sławetny Kazimierz Ostrowski Wójt Miasta Jego Królewskiej Mości Mińska swym i wszystkim mieszczą imieniem, oraz i z rozkazu czyniący zapobiegając całości praw i przywilejów od Książąt Mazowieckich temu miastu służących, gdyż już znieść współbraci swemi ucisku, przemocy i surowych wyroków Jaśnie Wielmożnego [Piotra]
Borzęckiego Podstolego Koronnego nie może. Przeto przed obecnością Praw, Tronu, Najjaśniejszych Sejmujących Stanów i całego Narodu nie bez wylania łez nad niewolą swoją i współbraci swoich ośmielony względami Najjaśniejszego Pana podanych do tronu Jego memorjałach to zażalenie zanosi.
Kiedy miasta Królów polskich wzrastały i Bóg nadawał najwspanialszym Narodom łaskawych Królów i Panów był czas zyskiwania kiedy wejrzał jako Ojciec Niebieski na stan poziemy i naszych pradziadów wieki w porządku panowania dziedzicznych Panów naszych, Kazimierz, Konrad, Bolesław i Jan Książęta Mazowieccy, zatwierdzając powyższe przywileje Pradziada swojego Książęcia Mazowieckiego Jana w roku tysiąc czterysta sześćdziesiąt osiem w Mieście Rezydencjonalnym Zakroczym, tą to źrenicą złotej wolności na tęgich pergaminach ten wiekopomny imion swoich pamięci Ich zaszczycali wysoce. - Nadali Im jarmarki, Nadali Im Moc Wieczną, zabezpieczyli Im moc majątków Prawem Chełmskim. - Zwolnili Ich od ceł handlowych. - Postanowili cechy i władzę sądowniczą nadali. - Znajdujemy w aktach zapisanych przodków naszych zbotwiałych protokółach pod rokiem tysiąc pięćset dwudziestym drugim, pod rokiem tysiąc pięćset trzydziestym szóstym i pod rokiem tysiąc pięćset piędziesiątym drugim, w latach wyżej i niżej następnie idących, zamiany, przedaże, zapisy domów i gruntów, które przodkom naszym od kilku wieków służyły po tak wysokich przywilejach wiedzieć nie można jak nieszczęśliwem losem wpadliśmy pod prawo imienia acz bez nadwerężania przywilejów naszych Jaśnie Wielmożnej niegdy Annie z Glinek Wolskiej Kasztelanowej Sandomirskiej, lecz i ta dobrotliwa Pani za świadectwem przywileju swojego w roku tysiąc pięćsetnym piędziesiątym przedmieściu jako Miasta Mińska nazwanego Sendomierzem nadanego, też Przedmieście Sendomierz na Prawach Ojców Naszych do pomienionych Książąt Mazowieckich fundując.
Wyłącza Nas od wszystkich generalnie podatków; czynszów; daninów, powinności, ciężarów, kontrybucji zachowując nas nienaruszenie przy powadze Przywilejów Naszych. - Znowu w lat sześć po takowym przez Jaśnie Wielmożną pomienioną nigdy Annę z Glinek Wolską, gdy Księstwo Mazowieckie przyszło za czasem do Korony, Najjaśniejszy Zygmunt August w roku tysiąc pięćsetnym piędziesiątym szóstym aprobował też prawa. Odmiany dziedziców i nieszczęśliwe zamięszaniny krajowe, a pospolicie szczęście i nieszczęście na świecie w ślad za ludźmi chodzące, po tak słodkiej złotych wieków pamięci za czasem dał wyzucie Ojczyzny, a bardziej Ojców naszych goryczy. Nastawali jedni po drugich nie wiemy za jakim prawem nad nami Panowie, aż przyszło do Jaśnie Wielmożnego [Piotra]
Borzęckiego Podstolica Koronnego, który dopiero dał nam poznać jak daleko przez przemoc do swobód Ojców naszych odsunieni jesteśmy. Wrzucił na nas i dzieci nasze ciężar nowych powinności i ustaw. - Połamał nam prawa, obrócił nas w chłopów, wygania na pańszczyznę, poodbierał nam grunta. Ucisnął nas podatkami, powymyślał daniny, nie daje nam opahi, pędzi nas po drogach, odbiera nam płacę od innych, z jednego tylko wyrobku żyjąc, nie zażywając gruntów siedziemy, które są nam opłatne, obciążył nas szarwarkami Postanowił tłoki od pastawników, za dobytek opłatę po złotemu wyznaczył a wyzuwszy nas z ostatniego do życia sposobu prawie, co rozpacz przyprowadza w tej nędzy w tak nieszczęśliwej toni i ucisku zostając.- Przedkładaliśmy zawsze sposobem najpokorniejszych próśb naszych Jaśnie Wielmożnemu [Piotrowi] Borzęckiemu nasze krzywdy i nędze, lecz zamiast pofolgowania jakiego, doznaliśmy ostrych przygróżek.
Na ostatek jak tonący brzytwy ostatniego chwytając się sposobu. - Zdarzył nam Pan Bóg takich przyjaciół w nieszczęściu, którzy przetrząsnąwszy prawa nasze ośmielili nas udać się do Tronu. Jaśnie Wielmożny [Piotr]
Borzęcki dowiedziawszy się o tem pod bytność naszą jeszcze w Warszawie, posłał ze dworu do domów naszych, potrącono nam żony, kazał odbijać komory. - Pytając się gdzie prawa Ojcom naszym służące i gdzie są te ustawy, które on nam przepisał z podpisem ręki swojej i za to, że się ważyli w krzywdach swoich uskarżać przed Królem Jego Mością, pogroził im karą cielesną i odebraniem zdrowia, po tak tedy bezprawnem Jaśnie Wielmożnego [Piotra] Borzęckiego sobie postąpieniu, stojąc przy zaszczytach dawnych Książąt i Królów Polskich żadnemi w następnych wiekach przez Najjaśniejsze Rzeczpospolitej Stany nie obalony rezultatami, tak o złamanie pomienionych przywilejów jako o popełnione gwałtowności, uciemiężenia, uciski i krzywdy rozmaite przez samego Jaśnie Wielmożnego [Piotra] Borzęckiego uczynione jako i rządców Jego w czasie sprawy dowiedzione widocznie Imieniem swym i całego Miasta Mińska powtórnie i jaknajuroczyściej uskarża się, oświadczając prawne o to gdzie będzie należało czynienie.

            Glejt króla brzmiał następująco:

Glejt króla Stanisława Augusta Poniatowskiego dla mieszkańców Mińska. Archiwum Główne Akt Dawnych, sygn. KRS W 460 g. Mińsk, K. 10-11.
Stanisław August z Bożej Łaski Król Polski, Wielki Xiąie Litewski, Ruski, Pruski, Mazowiecki, Żmudzki, Kijowski, Wołyński, Podlaski, Finlandzki, Smoleński, Siewierski i Czerniechowski.
Oznajmujemy niniejszym Listem Naszym Ochronnym czyli Gleitem wszem i wobec i każdemu z osobna, komu o tym wiedzieć należy. - Przełożone nam jest, przez Panów Rad naszych, przy boku naszym zostających, Imieniem Obywatelów Miasteczka Mińska, prawem Chełnińskim od poprzedników Naszych zaszczyconych, w Województwie Mazowieckim Ziemi Czerskiej leżącego, iż oni będąc uciemiężeni na osobach i majątkach swych, przez różne powinności, zabór gruntów, narzucanie czynszów, danin, przynaglanie ich do odrobienia pańszczyzny i inne krzywdy prawom im służącym przeciwne, od przemocy i gwałtu Urodzonego [Piotra] Borzęckiego Podstolica Koronnego i jego w tem Miasteczku Dyspozytorom, w dochodzeniu sprawiedliwości nie czując się bydź bezpiecznem na osobach i majątkach własnych. Suplikowano Nam zatem jest, imieniem wspomnianego miasteczka Obywateli, abyśmy Im list ochronny czyli Gleit od takowej przemocy i gwałtu dać raczyli.
My więc do takiej prośby, ile słusznej, łaskawie skłoniwszy się wyżej rzeczonych Mieszczan Miasteczka Mińska w Protekcję Naszą Królewską bierzemy i Onym List Ochronny czyli Gleit do czynienia prawnie dajem.- Mocą którego Listu Naszego, iż Obywatele Miasteczka Mińska, jako pod Protekcję Naszą zostający, wolni będą w dochodzeniu prawnie krzywd swoich, od wszelkiej impetycji i najmniejszego gwałtu, tak na osobach jako i majątkach własnych, tak jednak aby i oni skromnie się zachowali i Listu Naszego niniejszego na złe niezażywali. - Co do wiadomości wszystkich a osobliwie Urzędom wszelkim donosząc, mieć chcemy i rozkazujemy, aby ten list Ochronny czyli Gleit Nasz do akt publicznych był przyjęty i obwołany, oraz aby go i sami nienaruszenie zachowali i o zachowaniu od innych skutecznie starali się, a to dla Łaski Waszej Królewskiej i swojej powinności pod karami na gwałcących Listy Nasze w Prawie przepisane mi.
Na co dla lepszej Wiary Ręką Naszą podpisawszy, pieczęć koronną przycisnąć rozkazaliśmy.
Dan w Warszawie dnia XV Miesiąca Czerwca Roku Pańskiego MDCCXCI, panowania Naszego XXVII Roku.
Stanisław August Król.

            Piotr Borzęcki zwrócił się ze skargą do sejmu na wydany przez króla Glejt. W jego imieniu wystąpił poseł sandomierski Skórkowski na sesji 20 VI 1791. „Gazeta Warszawska” zanotowała:

Gazeta Warszawska,  1791, Nr 50 suplement.
Sesja sejmowa CCCCLIV Dnia 20 Czerwca J. P. Skórski Sandomierski w zabranym głosie doniósł, iż JP [Piotr]
Borzęcki Podstolic Koronny zanosi przez memoriał do Stanów zażalenie na mieszczan swoich dziedzicznych w miasteczku Mińsku, iż ci od posłuszeństwa dziedzicowi wyłamując się, i że im Gleit do rozprawy z dziedzicem przez N. Pana podpisany i w Pieczęci Mniejszej zapieczętowany został. Ten memoriał czytał JP Sekretarz Sejmowy. J. X Kołłątaj Podkanclerzy Kor. oświadczył iż po podanym memoriale od Mieszczan Mińskich do N. Pana o liczne im czynione uciski od Dziedzica, tudzież po złożeniu przywilejów temuż miastu nadany jeszcze Anie Uniowych od Xiążąt Dziedzicznych Mazowieckich, Gleit od N. Pana podpisany; zapieczętowany został zaczym w Assessoryi musi nastąpić kognicja tych przywilejów; tam się okaże czyli to miasto należy lub nie do Sądów Assesorskich i że już w podobnym przypadku Gleit w Pieczęci Większej Kor. na inne miasteczka dziedziczne zapieczętowany został.

            O sesji sejmowej 21 czerwca „Gazeta Warszawska” pisała:

Gazeta Warszawska, 1791 r. Nr 51.
Z okoliczności uczynionego wniesienia na ostatniej Sesji względem wydanych Gleitów do miast dziedzicznych, liczne były otwierane zdania, przekładające wielkie niebezpieczeństwa dla spokojności szlacheckiej, jeżeliby takowe Gleity wydawane być miały; zaczym dopraszano się, ażeby wszystkie Gleity, które powychodziły do miast szlacheckich uchylone zostały, a nadal podobne wydawane niebyły. Podany w tej mierze projekt, jednomyślnością przyjęty został.

            Zakończenie tej sprawy znajdujemy w protokole rozprawy sądowej, która odbyła się w 1813 roku.

Akta sprawy. Archiwum Główne Akt Dawnych, sygn. KRS W 460 g. Mińsk, K. 32v-33.
Pierwszy dopiero [Piotr]
Borzęcki Dziedzic Mińska w tysiąc siedemset dziewiędziesiątym roku targnął się na ich przywileje i prawa, grunta samowolnie poodbierał, robienia piwa i wódki oraz szynku zabronił i rozliczne nadużycia dokonywał. O co ciż Obywatele podnieśli przed Sądem Czerskim proces skutkiem którego są dwie kondemnaty w temże sądzie na [Piotrze] Borzęckim w roku tysiąc siedemset dziewiędziesiątym szóstym otrzymane. Rozbiór jednak Polski przeszkodził uskutecznienie tej sprawy. Po otwarciu rządu austryjackiego [od 1795 r. Mińsk włączony był do Galicji Zachodniej] [Piotr] Borzęcki do Rosji wyjechał, zostawiwszy zadłużone dobra, które na satysfakcje wierzycieli przez publiczną licytację przedane zostały.

            Dobra mińskie kupił na licytacji w Dubnie 2 XI 1807 Karol hr. Jezierski, syn Jacka, kasztelana łukowskiego. Zapłacił 1 065 124 zł. p. W skład dóbr tych wchodziły miasto i folwark Miński oraz wsie i młyny okoliczne.
[Archiwum Państw. Miasta Stoł. Warszawy, Oddział w Otwocku, Księga Hipot. Nr 84, Mińsk, K. 1, 31 v, 33 v]

            W pięć lat po licytacji odżyła jeszcze raz sprawa [Piotra] Borzęckiego. „Gazeta Warszawska” podała 26 VIII 1812 wezwanie Łukasza Bogusławskiego „jako kuratora massy niegdy Piotra Borzęckiego, Dóbr Mińska z przyległościami dziedzica” skierowane do „wszystkich Wierzycieli rzeczonego niegdy Piotra Borzęckiego albo raczej i pretensje do massy tyle razy wspomnianej Piotra Borzęckiego na dniu 1 sierpnia 1806 r. przed bywszym Sądem Szlacheckim Lubelskim formowane, poparli i usprawiedliwili”. Wymieniono 45 wierzycieli w tym kościoły, klasztory, kapituły, burmistrza Mińska, ziemian, mieszczan mińskich i warszawskich.
[Gazeta Warszawska,
1812, Nr 72 dodatek drugi, S. 1395; Gazeta Warszawska, 1812, Nr 74, S.1418]

 

Pamiętniki Ks. Adama Czartoryskiego i korespondencja jego z cesarzem Aleksandrem I. Tom pierwszy. Spółka Wydawnicza Polska w Krakowie 1904.

            Rok 1783

 Nastąpił wyjazd do dóbr podolskich; z wielkim dworem się odbył. Szło kilkanaście bryk, oprócz tego mój ojciec miał wtedy dwór bardzo liczny, złożony szczególniej z synów obywatelskich, z młodzieży, a nawet z dworzan zjechałych z Litwy. Najpierw wszyscy zebrali się do Puław, aby stamtąd razem udać się na tę wyprawę. Jechaliśmy po sześć i pięć najdalej mil na dzień. Po śniadaniu wyjeżdżano na popas, gdzie był obiad i gdzie kuchnia i piwnica szły naprzód. Wiele było koni podwodowych i nieraz się przestrzeń odbywało konno.
Stanowniczy jechał zawsze naprzód, żeby kwatery zapisywać. Był to jeden z urzędników pierwszych dworu; byli nimi na przemian pan Jerzy Soroka i pan Siecień obaj Litwini zawiędli choć jeszcze młodzi. Było kilkunastu pokojowych, czyli paziów młodych po polsku ubranych, koniuszym był pan Paczkowski, a marszałkiem także ważną figurą we dworze, pan Piotr Borzęcki, który przed wyjazdem dworu z Warszawy jako wstępną ostrożność uznał potrzebę młodym pokojowym na kobiercu kilka plag udzielić. Mój ojciec wychodząc postrzegł na twarzach młodych ludzi jakieś znaki wielkiego smutku i łzy; zapytał ich, co się stało. Ach pan marszałek w taki sposób nas ukarał - odpowiedzieli. Zapytał się ojciec pana [Piotra] Borzęckiego co oni zrobili. Odpowiedział mu marszałek: nic, ale dobrze to tak przysposobić się wcześnie na drogę.

Biblioteka Narodowa, sygn. 71.400

 

NARUSZEWICZ A. S : Dyjaryjusz Podróży Jego Krolewskiey Mci na Seym Grodzieński (od dnia 26 Sierpnia Do 27 Września 1784 roku).

            16. Septembris, we czwartek, [1784]

            Za Malewem przez półtory mili aż do Nieświrza z obu stron droga okryta była wieśniakami, którzy dążyli potem za powozami królewskimi z wolna idącymi, nieustannie Vivat król! wykrykując.O pięć ćwierci mili przed miastem tały przy gościńcu konie powodne, jezdne książęce z dwoma koniuszymi [Ignacym] Borzęckim i Kamńskim dla dworu N[ajjaśniejszego] P[ana]. Koń bardzo piękny, pod suto aftowanym dywanikiem, dla samego monarchy, jeśliby  życzył sobie konno jechać. Wszagrze N[ajjaśniejszy] Pan podziękowawszy J[aśnie] Panu [Ignacemu] Borzęckiemu, koniuszemu za tę Księcia J[ego] m[oś]ci atencyą jechał dalej w landarze, wszyscy zaś dworscy królewscy przesiedli się na konie dzielne książęce. Tymczasem nie ustawały huczeć nieświskie harmaty.

Biblioteka Jagiellońska, sygn. Rkp. 6045 IV

 

Ostatni seymik województwa bracławskiego ze współczesnego rękopisu dosłownie przepisał Piotr Jaxa Bykowski. Petersburg : W drukarni Kraju (Trenke i Fussot), Maksym. pier., 15, 1885.

Do wiadomości Czytelnika.
Oświadczam, iż wszystko tu poniżej podane spisałem słowo w słowo ze starej rękopiśmiennej xięgi mego dziadka noszącej tytuł:
Gesta et Fata
Anno Domini 1790
przez
Romana Jaxyca Bykowskiego
Sędziego Grockiego Bracławskiego, Stolnika Kijowskiego, porządkiem dni konotowane.
Xięga XVI, część II.

            Z powyższego rękopisu wyjąwszy wszystkie szczegóły, dotyczące Seymiku opisywanego, którego autor był marszałkiem, takowe bez żadnych zmian czytelnikowi podaję. Jeżeli zaś przytem roszczę sobie prawo do jakiejbądź zasługi, to jedynie roboty prostego kopisty - ale zawsze roboty żmudnej i niełatwej, bo dokonanej ze zbutwiałego i bardzo uszkodzonego rękopisu. W niektórych, nielicznych wprawdzie, miejscach, z powodu zatarcia pisma lub braku kart, zmuszony byłem sens przerwany nawiązać, przez co jednak faktów i zdarzeń nie tknąłem i nie przeinaczyłem, a poczynając w tem z możliwą ostrożnością, dawałem pilne baczenie na charakter epoki, znany mi o ile  tyle, z rodzinnych tradycyj i starych dokumentów w mojem posiadaniu - i ta tylko odrobina jest mojego pióra.
            Nie przeceniam wartości podanego rękopisu, są to istotnie, jak je sam autor nazwał gesta et fata, spisywane bez pretensyi literackiej i politycznej; wszakże i takowe przy całej prostocie układu, rzucają pewne światło na minione czasy i ludzi, a niezawodnie mogą w danym razie stać się cennym materyałem dla badacza naszej przeszłości. Jeżeli więc ta okruszyna naszej przeszłości nie zginie w zapomieniu cel mój zostanie osiągnięty.

Wydawca           

            Die 11 Augusti 1790.

Właśnie dnia wczorajszego, na jakie godzin parę przed zachodem słońca, a w czas silnego jeszcze upału, zasiadłszy z kilkoma łaskawie pozostałymi gośćmi w ogrodowej altanie, chłodziliśmy się zimnem winem, deliberując pomiędzy sobą nad owem niepraktykowanem w Polszcze, przedłużeniem seymu który agitując się z małemi limitami, już na 23-ci miesiąc zaciągał, pomimo, iż termin prawny nowego seymu nadchodził...
            Kiedy tak deliberowaliśmy, a każdy wedle swego widzimisię rzecz omawia - nadbiegł kozak z Pietczan od pana Marcia Grocholskiego Kasztelana, a raczej, Wojewody świeżo kreowanego (1789), z pilnym listem. Z listu żem wyczytał że p. Wojewoda dziś po południu przybył z Warszawy...
Teraz zaś będąc zdrożonym, sam przybyć nie mogąc, prosił mnie do siebie, „dla pertraktowania wielu spraw ważnych, a pilnych ex publicis...
            Stanęliśmy w Pietczanach o zachodzie słońca. Właśnie trafiliśmy na obiad, który to tam wedle nowej mody podają później u panów, niż u szlachty wieczerzę. Po obiedzie p. Wojewoda poprowadził mnie do swojej kancelaryi, na drugi koniec pałacu. Za nami posunęli dwaj bracia p. Chołoniewscy i p. Starosta Szczecinowski. Otworzyłem szeroko uszy na to wszystko, co mi ci Ichmoście o Seymie prawili; byłoż w istocie co słuchać. Sejm tedy agitujący się obecnie, działając oględnie wobec silnej oppozycyi, która skwapliwie chwytała wszelkie akcesorye do obalenia sancitów służyć mogące - z powodu, iż dwuletni Seym terminowy następował, zalimitowawszy się wydał uniwersały na zwołanie Seymików i obranie nowych posłów lub utrzymanie dawniejszych przy nowych instrukcyach - w kilku Ważnych kwestyach ad deliberandum, co gdy zostało wyexplikowane, p. Wojewoda konkludował: - owóż reszta w ręku waszmości p. Stolniku. Masz tu jegomość uniwersał nakazujący Seymik na 14 septembris. Czas jest dostateczny, ażeby wszystko należycie przygotować.

           
Nie wypadało z dwojakiej racyi odmówić tej posługi już to że się czyniło pro bono, a także pierwszemu dygnitarzowi rekwizować nie przystało - choć od jego directe zależało urzędu. A zresztą i czynność choć kłopotliwa, ale nie wymagająca szczególnej gorliwości. Ważniejszym było to, że z insynuacyi p. Wojewody, uradziliśmy, aby podzieliwszy się na partye, objechać powiaty i klientów dla naszej sprawy zwerbować, toż właśnie najtrudniejszy był orzech do zgryzienia. Na tem zakończyła się nasza konferencya która noc całą przetrwała. Rozbudziwszy nie bez trudności p. Podsędka Gutowskiego, o brzasku dziennym wyjechaliśmy od p. Wojewody.

Die 30 Augusti.

Po dziesięciu dniach podróży nie objechawszy i połowy zapisanych na naszym regestrze, uradziliśmy z Gutowskim że tym rzemiennym dyszlem przy ochocie szlachty, nie zakończymy objazdu i do zapust die zaś 4 Septembris mieliśmy się zjechać na walną konferencyę u p. Wojewody, a więc postanowiliśmy zakończyć nasze turtum na p. [Piotrowi] Borzęckim, Cześniku koronnym i kawalerze orderu S. Stanisława, tego bowiem obywatela pominąć było trudno, raz, że attencya ta Mu się należała, a potem, że był popularny i wielkiej influencyi na liczną klientelę.

Die 31 Augusti.

Chciałem prosto nie śpiesząc puścić się w dalszą drogę, ale przez nowe impedimenta zaledwie koło czwartej po południu godziny wyruszyliśmy do Przyłuki do Ip. Cześnika Koron. Droga nam przechodziła przez czarnoziem moczarowaty, przez ciągłe deszcze rozwodniony, a jak mówią, drogi nasze po najmniejszym deszczu prawie nieprzebyte.

Die l Septembris.

Nazajutrz przede dniem jeszcze pobudziłem służbę, kazawszy starannie ochędożyć konie, uprząż i bryki, aby się w zamku nijako nie stawić. Zawsze to p. Cześnik urzędnik koronny, i pan z panów, z piękną konigacyą. W sprawie seymikowej na panu Cześniku, wiele też nam zależało, bo jeżeli Pilawa dostarczyła 40 głosów, to tam ze dwa razy więcej: najprzód, że lubo Pan ten ostatkami gonił, ale żyjąc honeste, miał mir u okolicznej szlachty, a powtóre ratując się przed exdywizyą, dobra swoje obszerne rozprzedał symulacyjnie swoim oficyalistom i adherentom, a ztąd siła posesyonatów posiadających vocem natworzył.
          
Nietrudna byłaby z Cześnikiem sprawa co do seymiku, bo z panem Tulczynieckim (tak potocznie nazywano rezydującego w Tulczynie hetmana Stanisława Szczęsnego Potockiego, konserwatywnego opozycjonistę i jednego z głównych prowodyrów zawiązania Konfederacji Targowickiej)  miał jakiś stary rankor i zawsze mu był rad kontrować. Ale to nieszczęście, że i on, jak niemal każdy z naszych panów, siedział na drewnianym koniku ambicyi, marząc ni mniej ni wiecej - tylko o koronie: jakoż przejadł z połowę majątku po śmierci Augusta III, dążąc do korony, ale nikt z tą kandydaturą ozwać się na elekcyi nie śmiał. Przeto Cześnik nie tracił fantazyi i nadziei i oczekiwał tylko wakującego tronu, aby nań wstąpić; tymczasem sprowadzał sobie rozmaitych żydów uczonych, wróżki i kabalarzy, którzy mu to królowanie. przepowiadali; wiadomo, że Leyba z Machnówki na tych proroctwach zarobił od niego grubą fortunę. Było to takich więcej Panów, jak np, Podstoli Lubomirski, który tak sobie nabił głowę koroną, iż tej nie osiągnąwszy tamtą utracił, bo zwariował, ależ to przynajmniej był personat i wielkiej parenteli, poczciwy zaś Pan Cześnik „ni z pierza, ni z mięsa” - dobry pan, myśliwy zawołany, a przytem utracyusz. Ergo tedy, można było być pewnym, iż na seymiku w opozycyi Potockiemu stanie we wszystkiem, to już dla nas wielka wygrana. Atoli, co do uchylenia Elekcyi i dziedzictwa Tronu, na to położy swoje veto.
           
Deliberowaliśrny nad tem z Gutowskirn późno w noc, jakby się tu wziąć do tego drażliwego punktu, a stanęło na tem, żem to dowcipowi i przezorności Podsędka zostawił, bowiem w żadnym razie obcesowo do tego przystępować nie wypadało, chcąc coś wskórać.
            Że to była niedziela, więc przybrawszy się przystojnie, udaliśmy się do kościoła, aby z Bogiem nową tę impresę rozpocząć, zkąd po Nabożeństwie mieliśmy się stawić na zamku. Kiedy wysłuchaliśmy cichej Mszy i już sygnowano na Summę, nagle szmer powstał. w kościele, mimowoli obejrzałem się po za siebie - co to się stało? Dworzanie p. Cześnika koron., który przybywał do kościoła, rum mu czynili. Pochód to był instar procesyi: przed p. Cześmkiem dwaj dworzanie nieśli brewiarze bogato w złoto i srebro oprawne, za nim postępowało kilku innych dworzan, wszyscy suto przybrani. Sam Cześnik, któregom dawno nie widział, był wtedy dorodnym mężczyzną, lat 50 i kilku, pięknej i poważnej postawy, lubo niewielkiego wzrostu, głowę miał podgoloną po polsku, oblicze przyjemnie uśmiechnięte. Odziany był w ferezyę karmazynową axamitną ze złotemi passmanteryami, na białym lamowym żupanie, miał na sobie wstęgę orderu św. Stanisława. Kiedy oddawał adorncyę przed Sanctissimum, dworzanin podrzucił mu pod kolana amarantową, poduszkę ze złotą frędzlą. Poklęczawszy chwilę, Cześnik przeszedł do osobnej ławki po prawej stronie Wielkiego Ołtarza, pięknie rzeźbionej na białem drzewie, z pozłacanemi ornamentami, po środku był reprezentowany Półkozic, klejnot Borzęckich. Zaledwie zsiadłszy w fundatorskiej ławce, p. Cześnik szepnął coś rękodajnemu, który stał tuż przy nim, i ten zbliżywszy się do mnie i Podsędka, a oddawszy nam pokłon, z respektem, każdemu z osobna powiadał, że Jw. senator (Jako żywo, jeszczem nie słyszał , aby jaki Cześnik, choćby i koronny, był senatorem. Wszelako jak mówią: „na czyim wozie jedziesz tego pieśni śpiewaj”. Niech sobie będzie „senator”) prosi nas do swojej ławki.
Ceniłem sobie wielce tę attencyę pana Cześnika, albowiem chociaż była między nami dobra znajomość, bośmy się dość spotykali po świecie, wszakże zażyłości między nami nie było. Po nabożeństwie, kiedy wychodziliśmy z kościoła, p. Cześnik dał nam krok przed sobą, a gdyśmy się temu oponowali, zmusił nas do przyjęcia tego zaszczytu. U drzwi kościoła powitawszy nas kordyalnie, powiadał :
            - Darujecie waszmościowie, że pojmanych na moim gruncie sekwestruję waćpanów i zabieram do mojej chałupy.
Na co ja odpowiem z rewerencyą:
            - Wielka to łaska Jw. Senatora, ale gwałt ów jest zbyteczny, gdyż przybyliśmy z Jp. Podsędkiem dla złożenia Wmoć panu należnej submisyi.
            Na p. Cześnika oczekiwała paradna poszóstna kolasa, w sześć pięknych białych koni, dobranych do maści, kształtu i charakteru w dziwny sposób. Orszak Jego składało co najmniej ze dwudziestu dworzan i licznej niższej służby, a wszyscy na pięknych rasowych koniach - dość powiedzieć, że stado Borzęckich, które oddawna u nas prim trzymało pomiędzy najlepszemi1. Wszystko dworno i strojno, zdradzało owe pretensye (acz ukryte) p. Cześnika. do korony. Jedno co się opacznem zdawało, że takiej prozopopei dla Nabożeństwa używał, kościół bowiem był tuż na przeciwko bramy zamkowej - tak, iż gdyby wszystkich jezdnych, koń przed koń, rzędem ustawić, a do tego dodać poszóstną ko1asę jeden koniec najdowałby się przy krużganku zamkowym, drugi zaś daleko po za kościołem: dla tego więc, iż nie było możności wprost wykręcić całym orszakiem, wracaliśmy przez środek miasta i jeszcze jedną wieś, a. pochód ten trwał z godzinę. Wszędzie po drodze, pospólstwo wiwatując do ziemi się kłaniało Panu, on zaś pompatycznie dotykał sobolego kołpaku... A może: „przez imaginaryę jechał sobie na koronacyę.
            Kiedy gwoli dumie pańskiej opisawszy bez potrzeby to koło, tą samą drogą poprzed kościół wracaliśmy do zamku, trębacze na basztach uderzyli w trąby, na głównej wieży podniesiono chorągiew, a dawano salwy z broni ręcznej i moździerzy.
            Nie bywając: dotąd u p. Cześnika, nie widziałem zblizka jego zamku, który niezawodnie sięgał dawnych czasów, czego dowodziła sama jego struktura: był na podmurowaniu, z grubych kloców drzewa misternie złożonych, pozór miał staroświeckiej trwałej budowy. Zajmował znaczną przestrzeń, daleko większą niźli całe miasto. Dwoma bokami przypierał do obszernego stawu, reszta była obwarowana wałami i palisadą, a nakoniec brama kuta i most zwodzony. Wszystkie służby, stajnie, psiarnie, spichrze, lamusy etc., - a dużo tego było, murowane w nowszym stylu, z ornamentyką. Mieszkanie pańskie w samem centrum tuż naprzeciw bramy i mostu, miało dokoła prawie obszerny krużganek o murowanych kolumnach, otoczony pięknym włoskim wirydarzykiem. Szerokie schody marmurowe podczas lata zdobiono w gierlandy i festony, a ustawiano na. nich przeróżne planty zamorskie w dużych cebrach kowanych żelazem - wdzięczny zaiste był to widok.
            Na przybycie pańskie stopnie krużganku zajęła rozmaita służba z marszałkiem dworu na czele, który był przy karabeli w mundurze wojewódzkim. Najwyżej zaś przy wielkich drzwiach stanęła p. Cześnikowa, otoczona fraucymerem.
            Pani zamku (Anna z Ankwiczów) prezencyą swoją cale nie odpowiadała wspaniałości tego gmachu, acz bardzo strojnie odziana w drogich materyach i precyozach, wszakże była to wątła, chorowita kobiecina o żółtawej cerze i chudości niepomiernej. Za toż jej fraucymer składał się z dorodnych panien (o co, jak powiadają, szczególniej dbał p. Cześnik kor.), a było ich tam kilkanaście, jedna piękniejsza nad drugą.
            Submitowawszy się należycie p. Cześnikowej, weszliśmy do wnętrza zamku. Wnętrze to urządzone już w nowym stylu, wcale się nie stosowało do surowej powagi zewnętrznej architektury. Przepych tam był iście królewski: odrazu imponowała sień wielka, a wysoka przez dwa piętra, o kilku dużych oknach z weneckiemi szybami. Podłoga była w piękny deseń z różnobarwnego marmuru. Ściany całkiem były okryte zbrojami z dawnych czasów, niektóre z nich bardzo rzadkie i drogie, a bogatym starożytnym orężem i przeróżnemi myśliwskiemi przyborami, oraz trofeami ze skór niedźwiedzich, wilczych, łosich itd., głowy tych zwierząt przymocowane były do ścian. Tu także znajdowało się ptactwo łowieckie: sokoły, krogulce, białozory, jastrzębie, niektóre z nich zasłużeńsze spoczywały na bogatych wyzłacanych berłach. Walor przedmiotów, zawartych w tej sieni, stanowiłby dla innego szlachcica dobrą fortunkę.
            Szczególniejszego był godzien zastanowienia, umieszczony na frontowej ścianie nawprost drzwi wchodowych klejnot Borzęckich Półkozic, który był wyrobiony jakby z żywych materyałów, według podań Heraldyków: na dużej herbowej tarczy sięgającej od sufitu do podłogi, czerwonego koloru, najdowała się szara głowa ośla, jakby żywa i zdawała się spoglądać żywemi oczami, misternie zimitowanymi z drugich kamieni. Dokoła tarczy była obfita armatura, zawierająca wszystkie narzędzia wojenne, a nawet i działa, naturalnej wielkości. Na mitrze zaś Xiążęcej (która niewiem quo titulo, hełm zwykły zastępowała?) wyskakująca połowa kozy, z przednimi nogami wzniesionemi do góry i rogami dużemi na grzbiet opadającemi, była jakby żywa, naśladowana do złudzenia. Dokoła złotemi literami wypisano godło herbowne:
            „Viri ad potationem et largitatem proclivi...”.
(co się tłómaczy: „Mężowie do wypitki i szczodroty pochopni”. Godło mogące się dobrze stosować do obecnego gospodarza, który pił i poił drugich na zabój. O szczodrocie zaś niema co więcej powiadać nad to, że z milionowej fortuny, wziętej po ojcu p. Podstolim kor., p. Cześnik prawie nic nie zostawił)2.
            Inne komnaty niemniej wspaniałe: ściany powleczone adamaszkiem, a w niektórych drogiemi makatami tureckiemi. W jadalnej sali zastaliśmy już śniadanie gotowe. Zastawa stołu bardzo bogata. Potrawy wykwintne. Gdyby tak porównać z p. Wojewodą, który jest pan w dobrej sytuacyi, a o stan majątkowy zapobiegliwy, nie wytrzymałby komparacyi. Owóż. to u nas mówią o niejednym magnacie, że ostatkami goni - chyba wierzyć tej prawdzie, iż „pańskie ostatki lepsze, niż chudopacholskie dostatki”. Do stołu zasiadło osób ze czterdzieści, a prawie samych domowników, bo z gości, prócz nas trzech, było tam jeszcze kilku okolicznej szlachty, reszta zaś fraucymer, dworzanie, oficyaliści, gracyaliści itd. Kielichy gęsto krążyły od pierwszego dania, bo jużto sam p. Cześnik był amator, a mój Gutowski za kołnierz nie wylewał i dodał pijatyce animuszu, Śniadanie połączyło się z obiadem i nie wstaliśmy od stołu aż zadzwoniono na nieszpór, wtedy gospodarz wstając od stołu, rzekł:
            - Wybaczcie ichmościowie, ale „co Boskiego Bogu”, a kto nabożny, proszę na Nieszpor.
            Gospodarz opasał karabellę, my to samo uczyniliśmy. Panny włożyły kapelusze i szale. wyszliśmy na krużganek, a tam już jakby wojsko całe na nas oczekiwało: kolebki i kolasy - bo i panny także, które dla kompanii pani Cześnikowej, niewyjeżdżającej z racyi zdrowia z domu, słuchały z nią Mszy w kaplicy zamkowej - teraz nam towarzyszyły. Dworzanie już byli na siodłach, a masztalerze trzymali kilka koni osiodłanych:
            - A może kto z waszmościów zechce użyć konnej jazdy? zapytał p. Cześnik.
Wszystkie konie były piękne - dość powiedzieć, że pochodziły ze stada Borzęckich, ale szczególnie jeden biały żrebczyk turecki, chociaż niewielki, ale dziwnie kształtny, a odznaczał się fantazyą, aż dwóch koniuchów trzymało go za uzdę, grzebał ziemię, a z nozdrzy skrami sypał jakby z pod krzesiwa. Gutowski zmierzał prosto do tego ogierka, co widząc p. Cześnik, powiedział:
            - Bez urazy waszmości, bo nie wątpię żeś dobry jeździec, ale to koń waryat niebezpieczny, uprzedzam waćpana.
            - A gdzieby to mnie p. Senatorze na takim koniku jeździć, chcę się tylko za łaskawem pozwoleniem bliżej mu przy patrzeć.
            Odpowiedział Gutowski z miną gapiowatą i powoli zbliżał się do konia, który jakby przeczuwając, że to o niego chodziło, dawał szprynce i szczupaki, to jak słup stawał dęba, że z ledwością stajenni mogli go utrzymać. Wszakże Gutowski schwytawszy jeden moment, już był na siodle, koń go uniósł odrazu ku bramie, zdawało mi się, że go rozbije: panienki zakrzyczały, ja się przeżegnałem, myśląc, że już po Gutowskim; nie minęło wszakże jedno „Oycze nasz”, gdy on wraca z pod bramy, a koń pod nim idzie stępa, wprawdzie z fantazyą, ale powolny jak dziecko. Co widząc p. Cześnik zdziwiony niemało, zwrócił się do starszego masztalerza, którym był węgrzyn, niejaki Musztaros, i powiadał:
            - A co stary, takiemu jeźdźcowi to nam z tobą chyba strzemię trzymać.
            A dalej, jakby jeszcze niedowierzając zręczności Gutowskiego, rzecz mu :
            - A czyby go jegomość osadził na miejscu w pełnym kłusie, bo jest za twardy w pysku ?
            Jeździec odjechał stępa aż ku bramie, ztamtąd puścił się kłusa, a trzeba oddać sprawiedliwość, że koń pięknie kłusował - i prosto na Cześnika, ażem struchlał, że konia wstrzymać nie zdoła i chowaj Boże będzie jaki smutny wypadek. A kobiety wrzasnęły ze strachu, lecz dobiegłszy prawie o krok od Cześnika, osadził rumaka na zadzie, aż mu trochę pyska nadkrwawił. A Cześnik w jednej chwili ściągnął go z konia, obejmował, ściskał, a zakończył:
            - Tom kiep, jeżeli kto na Mustafę (tak się ten konik zwał) siądzie oprócz waćpana jego właściciela, o coć proszę jako o łaskę dla mnie i zaszczyt dla konia, który wart takiego jeźdźca jak waszmoć.
Skonfundował się Gutowski, boć to darowizna była za słona - a więc odparł krotofilnie:
            - Tak to w łaskawych oczach p. Senatora, że mnie chce na dobrego jeźdźca promować, a mnie to trafiło się, „jak ślepej kurze ziarnko”, i pewnie drugi raz się nie uda.
            - Żartuj waść zdrów, a jeżeli submituję się jegomości z prośbą o przyjęcie tego daru skromnego, czynię tak nie z fantazyi, ale dla dopełnienia uczynionego votum, którego mam oto wiarogodnego świadka, - a zwracając się do starego masztalerza, p, Cześnik spytał:
            - Powiedz-że Musztaros sumiennie, jakoś jest sprawiedliwy Węgrzyn, com ja to nieraz powiadał o Mustafie?
            - Iż gdyby kto dosiadł lepiej od jw. pana i odemnie, toby mu go pan darował razem z rzędem - odpowiedział stary Węgier łamaną polszczyzną.
            - Już tedy widzisz waść p. Podsędku, że tu o honor szlachecki chodzi, żebym nie zrobił z gęby cholewy i ufam w twą łaskę, iż mi nie odmówisz tego zaszczytu i satysfakcyi, abym najlepszego z mojej stajni rumaka znał być w dobrem ręku.
            - Skoro już taka wola jegomości, nie śmiem kontrować i dzięki stokrotne składam, atoli co do tego bogatego rzędu, to już wybaczcie p. Senatorze, ale ten drugi grzyb w barszczu zbyteczny.
            - A gdybym to ja prosił waćpana o tę łaskę, jako zadatek naszych kordyalnych na przyszłość sentymentów z tem zapewnieniem. iż na każde żądanie jegomości stawię się zawsze gotowym.
            - Nie poważę się sprzeciwiać p. Senatorowi, a prawdziwemu na ten raz mojemu dobrodziejowi, czego szacowne dowody w onych hojnych darach posiadam: co zaś do drugiego, a niemniej cennego przyrzeczenia, iż jegomość raczy być powolnym na każde moje wezwanie, to pozwolę sobie na wąs namotać i kto wie, może się rychło o nie upomnę ?
            To mówiąc, mrugnął na. mnie niepostrzeżenie, a łatwo się domyślałem, co to on z tego „drugiego” zrobi. Potem Gutowski, wskoczywszy na konia, spiął go dęba, potem zmusił go, aby skłonił łeb przed p. Cześnikiem, mówiąc:
            - Ano nieboraku, pożegnaj się z twoim dobrym panem, na biedę ci przyszło, rzucać pański smaczny obrok dla chudej szlacheckiej paszy.
Co widząc stary masztalerz, ozwie się do p. Cześnika z węgierska:
            - Dobre sem jehomost zrobili, bo jużby ja nie siedał na tego koń po temu panu.
Dostał wprawdzie stary węgrzyn od Gutowskiego 50 czerw. złotych oduzdnego, ale i koń z rzędem najskromniej ceniony wart dziesięćkroć więcej.
            Udaliśmy się do kościoła znów jak rano objazdową drogą. Gutowski, zapewne rad, iż mu się taka gratka trafiła, harcował bardzo pięknie na swoim koniku; a trzymał się najczęściej przy tej kolasie, gdzie sierlziała Imcipanna Róża Małujanka - byłaż to re et nomine „Róża”, bo świeża i wabna dziewczyna, a wcale niekrzywo spoglądała na p. Podsędka.
            Po Nieszporach wracaliśmy na zamek inną, jeszcze dłuższą drogą, tak, iż już dobrze po zachodzie słońca wróciliśmy. Wszystkim było wesoło; p. Cześnik cieszył się jazdą Gutowskiego, ten zaś nowym nabytkiem, a może i oczkami panny Róży. Skro przybyliśmy na zamek, p. Cheśnik się ozwie:
            - A teraz Ichmościów mam zaszczyt zaprosić na bal.
            Nie zrozumiałem co ów „bal” znaczył. Owoż zaprowadzono nas do dużej, a bardzo wspaniałej sali, 0 połowę ,większej nad inne pokoje zamkowe, która miała ściany z mozayki niebieskiej niby barwy fimamentu, a na tem były rzucane tu i ówdzie gwiazdy, tak, iż to jakoby noc reprezentować miało; tylkoż owe ciemności były rozproszone rzęsistem światłem jarzącem, tak żebyś szpilki mógł zbierać na podłodze. Na wywyższeniu najdował się chór dla kapeli, którą choć nieliczną, bo z 16 muzykantów złożoną, utrzymywał p. Cześnik. Kapela ta była dobrze wyćwiczona, bo zarówno gładko exekwowali symfonie kościelne, a do tańca także skocznie przygrywali.
            Na salę stawili się, prócz kilku szlachty z okolicy, dworzanie i fraucymer, a także oficyaliści z żonami i córkami - wszystkie strojne, a wiele tam pięknych było buziaczków. Rozpoczęły się pląsy, a mój Gutowski i tu prim trzyma, a gdy się produkowali z panną Różą w jakimś francuzkim tańcu (którego nazwy już nie pomnę), wszyscy obstupuerunt z podziwienia i dalej ze ich komplimentownć, a p. Cześnik już nie miał miary w powziętym dlań affekcie, bo jakby się w nim rozmiłował:
            - A to widzę waść do tańca i różańca,
            Zaraz tedy kazał podać przedniejszego wina i piliśmy za zdrowie Gutowskiego.
            Przyjętym domowym zwyczajem, Ów bal kończył się o godzinie 11-ej i wszyscy przechodzili do stołowej izby na wieczerzę. Białogłowy podjadłszy sobie, odchodziły na spoczynek, a my przy kielichu trwaliśmy za północ. Usiłowałem, aby przy tej okazyi coś ex publicis nadmienić, co było celem naszego przybycia ale gospodarz zawołany koniarz i myśliwy, tylko o łowach i koniach rad dyskurował i cała rozmowa około tego się obracała.
            Kiedyśmy się udali na spoczynek z Gutowskim, który jak na złość ostygł w ferworze politycznym, tak go zajął nowy łatwy nabytek konia, a może i oczęta panny Róży, o których ciągle prawił, iż począłem go strofować i przypominać to właśnie, co nam na myśli być teraz powinno, odpowiadał:
            - Nie obawiaj się mój Stolniku, jakem żyw, tak ci powiadam, że Cześnika z całą klientelą mieć będziesz na seymiku, a bądź pewny, że będą głosowali za kim zechcę, choćby za sułtanem tureckim.
           
Po tych słowach obrócił się do ściany i zachrapał. Myślę już sobie, jak tu się z tej matni wydostać, bo jakoś się na długo zaniosło, trafił frant na franta, Gutowski na Cześnika, oni się tak prędko nie rozstaną, a seymik za dwa tygodnie. A tu jeszcze i panna Róża, która widocznie wpadła w oko memu kompanowi, więc na długo się zanosi. Postanowiłem tedy po pewnej deliberacyi, aby jutrzejszy dzień pozostając, tak czy owak zakończyć z p. Cześnikiem, a pojutrze puścić się ku domowi. Zajęty temi myślami, późno w noc nie spałem i ledwo zasnąłem, zbudziło mię silne uderzenie w kilka na raz trąbek myśliwskich. Zerwę się na równe nogi i wyjrzę przez okno, a tu cały dziedziniec zamkowy pełen psów, myśliwych i koni. Gutowski już kończąc się ubierać wychodził i do mnie rzeknie:
           
- Spodziewam się Stonliku, że nie dasz na się czekać, Bóg nam dał polowańko!
          
Nie było co robić – „na czyim wozie jedziesz, tego pieśni śpiewaj”. Volens tedy nolens, przyodziewałem się co rychlej, klnąc (Boże odpuść) od stu dyabłów wszelkie myśliwstwa i wyszedłem na .krużganek, gdzie mnie p. Cześnik już w całym rynsztunku łowieckim spotkał z exkuzą:
           
- Wybacz waćpan mości Stolniku, żem cię poturbował i sen miły przerwał, ale kto to mógł przewidzieć, że do moich lasów Turbowskich całe stado dzikich świń tejże nocy nadciągnie, o czem dopiero po północy zameldowali leśnicy, nie miałem tedy czasu waszmościów uprzedzić, suponuję zaś, iż łowami radzi się zabawicie.
           
Jużem nadrobił miną i udał ukontentowanego. Spojrzę na orszak myśliwski, a zaiste było na co patrzeć: było tego przeszło sto koni, a chłop w chłopa, lud piękny i żwawy, psy rozmaitych gatunków, jakie są na świecie, ptasznicy z orłami i sokołami, broń piękna. Zdawało się, iż największy koneser nie miałby czemu naganić. Byłoż to w istocie łowiectwo pierwsze w kraju. Na ten widok wspaniały za sen przerwany pozbyłem rankoru. Dalej - oczom swoim nie dowierzałem - ujrzawszy cztery panienki z fraucymeru pani Cześnikowej na koniach, na czele ich panna Róża bardzo się gustownie prezentowała, a z fantazyą prowadziła dość bystrego rumaka. Imaginowałem sobie, iż tak wyglądać musiały one starożytne amazonki, o których głosi Historya. Pierwszy raz oglądałem ową jazdę białogłowską. na którą sarkają ludzie poważni, iż zagnieździwszy się w stolicy, stała się powodem rozmaitych zgorszeń nawet kaznodzieje z ambon potępiają tę rozrywkę. Nie powiem tedy, co mam o tem trzymać ze strony moralnej, .ale na oko dość mi się to spodobało: suknie z długim ogonem dość udatne. Nie wiem tylko, czy ów sposób siedzenia bokiem na owem rogatem siodle może być dogodnym. Nie wiem co o tem myślał Gutowski, ale to widziałem, że na swoim koniku ciągle harcował przy pięknej Amazonce p. Róży.
           
Knieja była niedaleko od zamku. Przybywszy na miejsce, już zastaliśmy w gotowości całą obławę, pewnie z dwóch-set ludzi złożoną i siecie już były ustawione. Jakoś jednak polowanie się nie powiodło, stado się całe wymknęło, z powodu zapewne wadliwego obrzucenia kniei. Jednego tylko odyńca zabił Gutowski, jakoś widocznie los mu sprzyja. Za to innej zwierzyny nabito siła. Łowy trwały nie długo, ku wieczorowi wróciliśmy na zamek. Czekał na nas obiad, jak zwykle u p. Cześnika paradny.
           
Przy obiedzie wyprawiono krotofilę z Gutowskim, który deklarował, że chociaż był myśliwym, jednak pierwszego dzika w życiu zabił. Na wety tedy podano głowę dzika ustrojoną w wieńce i kwiaty i postawiono przed Gutowskim, a p. Cześnik się ozwie:
           
- Mości Podsędku, jako to pochodzi ex tua donna, zatem do Waćpana należy i czekamy tedy, co komu udzielić raczysz.
           
Gutowski zaledwie nóż utkwił w głowę, aż tu sypną się z niej wióry i sieczka, a w tymże momencie cztery rogi myśliwskie zagrzmiały mu co siła nad uszami, aż. ja ze strachu skoczyłem ze stołka. Był to figiel łowiecki, który wyprawiano zabijającym po raz pierwszy dzika, tak samo jak za wilka podawano ,jubilansowi kotlety wilcze. Ale przyznaję się, że o tym obyczaju co do dzika wcale nie wiedziałem. Ztąd więc pochop do rozmaitych żartów i kielicha, tak, żem i ja sobie podochocił.
           
Wieczorem bal swoim porządkiem, bo takowe odbywały się codziennie krom dni postnych: prawda, że przy licznych dworzanach i fraucymerze niebrakło ochoty. Panienki się tedy przebrawszy w lekkie sukienki, stanęły w pogotowiu. A Gutowkiemul w to graj - poszli w pląsy. Zaledwie po Skończonych tanach, zasiedliśmy do wieczerzy, gdy ,wtem nadbiegł leśniczy z innej kniei z nowiną, że ono stadko dzików, które nam się wymknęło, zabłądziło do innych lasów. Cześnik, o ile był markotny z nieudanego polowania, uradował się tą wieścią - i prawił:
           
- Ano, mości panowie, powiedziano jest: „iż co się przewlecze, to nie uciecze...” taki wybijemy to świństwo z kretesem, Pozwólcież tedy, iż teraz powstrzymamy się od kielicha - co wszakże, da Bóg jutra doczekać, powetujemy sobie - a przekąsiwszy naprędce, udamy się do wczasu, albowiem o świcie wyruszym.
           
Chciałem natychmiast pożegnać p. Cześnika i do dnia wyruszyć w drogę, a1e gdzie tam, zajął się całkiem przyszłemi łowami, wydawał rozkazy, kazał wywiesić sygnały. Owe sygnały zależały na tem, iż na najwyższej wieży zamkowej zapalano latarnie, ilość zaś takowych i porządek ułożenia, oznaczał knieje i miejsce zebrania, aby ci, którzy bliżej niego byli, mogli z psami i myślistwem prosto się tam stawić. Każdy leśniczy miał podobną ,wieżę przy swojej rezydencyi, a za dostrzeżeniem sygnału, powinien go był powtórzyć. W ten sposób szerzyła się wieść o łowach na mil kilka, albo i kilkanaście, a cała ta. okolica była zasiedlona. zapalonemi Nemrodami, którzy okazyi łowów, szczególnie takich jak Cześnika, nie opuszczali. To się zwało „pospolitem ruszeniem” u tego imaginacyjnego króla.
           
Odrazu wytrzeźwiałem ze złości: albowiem ukartowałem sobie, że znajdę momencik jakiś do pomówienia o naszej sprawie, pożegnam gospodarza i do dnia wyruszymy w dalszą drogę: notabene że i o dom byłem niespokojny, bo już dziś właśnie czwarty tydzień się poczynał, kiedy wyruszywszy na kilka godzin do Jp. Wojewody, do domu prawie nie zajrzałem. Nie uchwyciłem sposobnego momentu, aby chociaż coś rozsądnego wtrącić: gdzie tu z takimi szaławiłami traktować poważnie o sprawach publicznych?
           
Skoro znaleźliśmy się z Gutowskim w naszej izbie, zacząłem kląć (Boże odpuść!) od dyabłów, a rzeknę w złości do Podsędka.
           
- Rób tu sobie waszmość coć się podoba, tańcuj z panną Różą cbociażby i drabanta; niech ci Cześnik daruje całe stado; wystrzelaj mu wszystkie świnie, ale ja jadę do domu, bom nie żaden jest chłystek, aby mając sprawę publiczną powierzoną sobie, na mej głowie - zalewał ją i bawił się z podwikami!
           
A memu pachołkowi rozkazowałem:
           
- Słuchaj Marcinku, spisz-że mi się gracko, dawaj mi podróżną kapotę, rzeczy upakuj w mig, a tymczasem niech Szymek zaprzęże i żeby larum w domu nie czynić, niech po cichutku z domu wyjedzie i stanie za bramą, Panu Podsędkowi zaś jak się podoba.
           
Atoli mój Marcinek, pomimo surowego rozkazu, stoi na miejscu i drapie się w głowę.
           
- Czego u kata stoisz trutniu jak ten słup! Ja ci ten łeb podrapię, jeżeli świerzbi. Cóż to, nie słyszałeś rozkazu? zawołam sierdziście.
           
- Ej, jegomość, nic z tego nie będzie - odpowie mi indyferentnie.
           
- Jakto nie będzie, kiedy kazałem!
           
Dopiero Marcinek wyjaśnił całą manipulacyę, jaka się praktykowała we dworze p. Cześnika ze służbą gościnną: była obok zamku cała oddzielna zagroda - jakby oddzielny zameczek - z mocną bramą i mostem zwodzonym, dla koni i czeladzi gościnnych; jak jedne tak i druga dostawały tam wszelkie wygody: ludzie jadło obfite i trunek w miarę; konie obrok, w razie choroby mieli dozór miejscowi konowałowie. Czyli trzeba było konie przekuć albo wóz naprawić, wszystko to na miejscu się uskuteczniało. Żaden ze sług nie śmiał się wydobyć z pod tej klauzury, nie mając w rzeczy ku temu słusznego pretextu, bo wszystkiego dostawał podostatek, a jeżeliby który się o to pokusił, bez ceremonji czekała go chłosta. Nadto bez wyraźnego rozkazu pańskiego, żaden zaprząg nie mógł wyruszyć. Przeorem jakoby tego dziwacznego klasztoru, był on stary Węgrzyn Musztaros, a surowy był, iż niczem się zmolestowć nie dał.
           
Zaprawdę, że gościnność iż ją świętą nazwę, jest naszą cnotą narodową, a jeżeli już w tych czasach stygnąć poczyna, smutne to jest praejudicium naszego upadku. Atoli owa gościnność bisumańska, gdzie człeka biorą jakby w jasyr u Turczyna, nie bacząc na jego potrzeby i sprawy, jakie go znaglać mogą, jest co najmniej niewczesną. Prawda i to, że u p. Cześnika owa gościnność tatarska była pożądaną dla wielu darmozjadów i próżniaków. którzy jej całemi latami, a czasem do śmierci zażywali. Małom nie pękł ze złości, kazałem Marcinkowi pakować rzeczy, postanowiwszy przy pierwszym odgłosie trąbki pożegnać owego despotę gospodarza i nie dać się dalej utrzymać. Nie miałem na kim spędzić mojego rankoru, bo biedny Gutowski sfukany przezemnie aż mi się go żal zrobiło - okrył się z głową i spał, czy może udawał. W istocie jest to przy gorącym animuszu, człek łagodnej natury, a mój wypróbowany przyjaciel.
           
W oczekiwaniu onej trąbki myśliwskiej, odmawiałem pacierze, przechadzając się po wirydażu. Niebawem zagrano pobudkę. Pospieszyłem na ganek z mocnem przedsięwzięciem pożegnania gospodarza. Wszyscy jak dnia poprzedniego byli już zebrani, a in vim zapewne sygnału, daleko więcej szlachty się zjechało. Gutowski mój jak trusia siedział na swoim koniku obok pięknej panny Róży, która na bułanym mierzynku ślicznie wyglądała, a prowadziła konia jak jeździec skończony. Wyznaję, iż pomimo pośpiechu jaki nakazać sobie musiałem dla spraw publicznych, żal mi się zrobiło opuszczać taką miłą kompanii i łowy świetne, wszakże wziąwszy raz na ambit, przystępowałem do pożegnania. gospodarza. Dopiero się poczynały prośby i molestacye, wszyscy goście z gospodarzem i wszystkie panienki do nóg mi się kłaniały, a gdy mię ten opór, jak to zwykle bywa, w postanowieniu umacniał, rzekł gospodarz:
           
- Kiedyś mości Stolniku taki nieugięty, to jedź że z Bogiem: ale się położę na moście, abyś przezemnie przejechał.
           
- I myśmy!... zawołała szlachta.
           
- I ja z moim Mustufą! - dodał Gutowski.
           
A niektórzy już się tam na moście układali. Udobruchany pozostałem chętnie, a wyznam ze wstydem, że gdybym dotrwał, żalby mi było opuszczać kompanii i łowów. Następowały z kolei podziękowania, uściski etc. Knieja, do której teraz jechaliśmy była daleko obszerniejsza, ztąd i liczniejsza obława i sieciami na jakich parę mil obrzucona. W kniei czekała na nas miła niespodzianka: na stanowisku zastaliśmy Jp. Kasztelana Borejkę, z całem myślistwem. Oczywiście, że owe sygnały p. Cześnika „na pospolite łowieckie ruszenie” miały swój walor, gdyż dziś na sygnał p. Boreyko stawił się o dobre trzy mile, prawdopodobnie wyruszyć musiał o północy, bo wszystko było jak z igły, ludzie, konie, i psy niepomęczeni. Myślistwo p. Boreyki, co do liczebności równać się nie mogło z Cześnikowym, ale dobór tam był ludzi zawołanych łowców: dość powiedzieć, że starszym łowczym był u niego Jakóbowski (szlachcic), wyćwiczony w dobrej szkole łowieckiej Nieboszczyka króla Imci. Ale też i nagradzał p. Kasztelan, bo Jakubowskiemu prócz znacznego .jurgieldu i sutych gratyfikacyi, wioskę niemałą darował. Psy szczególnie p. Boreyki słynęły na cały kraj: posiadał osobliwsze psy finlandzkie gończe których parę niegdyś z Finlandyi sprowadził z niemałym kosztem, bo 1,000 czerw. złotych zapłacił. Miot Boreykowski słynął na cały kraj, atoli łatwiej było o gwiazdę z firmamentu, niźli o psa z tego miotu; dość powiedzieć, że p. Cześnik pomimo przeróżnych podstępów i zabiegów, dostać tego nie mógł. Była pomiędzy tymi panami łowiecka emulacya i może pan Cześnik nie rad był temu przybyciu, ale dyssymulował. Pan Kasztelan choć na obszary niedorównywał p. Cześnikowi, ale że pan był skrzętny i rządny, a więc daleko bogatszy.
           
Co tu mówić o łowach, jakich nie widziałem w życiu i zaprawdę, kto nie polował z Ipp. Cześnikiem i Kasztelanem, ten nic podobnego nie obaczy. Puszczono psy zaraz o świcie, a już rychło z południa całą kilkomilową knieję splondrowaliśmy z kretesem, pobitej zwierzyny nie przeliczałem, ale było jej na pięć dużych wozów. Ja dość lichy strzelec zabiłem dwa wilki i kozła, prawda, że in gratiam mojego pozostania, dano mi przedniejsze stanowisko. Myślistwo p. Boreyki zaraz po polowaniu skończonem, wycofało się z kniei, a na polance sformowało sobie jakby oddzielny obozik, gdzie już w kotłach warzono strawę dla ludzi i psów, a nie udali się na wypoczynek do zamku, tak to on zawsze rabiał z obawy, aby jego doskonałych psów nie użyto podstępem do odchowania. Sam zaś p. Kasztelan udał się z nami na zamek.
           
Przybycie p. Boreyki zbawienny wpływ wywarło na naszą sprawę: albowiem lubo p. Kasztelan nie był zawołanym statystą, atoli zelant z niego był gorliwy i o dobro publiczne dbały, które zdrowo pojmował swoim gospodarskim rozumem. Bytność na zamku tego poważnego personata, zmieniła postawę hulaszczą kompanii, kielichy przy śniadaniu nie tak często krążyły i dyskurs ex publicis się zawiązał.
           
Kiedy zagajono rzecz o sprawach seymowych, starając się być wymownym - opowiedziałem wszystko, jak to ut supra w konwersacyi z Ip. Wojewodą wyrażono. Lecz skoro przyszła z porządku kolej na uchylenie elekcyi i sukcesyę tronu, powstało ogromne clamantes o zamach na prerogatywy i wolność szlachecką, a jakby na seymie zewsząd się posypało „veto”, aż mię ogłuszyli. Rozmyślałem, jakie to ja im argumenta postawię, gdy wtem kiedy się nieco uciszyli, zabierze głos Ip. Gutowski i prawi:
           
- Słusznie to waszmościowie czynicie, bo powiem wam, że Elekcya. nowa jest niedaleka.
           
Wypatrzyłem oczy na niego, chcąc spenetrować czy oszalał, czy może tak się spił, iż nie wie, co plecie? Lecz widzę, iż przytomny jest, a niepostrzeżenie dał mi znak oczyma zaspokajający. Pomyślałem tedy, że już o nowej i krotofili przemyśla. Na owo niespodziane dictum Podsędka, kilka głosów nieśmiało się ozwie:
           
- Aża1i chowaj Boże, Król nasz Imci?...
           
- Chwała Bogn zdrów jest, ale przed ukończeniem Seymu zamyśla abdykować, jest to niby dotąd tajemnica status, ale już wiadoma z Petersburga.
           
- Vivat! nasz nowy elekt Ip. Cześnik koronny!
           
Zawołało razem kilkanaście głosów, wznosząc do góry kielichy. Cześnik był widocznie skonfundowany, jak niby panna przy deklaracyi, zdawał się nie zważać, nie dziękował jawnie, ale też nie protestował
Aż znów Gutowki zabrał głos:
           
- Pan Wojewoda Potocki z Tulczyna, także o toż konkuruje, dla tego właśnie Seym opuścił, aby swobodnie jednać osobie partyę w kraju i pono, że Petersburg go popiera i forytuje.
           
- A jeżeli tak, to niezawodnie zostanie Królem, jak waćpan Stolnik Litewski, bo Petersburg u nas teraz co chce, to robi, wtrącił poważnie pan Kasztelan Boreyko.
Wszczął się hałas - jedni wołali:
           
- Precz z Potockim!
Drudzy zasie:
           
- Prosimy p. Cześnika koronnego!
           
A p. Cześnik kłania się i wszystko tak się dzieje, jakby się już znajdowali na polu elekcyjnem. Toż dopiero co się zwie „przez imaginacyę jechać na koronacyę...” Gutowski tylko patrzy z pod oka z utajonym śmiechem, a jednych i drugich podjudza. Ja zaś znając jego przedni dowcip, czekam, jaka to konkluzya z tego wyniknie! Szlachta tymczasem wzięła się do kielichów, już tam któryś wniósł zdrowie Nowego Króla. A gdy się już dobrze wyburzyli, Gutowski znów prawi niby z wielkim rozmysłem:
           
- Nikt bardziej nademnie nie pragnie osadzić na tronie naszego wielce szanownego senatora. p. Cześnika koron., bo w Jego mądrości przewiduję szczęście i przyszłą błogość Rzeczypospolitej. Atoli trzeba nam się obliczyć z siłami, aby przyszłego naszego Elekta na konfuzyę nie narazić. Pamiętajcie miłościwi pp. bracia, że Wojewoda Ruski, już nad tem całe lata pracuje, a posiada majątki w każdem prawie województwie i ziemi i jeżeli na seymie utrzyma Elekcyę, gotów królem zostać i po całej sprawie...
           
- A no jeżeli Tron ma być dziedzicznym, to już też i p. Cześnik Królem elekcyjnym nie zostanie?
           
Zaobserwował któryś szlachcic i myślałem, że już splącze Gutowskiego na wszystkie nogi, ale nie łatwo było zbić go z tropu, albowiem nie mieszkając replikował:
           
- Takież to tam będzie i dziedzictwo na Elektora Saskiego, który nie ma męzkiego potomka. Infantki zaś bez woli Seymu postanowić, nie może; a cóż jak stany na żadnego się nie zgodzą, ot, i po dziedzictwie tronu, a tymczasem będziemy pracowali, żeby partyę Cześnika. wzmudz, a wojewody osłabić. Ergo co do mnie, pisałbym się tymczasem za uchyleniem Elekcyi, bo jak dwa a dwa cztery, w dzisiejszych okolicznościach p. Potocki królem zostanie...
           
- Prędzej pisałbym się na tron sukcesyjny dla Szmula, niźli na Elekcyę tego Tulczyńczyka! Wybuchnął p. Cześnik z impetem.
           
- A jeszcze kiedy co do czego przyjdzie, możnaby naszgo Iw. senatora ożenić z Infantką, przecież czerstwy jest choć w latach - wyrwał się któryś ze statystów kniejowych.
           
- Przecież żonaty! zakrzyczeli inni na szlachcica.
           
- No tak, ale pani Cześnikowa...
           
- Dla dobra kraju zezwoli na rozwód - przerwał mu bystro Gutowski, ażeby się z głupstwem nie wyrwał i biednej kobieciny przed czasem nie umorzył.
           
-.Mówiący mówi dobrze! zawołano zewsząd - a nim co do czego przyjdzie, wotujmy za uchyleniem Elekcyi, żeby Tulczyńczyków odsadzić od Tronu, jak kota od sadła, a potem obaczemy.
           
-.Dziedzictwo Tronu i basta - wrzasnęli kupą.
           
- Vivat Podsędek Gutowski, ten kiep, kto nie będzie na seymiku i nie da mu laudum na posła.
           
- Mości panowie bracia. - zawoła pan Cześnik - jadę na seymik do Winnicy, a proszę wszystkich do siebie w gościnę, jakby tu w Przyłuce. Kto mię kocha, ten pojedzie i pójdzie za mądrym głosem Ip. Podsędka, boć to jest statysta nielada i zelant gorliwy!
           
Długoby to było powiadać co jeszcze wyplatała szlachta przy kielichu; stanęło na tem, iż wszyscy pod parolem szlacheckim zobowiązali się stanąć na seymiku, a z nami trzymać. Zaiste i parol był zbyteczny, bo owi darmozjady pociągnęliby za Cześnikiem, który poił i karmił, do piekieł.
           
Zawsze ten obrót rzeczy zawdzięczałem dowcipowi przedniemu tego miłego Gutowskiego : bo w istocie. któżby się inny mógł zdobyć, aby tak zażyć z mańki i w pole wyprowadzić szlachtę, jak nie on. Gdybym był młodszym i ambitniejszym, było czego pozazdrościć Gutowskiemu; albowiem z wieku i urzędu, ja to niby stałem na czele tych knowań seymikowych, a wyznaję tu, iż bez Jego dowcipu nicbym nie sprawił. In gratiam dobrego sukcesu, jam sobie podochocił ze szlachtą. Kielichy ciągle krążyły, aż kiedy dano znać, te panie do sali na taniec się gromadzą Z tej satysfakcyi, iż „bonus .finis laudabile totum!” i ja stary puściłem się w tany. Możem owym tańcem instar Króla Dawida przed Arką Pańską, dawał Chwałę Najwyższemu, że tak piękne nadzieje dla Ojczyzny świtały!
           
Zabawa przeciągnęła się do dnia białego; kiedy się rozchodzono, żegnałem p. Cześnika, zamierzając natychmiast puścić się w drogę. Supplikował mię i sam gospodarz i goście się do niego przyłączyli, jam bez wykrętów wymawiał się ważnością spraw publicznych, które na mojej głowie spoczywały, gdy wtem Gutowski odpowie za mnie:
           
- Ja za pana Stolnika akceptuję i nie wątpię, że ten jeden dzionek zechce Państwu i mnie poświęcić.
           
- A cóż ja waszmości mam do odmówienia, osobliwie kiedy idzie o to, aby się nacieszyć tak miłą kompanią.
           
- Wypowiem głośno, myśląc sobie, azaliż ten człek i ze mną chce krotofilę wyprawić? Lecz nagle jakoś tak spoważniał, żem odrazu pomyślał, iż coś w tem być musi i odrazu akceptowałem. Jeszcze tam poszły dziękczynne kielichy za pozostanie, poczem udaliśmy się do naszej izby. Skoro znaleźliśmy się sami, jakoś sposępniał, Gutowski nos na kwintę spuścił i rzecze mi prawie nieśmiało, co się z jego zwykłą fantazyą i animuszem nie zgadzało:
           
- Mości Stolniku, zaszczycałeś przyjaźnią mojego Nieboszczyka Ojca, z wieku mógłbyś mi prawie być ojcem, a zawsześ łaskaw był na mnie, mogę się więc spodziać, że nie odmówisz mi przyjacielskiej posługi.
           
- Azaliż wątpisz mój chłopcze, o moich dla ciebie. intencyach?
           
Rzeknę mu z affektem. Pomyślałem zaś sobie, iż się powadził z jakim szlachcicem i chce, abym mu sekundował. On mi zaś wypowiada rzecz długą, abym się od niego deklarował o Ipannę Różę Małujankę. Zaobserwowałem mu na to:
           
- Mój chłopcze, czemuż to tak obcesowo, zaledwie pannę znasz od trzech dni, a pamiętaj co powiadają, iż „co nagle to po dyable”.
           
- Jeżeli o przysłowia chodzi mości Stolniku, to także mówią: „że tylko ser odkładany dobry”; a jam się tak rozmiłował w tej dziewce, że bez niej życie mi niemiłe. W tej sperandzie, że mi nie odmówicie swatowstwa, zaprosiłem już także Ip. Kasztelana Boreykę, który łaskawie się skłonił do mojej suppliki.
           
- Dziękuję ci, żeś na mnie liczył jak na cztery tuzy, bo ja za tobą w ogień i w wodę, ale jeżeli złapiemy rekuzę, to co?
           
- Ej, chyba tak źle nie będzie, bom się z panną porozumiał; ona jest córką chrzestną i jakąś daleką krewną samej Pani, a Oboje Cześnikostwo miłują ją jak własne dziecko. Zresztą v Bogu nadzieja - kto nie waży ten nie ma.
           
Porozumiałem się z p. Kasztelanem Boreyką, który jeszcze w nocy pchnął do domu kozaka po mundur wojewódzki, bo jako z polowania przybyły, miał na sobie tylko kurtę myśliwską. Powiodła nam się deklaracya z p. Kasztelanem wyśmienicie, obeszło się nawet bez mów i oracyi, p. Cześnik bowiem jako to był człek szczery, a prostoduszny ex abrupto wypowiedział, i, widząc wzajemną, inklinacyę młodych, bardzo sobie tego życzył. I w rzeczy, czemuż życzyć nie miał? Gutowski choć na dorobku, ale człek nie ubogi, miłej powierzchowności, rozumny i stateczny, a i panienka bardzo wdzięczna i dobrze chowana. Przy tej okazyi jako swatowie dowiedzieliśmy się, że panna posiada zapis od p. Cześnikowej 80,000 zlot., ewinkowanych w asystencyi męża na jej dobrach posagowych wołyńskich - ewikcya. pewna, a niezawodnie przywianek dobry dadzą, bo ją miłują jak własną córkę. Szczęść im Boże!
           
Taka. okazya. nie mogła się odbyć u p. Cześnika na sucho; to też popłynęły sekty i małmazye, wystąpiły szczególne puchary i rostruhany. Nakoniec już około południa. po śniadaniu, zaszły nasze wozy. Gutowskiemu zaś podano jego „Mustafę” jeszcze w bogatszy rzęd przybranego. Wszakże p. Cześnik zwracał uwagę:
           
- A możebym ci konia odesłał p. Podsędku?
           
- Do czego to odsyłać, gdyby ustał w drodze, to go jeszcze na. własnych barkach udźwignę.
           
To wyrzekłszy, skoczył na konia i dokazował z nim dziwnych skoków, iż się szlachta nacieszyć nie mogła. Nie umiem powiedzieć, jak to on się wziął do tego, bo co do mnie tak mi zaprószyło we łbie, iż nie bez trudności na brykę się wdrapałem. Już nie wiem, jak to się stało, bo zasnąwszy w Przyłuce, obudziłem się w Winnicy przed furtą 00. Kapucynów. Wszakże Gutowski trzeźwym być musiał, bo koń jego suchy, nie spocony stanął zdrów na miejscu po trzech milowej drodze. Tak się tedy skończyły nasze objazdy przedsejmikowe, które z łaski Boga nam się poszczęściły, szczególniej Gutowkiemu, na one trinum perfectum, bo uzyskał miłą Bogdankę w osobie Panny Róży, liczną klientelę do naszej sprawy i pięknego konia z bogatym rzędem.

6 Septembris.

Zaledwiem się rozgościł u moich kochanych 00. Kapucynów, z ociężałą od trunku głową, zjawił się Ip. Olszanowski komisarz p. Wojewody, który po dwa razy dziennie dowiadywał się o mnie - i w imieniu swojego pana. prosił, abym dla ważnej sprawy do niego pospieszył. Poszedłem tedy pod studnię Kapucyńską, a rozebrany kazałem chłopakowi wylać na siebie kilka konwi wody, a orzeźwiawszy w okamgnieniu, jakby ręką odjął, udałem się do Pietniczan.
           
Z ukontentowaniem dowiedziałem się od p. Wojewody, że turnum p. Szczeniowskiego, jako pp. Braci Chołoniewskich równie się dobrze powiodły. Był tylko niepokój o mnie, żem się na oznaczony dzień nie stawił, ale gdy opowiedziałem p. Wojewodzie nasze przygody i krotofile Gutowskiego, brał się za boki od śmiechu. Rzucił też myśl, czyliby w istocie według insynuacyi szlachty Przyłuckiej, Gutowskiego na posła nie forytować? Ja zaś objektowałem na to, iż chociaż to człek mądry i stateczny, a szczególniej dowcipny, jednakże nie dość jeszcze wytrawny i poważny, aby poselską kondycyę na dłuższą metę doprowadził należycie. A zresztą powiadałem, że kiedy panna. w głowie, to już będzie korciło. do niej i sprawy może zaniechać. Mieliśmy i bez niego posłów napiętych. Na. co Wojewoda się zgodził. Pomimo mego niewywczasu, o tem i owem przetrutynowaliśmy za północ, a że deszcz się puścił rzęsisty, zanocowałem w Pietniczanach.

Die 10 Septembris

            Pod wieczór przybył p. Cześnik Kor. z liczną partyą i ogromnem taborem, samych koni przeszło sto, jakby w kompanii kawaleryi. Z trudnością zdołałem Jemu wyperswadować, ażeby zbywającą część tej jazdy wyprawił do domu, pozostawiając niezbędny inwentarz dla ekwipażów i konnej jazdy; chociaż skłonił się do mojej rady, jednak pozostało jeszcze koni ze 30. Co do służby, która w żaden sposób nie mogła się mieścić w zajętej stancyi, lokowałem ją w Collegium OO Kapucynów, gdzie szczęściem kazałem wyporządzić kilka dużych izb i do dyspozycyi dworu p. Cześnika mogłem dać.

            Die 14 Septembris a.d. 1790

            Tego dnia p Wojewoda po tryumfalnym wjeździe do Winnicy mowę wygłosił do licznie zgromadzonej w kościele szlachty, seymik Województwa Bracławskiego otwierając.

[1. Stadnina Borzęckich słynęła w całej Rzeczpospolitej. Hodowano w niej konie czystej krwi arabskiej. Ogiery nabywano bezpośrednio w krajach arabskich. Stamtąd przez Odessę były one sprowadzane do majątku Borzęckich. W połowie XIX wieku stadninę Borzęckich kupił Leopold Abramowicz właściciel stadniny w Wołodarce.

2. Jest to oczywiste przeinaczenie. Według Długosza godło herbowe Półkoziców brzmi:
           
„Ex Polonica gente ducens ortum, cuius viri vafri, in vomeres et simulationem et venatiomem proclivi”
co się tłumaczy:
           
„[Ród] wywodzący się z plemienia polskiego, jego mężowie przebiegli skłonni do pługów i zmyślania i łowów”].

Biblioteka Narodowa, sygn. 67.578.

 

ŁOJEK J. :  Geneza i obalenie Konstytucji 3 Maja. Lublin : Wydawnictwo Lubelskie, 1986.

            W nocy z 15 na 16 lipca 1791 roku garnizon warszawski postawiony został nagle w stan alarmu; rozeszły się wieści, że malkontenci szykują się do napadu na łazienki. I pomimo iż żadne dramatyczne wydarzenia wtedy nie nastąpiły to między 15 a 22 lipca trwało w Warszawie znaczne poruszenie. Spodziewano się powszechnie zamachu stanu, który przypaść miał podobno - jak twierdzono - właśnie dnia 21 lipca. Co się wtedy miało rzeczywiście wydarzyć, okazało się po aresztowaniu przez władze policyjne Rzeczypospolitej niejakiego Kazimierza Oknińskiego, niespełna 40-letniego awanturnika, zdradzającego zresztą wyraźne objawy choroby umysłowej, którego malkontenci używali do rozmaitych posług i prac spiskowych, a opowiadał on podobno wszem i wobec o swoim zamyśle zabicia króla. W czasie przesłuchania dnia 9 sierpnia 1791 roku Okniński zeznał że:

Suchorzewski i [Piotr] Borzęcki - dwaj znani malkontenci, z których zresztą pierwszy od miesiąca przebywał już za granicą - mieli jakowyś układ, pochodzący od jaśnie wielmożnego Branickiego hetmana wielkiego Koronnego, o czym jaśnie wielmożny Bułchakow poseł rosyjski wiedział, aby króla jegomości w kibitkę porwać, co miało nastąpić właśnie w nocy z 15 na 16 lipca. Kibitka stała w końcu łazienek trzema końmi uprzężona, w której były i łańcuszki i krzyble żelazne. O niej wiedział imć pan Okniński, dlatego kobiecym charakterem napisał list i podrzucił na drodze, aby mógł być ujrzany, gdy król jegomość o godzinie jedenastej przechodzi się w łazienkach.

List ten był zapewne zmyśleniem oskarżonego o spisek Oknińskiego, który chciał w ten sposób stworzyć dla siebie jakieś okoliczności łagodzące, ale cała informacja o kibitce wydaje się być bardzo prawdopodobna.

            Piotr Borzęcki, jeden z najbliższych zauszników Szczęsnego Potockiego, należał do grupy malkontentów, możnowładców o poglądach konserwatywnych dążących do obalenia Konstytucji 3-maja. Nie brał jednak udziału w proklamowaniu Konfederacji Targowickiej. Poszukiwany usilnie przez Potockiego odnalazł się dopiero w czerwcu 1792 roku. Był autorem francuskiego przekładu napisanej przez Potockiego nowej Konstytucji Rzeczypospolitej. W dniu 15 marca 1793 roku tuż przed Sejmem Grodzieńskim mającym usankcjonować drugi rozbiór Polski wyjechał z Potockim do Petersburga. Z tamtąd wraz z Leduchowskim udał się na emigrację do Anglii. Zmarł około 1806 roku.

 

SMOLEŃSKI W. : Ostatni rok Sejmu Wielkiego. Kraków : Nakładem autora, 1896.

            Dobrodziejstwa prawa z 18 kwietnia roku 1791, które weszło do artykułu III ustawy rządowej, służyły tylko mającym przywileje lokacyjne miastom niegdyś królewskim, obecnie przezwanym wolnymi. Nie rozciągały się one na te królewszczyzny, które wprawdzie nosiły nazwę miast, lecz przywilejów lokacyjnych nie miały. Nie przysługiwały również miastom prywatnym, zarówno duchownym, jak i świeckim, podlegającym zwierzchnictwu dziedziców. Miasta te zarówno królewskie jak i dziedziczne robiły jednak zabiegi około pozyskania dobrodziejstw prawa kwietniowego. Już w roku 1790 mieszkańcy Mińska, w ziemi czerskiej, podali do króla suplikę o glejt to jest list żelazny dla zabezpieczenia ich od zwierzchnictwa dziedziców. Twierdzili, że Mińsk, lokowany na prawie Chełmińskim, zrównany był we wszystkich prerogatywach z Liwem, na dowód czego przedstawili konfirmowany w roku 1556 przez Zygmunta Augusta przywilej Konrada, Bolesława i Jana, książąt Mazowieckich.
Suplikę mieszczan odesłał król do roztrząśnięcia podkanclerzemu koronnemu, Kołłątajowi. Że rezolucya Rady Nieustającej z 9 lutego roku 1791 wzbraniała wydawania glejtów dla miast dziedzicznych, ksiądz podkomorzy zadość uczynienia suplikantom na razie odmówił. Niebawem pokazano mu zapieczętowany 27 maja roku 1790 przez kanclerza wielkiego koronnego glejt dla miasta Susznawy, w województwie kijowskim, stanowiącego dziedzictwo Pauszy. Opierając się na tem, wydał Kołłątaj Minszczanom glejt ubezpieczający ich od sądownictwa dziedzica, robocizny i wszelkich ciężarów, do których pociągani byli wbrew przywilejowi lokacyjnemu.
Tak samo uczyniło później wiele innych miast. Dotknięci w dotychczasowych prawach swoich posesorowie dla pohamowania mieszczaństwa na różnych jęli zabiegać drogach. Właściciel Mińska, [Piotr] Borzęcki1 zwrócił się wprost do Sejmu, który dotąd wobec fermentu mieszczaństwa zachowywał się biernie. Dyskusyę seymową w tej materyi wywołał dopiero sprawą [Piotra] Borzęckiego Skórkowski sandomierski. Na sesyi 20 czerwca roku 1791 w zażaleniu jakie wniósł w interesie swojego przyjaciela politycznego, zarzucił postąpieniu podkanclerzego koronnego nieprawość, domagał się skasowania glejtu, wydanego dla Minszczan. Potem przemawiał w tej sprawie Kołłątaj, kanclerz Małachowski, Wójczyński rawski, aż przeszedł jednomyślnością projekt Czarnołuskiego czerniechowskiego: zapieczętowane dla miast dziedzicznych glejty znoszący i wydawaniu podobnych zakazujący. Potwierdził to król uniwersałem ogłoszonym 15 lipca roku 1791.

            Uformowała się pod dowództwem właściciela Mińska pod Warszawą, Stanisława Borzęckiego, kompania ludzi młodych, gołych, a zuchwałych, niepowściągliwych w języku, szerzących pogróżki. Za przedmiot obmów swoich brali zazwyczaj Kołłątaja, o którym głosili, że w błąd wprowadził króla, Ignacego Potockiego i marszałka Małachowskiego; zwykłą przechwałką ich była gotowość wywrócenia konstytucyi. Gdy podczas limity sejmowej w lipcu roku 1791 zjechał do Warszawy Wojciech Suchodolski, kasztelan radomski, schadzki stały się częstsze, pogróżki i przechwałki głośniejsze. Zbierali się w mieszkaniu pani Walewskiej, u Turny, kasztelana lubaczowskiego, Rzyszczewskiego, u posła bracławskiego, miecznika koronnego, Grocholskiego, niekiedy u [Piotra] Borzęckiego w Mińsku. Zwracali się do Bułhakowa z zapewnieniem że konstytucya upaść musi, mają bowiem sposoby, co minister rosyjski aprobował, chociaż zachęty do czynu nie dawał. W pracach tych brał udział Branicki. Korzystając z nieobecności w Warszawie podczas limity sejmowej głównych stróżów nowego porządku – Ignacego Potockiego, jako ministra policyi i pisarza Rzewuskiego, jako komendanta garnizonu, powziął Branicki zamiar porwać króla z Łazienek, następnie sejm rozpędzić i ustawę rządową zwalić. Król ostrzeżony listem anonimowym, zbadanie sprawy powierzył Kołłątajowi. Ksiądz podkanclerzy wiadomości niektóre stwierdził, dostarczył też szczegółów nowych, lubo niepewnych. Jak jednak pisał do króla wszystkie zabiegi Borzęckich, Rzyszczewskich, Grocholskich, nie wyłączając Branickiego miał za głupstwo.
            Tym czasem przesiadujący za granicą Szczęsny Potocki stawał się głową opozycji. Odwiedzający go w Wiedniu przyjaciele wyjeżdżali pokrzepieni w nienawiści dla konstytucji, lecz nieświadomi ani planów, ani podjętych już środków. Na początku października Szczęsny Potocki wraz z Rzewuskim w wielkiej tajemnicy wyjechali z Wiednia do Jass na pertraktacje z Potiomkinem. Ich przyjaciele poczytywali to jednak za bajkę i wciąż słali listy pod dawnym adresem. Co rezolutniejsi, głównie ci, którzy nie mieli sposobności z generałem artylerii konferować osobiście, nasuwali im plany własne. Niektórzy nawet osobiście wędrowali nad Dunaj. Do takich należał [Piotr] Borzęcki, który z Karlsbadu z porucznikiem Dębińskim stanął w Wiedniu w połowie października. W Wiedniu nie mógł się niczego dowiedzieć, zostawił zatem list.

Choćby za wszczętą rewolucyą mógł nastąpić podział Polski, równym to dla niej widzę losem, jak gdy się utrzyma rząd 3 maja, żadnej nieznajdując różnicy między niewolą, którąby Polacy gnębieni byli albo pod własną monarchią, albo pod monarchią tych potencyi, któreby ich między siebie podzieliły...
Rewolucya, choćby najkrwawsza, wzdrygać nas nie powinna... Trzeba takiemu narodowi koniecznie gwałtownego wzburzenia, któreby przerwało, a przeto odmieniło sposób życia obyczajów, wytępiło najpierwszych zbrodniarzów i zniosło to odwieczne źródło zbrodni i nieszczęść dla Polski, króla, czego spokojna żadna rewolucya dokazać nie może, tylko krwawa i życzyłbym z tych powodów jak najdłuższa. Wojna więc domowa nie nieszczęściem, ale dobrem jest dla ojczyzny. Pozwól sobie powiedzieć, że jeślibyś chciał spokojnie rzeczy odmienić, na krótki tylko czas przywrócisz wolność ojczyźnie i staniesz się może jeszcze ofiarą zdrajców...
Moskwa przy okoliczności dopiero skończonej wojny i przez to, co się w Polsce stało, oświeconą zapewne została, że jest jej interesem nie panować w Polsce, ale być z nią ściśle złączoną i widzieć ją równie zewnątrz, jak i wewnątrz niepodległą... Przeto wsparcia u niej szukać i z nią łączyć powinniśmy.

            Gotów był [Piotr] Borzęcki na wszystko; z niecierpliwością oczekiwał wiadomości o terminie rozpoczęcia kontrrewolucyi. Nie przerażała go przewidywana konfiskata majątku, skoro Szczęsny Potocki przyrzekł mu kredyt.
[Borzęcki do Szczęsnego Potockiego 15 października roku 1791. Rkp. Muzeum ks. Czartoryskich , nr 3473.]

            [Piotr] Borzęcki z porucznikiem Dębińskim z Wiednia 31 stycznia 1792 roku zjechał do Lwowa, gdzie u matki zastał listy Szczęsnego Potockiego i Rzewuskiego. Razem z Suchorzewskim, który biegał po Litwie z respektem generała artyleryi na ordynans z 2 stycznia roku 1792, pozbawiający go dawnych tytułów, wyprawił z listami do Jass Dębińskiego. W listach tych pisał:

Wielu nawet dobrze myślących obywateli, nad tą się zastanawia uwagą, że mało zyska Polska, jeżeli zrzuciwszy jarzmo 3 maja, wróci do gwarancyi Moskiewskiej. Podług mnie, choćby inaczej nie było można, jak wrócić się do podobnej przemocy Moskwy, jakiej doznała Polska, wolałbym to nieszczęście, jak najhaniebniejsze ze wszystkich 3 maja...

Zwalić, haniebne dzieło 3 maja bez najprzykładniejszego, a nigdy nadto surowemu być nie mogącego ukarania jej sprawców; zwalić to dzieło bez ich krwi, bez wyrzucenia ich na zawsze z kraju naszego, zdaje mi się, iż to będzie na czas tylko wziąć górę nad zbrodnią, ale nie zniszczyć ją, nie zmieść ją na zawsze...

Wypadałoby, zdaniem [Piotra] Borzęckiego, władzę królewską znieść zupełnie, a przynajmniej usunąć Stanisława Augusta. Byłoby najlepiej przymusić go sekretnie do abdykacyi dobrowolnej w zamian za pensyę na pędzenie żywota we Włoszech. Dla oszczędzenia ciężaru skarbowi i nowemu królowi, obywatele urządzą składkę na wyposażenie Poniatowskiego. Nie ma tak ciężkiej ofiary, jakiej nie byłoby warto ponieść dla jego detronizacji.
[Piotr] Borzęcki błagał także Potockiego, iżby kupił Zbaraż. Donosił, że na Kontraktach dubieńskich sprzedał Mińsk i Mrzygłód. Zamierzał też jechać za Szczęsnym do Petersburga.
[
Borzęcki do Szczęsnego Potockiego 29 i 31 stycznia roku 1792 z Dubna. Rkp. Muzeum ks. Czartoryskich nr 3474.]

Przypisy:

1. Stanisław [Piotr] Borzęcki był prawdopodobnie synem głośnego z dziwactw cześnika koronnego, który, nabiwszy sobie głowę pretensyami do korony, w bezkrólewiu po Auguście III przejadł całą prawie fortunę. Tytułował się właścicielem: Przyłuk (w woj. Bracławskim), Mińska (pod Warszawą), Konstantynowa, Mrzygłodu i Zbaraża, obciążonych olbrzymimi długami. Miał matkę zamieszkałą we Lwowie.

Biblioteka Narodowa, sygn. II 69.395

 

SMOLEŃSKI W. : Konfederacja targowicka. Kraków : Nakładem autora Skład Główny w Księgarni G. Gebethnera i spółki, 1903.

W czasie gdy obóz postępowy przeprowadzał wielkie reformy kraju poczęli się organizować wrogowie nowego porządku. Z początku było ich tylko trzech: największy magnat na Ukrainie, Stanisław Szczęsny Potocki oraz dwaj bezrobotni hetmani koronni, Franciszek Ksawery Branicki i Seweryn Rzewuski. Pierwsi zdradzili Potocki i Rzewuski. Udali się oni do Petersburga z prośbą o pomoc w przywróceniu wolności szlacheckiej. Trafili dobrze gdyż w Rosji dojrzewała właśnie myśl obalenia przemocą polskich reform. Za pierwszymi zdrajcami podążył nad Newę Branicki. Carowa nie wdając się w republikańskie prograny magnatów, w dniu 27 kwietnia 1792 roku kazała im podpisać i zaprzysiąc akt konfederacyi, jechać do kwatery głównej wracających zza Dniepru wojsk rosyjskich i po ich wkroczeniu do Polski ogłosić konfederację wolnych. Nocą z 18 na 19 maja przez Dniestr przeprawiły się dwa korpusy rosyjskie pod wodzą Michała Kachowskiego. Jednocześnie na Litwę wtargnął korpus Michała Kreczetnikowa.
            O zawiązaniu konfederacyi naród polski urzędowe zawiadomienie otrzymał nie od niej samej, lecz od Kachowskiego i Bułhakowa; informowała go o tem zdarzeniu odezwa generała, datowana 14 maja w Jassach, a rozrzucona po przekroczeniu Dniestru, i deklaracya, doręczona przez posła rosyjskiego ministrom Rzeczypospolitej. Była w tych publikacjach mowa o konfederacyi, której prośby skłoniły Imperatorowę do wsparcia narodu polskiego; zamilczano jednak w nich przez kogo, gdzie i kiedy zawiązaną została. Wiedziano w Warszawie o wszystkim, lecz z informacyi posła polskiego przy dworze petersburskim, Debolego, nie zaś ze źródła bezpośredniego. Dopiero po wkroczeniu wojsk rosyjskich do Polski, wtedy gdy Kachowski rozrzucał swą odezwę wraz z deklaracyą, konfederacya generalna koronna uznała za właściwe przedstawić się narodowi. Dokonała tego uniwersałem datowanym 19 maja w Targowicy. Uniwersał ten powstał jeszcze przed rozjechaniem się konfederatów z Petersburga; nie miał daty, podpisany zaś był przez wszystkich uczestników aktu związkowego z dnia 14 maja. Datę 19 maja wpisał Potocki w Elizabetgradzie (gdzie zatrzymał się w drodze powrotnej do Tulczyna), po otrzymaniu wiadomości o przejściu wojsk rosyjskich przez Dniestr. W dniu 11 czerwca Potocki hucznie witany przez innych targowiczan wjechał do Tulczyna. Jeszcze tego samego dnia odprawiono uroczyste nabożeństwo w intencji pomyślności nowo zawiązanego związku.
Nie wszyscy konfederaci zebrali się w Tulczynie. Hetman Branicki pomaszerował z Kachowskim z Winnicy do Połonnego, Złotnicki kręcił się po Podolu, Adam Moszyński agitował w bracławskiem. Nadciągali za to inni orendownicy złotej wolności szlacheckiej, pomiędzy nimi upragniony przez Potockiego Piotr Borzęcki, podstoli koronny. Zamierzał on w początkach 1792 roku jechać z Potockim do Petersburga, lecz dla niewiadomych powodów plany swe zmienił. Potocki podczas swej bytności nad Newą, w Elizabetgradzie i Targowicy żadnej o nim nie miał wiadomości; daremnie go poszukiwał za pośrednictwem Złotnickiego i Kachowskiego. Nareszcie w pierwszej połowie czerwca odnaleziono [Piotra] Borzęckiego w Czerniowcach i powołano do Tulczyna. Tyle pożądany używany będzie przez Potockiego do korespondencyi francuskiej.
W międzyczasie do Tulczyna zaczęły napływać wieści o rodzącym się oporze przeciwko najeźdźcom. Zaniepokojona tym Generalność konfederacka na Radzie w dniu 2 lipca uchwaliła wystawienie dwóch własnych pułków:
1. pieszego pod imieniem konfederacyi wolnych szefostwa Moszczyńskiego, marszałka bracławskiego;
2. lekkiej jazdy pod imieniem województwa kijowskiego, szefostwa Piotra Borzęckiego.
Potocki wyjednał sobie również pozwolenie Imperatorowej (reskrypt z dnia 2 czerwca 1792 roku) na zakup koni w cesarstwie, a od Kachowskiego otrzymał ułatwienia w zaopatrzeniu się w broń rosyjską. Fabryki tulskie dostarczyły konfederacyi na kredyt różnego oręża w cenie około 1300 rubli.
            W końcu lipca po przystąpieniu króla do konfederacji wielu postępowych oficerów i dygnitarzy podało się wtedy do dymisji i wyemigrowało z kraju. Władzę w kraju objęła teraz Generalność. Konfederaci bali się jednak urzędować w Warszawie; woleli rozkazywać narodowi z Brześcia, później zaś z Grodna gdzie przed zimą przeniesiono rezydencję Generalności. Właściwie stworzono ten rząd po trosze z marszałków i konsyliarzy narzuconych województwom pod presją rosyjskiego wojska, na które Korona i Litwa musiały dostarczać wśród niesłychanych udręczeń olbrzymich ilości prowiantu i furażu. Z tego powodu do Generalności posypały się liczne protesty. Skarżył się między innymi [Franciszek Michał] Borzęcki, podczaszy lubuski w imieniu wojewodziny połockiej Sosnkowskiej z powodu nakazywanych furażów i wybierania kantonistów.
            Tymczasem Potocki dla wyjścia z wielu niepewności zajął się opracowaniem nowej konstytucyi. Rzecz szkicową, przetłumaczoną na język francuski przez [Piotra] Borzęckiego, wysłał do Petersburga z poselstwem złożonem z jego dwóch synów, tyluż Komorowskich (braci pierwszej żony), [Piotra] Borzęckiego, Moszczyńskiego, Suchorzewskiego i kilku oficerów wojsk konfederackich. Dołączył doń list datowany na 6 października. Potem dla wypoczynku Potocki wybrał się do hetmanowej Aleksandry z Czartoryskich Ogińskiej. Zastał w Siedlcach tłum gości, zarówno dam, jak i mężczyzn, pomiędzy innymi prymasa i podkanclerzego Chreptowicza, mających missyę skłonienia marszałka do porozumienia się i wspólnego działania z królem. Potocki unikał rozmowy z mężczyznami, gawędził z damami, głównie z Platerową, kasztelanową trocką. Po kilkudniowym pobycie w Siedlcach pojechał do Mińska czerskiego, dóbr [Piotra] Borzęckiego szefa pułku lekkiej jazdy kijowskiej. Stamtąd wrócił do Brześcia dla kontynuowania prac konfederackich.
            W międzyczasie Generalność obaliła większość reform ustrojowych i zlikwidowała niektóre urzędy państwowe. W Warszawie po skasowaniu Komisyi Wojskowej i Policyi, zawieszeniu wszystkich sądów nad spokojem czuwali czterej delegowani konfederacyi generalnej koronnej. Mieli oni na swe usługi, pomijając wojska rosyjskie, garnizon warszawski pod komendą Ożarowskiego i zarząd municypialny. Pod okiem tych władz poczęło się w stolicy ujawniać wrzenie skierowane przeciw najeźdźcom. Poczęto również urządzać polowania na konfederatów. Majora kawaleryi konfederackiej Dembińskiego zelżono i zmuszono do zdjęcia znaków oficerskich. Dotkliwsza przygoda spotkała szefa [Piotra] Borzęckiego i Brygadyera Suchorzewskiego, którzy pod koniec października odwiedzili Warszawę i byli przez Ożarowskiego prezentowani królowi. Jacyś ludzie przebrani za kozaków, [Piotra] Borzęckiego, wracającego nocą z pałacu kanclerza Małachowskiego, na ulicy Wierzbowskiej ściągneli z konia i obili batogami. Nazajutrz rozrzucano następujący wiersz.

Ulica Wierzbowa w Warszawie. Pocztówka z około 1910 roku.
(Vertriebsgesellschaft deutscher Buchhändler Berlin NW. 7).

NA POCHWAŁĘ EGZEKUTORÓW PRZEZNACZONEJ BORZĘCKIEMU NAGRODY

Za zdradę Ziomków za Urzędy Wojskowe
Sto dano w jedną, Sto w drugą połowę
O ty Wierzbowa ulico szczęśliwa!
Gdzie szef swą pierwszą Rewiję odbywa
Ja Cię przenoszę Czczę nad Jasną Górę
Bo na twym bruku Zbrodnia bierze w skórę
Niechże obficiej spłynie twój dar słodki
Na wszystkie Zdrajcy, na wszystkie wyrodki
A ja ci napis wyryję na stali
święta Ulica gdzie Bat w skórę wali.

            Później nieco oćwiczono Suchorzewskiego. Szukano również zwady z oficerami rosyjskimi, znieważano ich w miejscach publicznych. Kachowski za pośrednictwem barona Brühla nalegał na Generalność konfederacką o przedsięwzięcie środków ku uspokojeniu umysłów. Prosił i króla, żeby zapobiegał ze swej strony szerzeniu się szkodliwych wiadomości i podburzaniu opinii przeciwko wojsku Imperatorowej. W odpowiedzi Potocki, stwierdził że najskuteczniejszym środkiem na uspokojenie Warszawy było by osadzenie w niej Generalności konfederackiej. W złudzeniu, że mu dwór petersburski pozwoli przenieść się do stolicy, zamierzał wysłać do niej przodem Złotnickiego. Ten jednak, zrażony przygodami [Piotra] Borzęckiego i Suchorzewskiego, ani myślał jechać. W tej sytuacji Generalność dla urządzenia policji wysłała do Warszawy kasztelana przemyskiego.
            Rządy Generalności nie trwały długo. Wkrótce wyszły na jaw prawdziwe zamiary Rosji nowego rozbioru Polski. Po ujawnieniu nowych planów rozbiorowych, czołowi targowiczanie opuścili kraj. Szczęsny, który już w listopadzie 1792 roku wyprawił żonę do Tulczyna, sam na razie jeszcze porządkował swoje sprawy. Ambasadora rosyjskiego Sieversa zarzucił listami (19, 25, 27 i 28 lutego 1793), w których to usprawiedliwiał postępowanie konfederacyi w czasach ostatnich, to prosił o ułatwienia w sprawach osobistych i najbliższych przyjaciół politycznych. Prosił też o awans wojskowy dla Miączyńskiego, marszałka konfederacji lubelskiej, o wstęgi niebieskie dla [Piotra] Borzęckiego, księcia Czetwertyńskiego i dwóch braci Chołoniewskich. Ten który mienił się obrońcą równości szlacheckiej w listach do Siversa tytułował Miączyńskiego i [Piotra] Borzęckiego hrabiami. Nie wstydził się wypraszać orderów i to u króla, którego zbezcześcił. Nie miał sromu wyciągać po nie ręki dla podobnych sobie gnębicieli Stanisława Augusta Poniatowskiego.
Na koniec na posiedzeniu Generalności w dniu 1 marca 1793 roku przedstawił list Imperatorowej wzywający go do Petersburga. Wiadomość ta wywołała wśród zebranych duże poruszenie. Gdy jednak biskup inflancki Kossakowski zauważył, że z wyjazdu Potockiego spodziewać się należy dla kraju pomyślności, upomni się bowiem u Imperatorowej o uskutecznienie przyrzeczeń ten, który od niej samej je odbierał, wyrażono zgodę na ten wyjazd i wyznaczono deputację do ułożenia instrukcji.
W dniu 9 marca odczytano instrukcję dla Potockiego. Miał on traktować z dworem petersburskim w materyi ustanowienia takiego dla Polski rządu, który by dogadzał obu państwom sprzymierzonym, a najbardziej starać się o zachowanie bezpiecznie całości Rzeczypospolitej.
            15 marca Potocki opuścił Grodno w towarzystwie synów: Szczęsnego i Stanisława oraz konsyliarzy: Piotra Borzęckiego i Ignacego Leduchowskiego. Za miasto przeprowadziła go eskorta rosyjska i narodowa. Odbywał podróż do Petersburga wtedy, gdy kapitulowała Częstochowa, gdy Prusacy zbliżali się do bram Gdańska. Uciekał przed królem, który dążył do Grodna na zwołany przez Sieversa sejm mający zalegalizować nowy trzeci już rozbiór Rzeczypospolitej. Jadąc do Petersburga czy miał nadzieję na ocalenie całości kraju, na zabezpieczenie się od hańby i wiecznego potępienia.

Biblioteka Narodowa, sygn. 64.077

 

NOWAK J. : Satyra polityczna Konfederacji Targowickiej i Sejmu Grodzieńskiego. Kraków : Z zasiłku Fynduszu Kultury Narodowej Skład Główny w Kasie im. Mianowskiego Warszawa, Nowy Świat 72, 1935.

            W początkach sierpnia 1792 r. zajął Pragę Kossakowski na czele dywizji wojsk rosyjskich. W połowie sierpnia nadciągnął już rdzenny generał rosyjski Kachowski, który okupował Warszawę. Pod osłoną wojsk rosyjskich Targowica rozciągnęła baczną kuratelę nad prawomyślnością publiczności polskiej, głównie oczywiście warszawskiej. Gdy się zważy, że czynniejsze i śmielsze elementy polityczne wyemigrowały z kraju już w końcu lipca, bezpośrednio po akcesie królewskim do konfederacji, zdawałoby się, że niewielką będzie miała Targowica pracę nad utrzymaniem w ryzach umysłów podbitych Polaków. Że tak jednak nie było, dowodzi cały arsenał środków policyjnych, do których zmuszona była uciec się Generalność konfederacka, aby zdusić jakieś samodzielniejsze odruchy polityczne opinji publicznej, przede wszystkim warszawskiej, którą uważano za ośrodek monarchizmu i jakobinizmu. Marszałkowie Koronny i nadworny ze sztabem assesorów rozciągnęli skrupulatną opiekę nad wszelkimi źródłami dostępu do publiczności jakichśkolwiek nieprawomyślności.
Jak to zawsze bywa w takich wypadkach, żadne represyjne środki natury policyjnej rezultatu nie dały. Mnożyły się objawy zdrowych odruchów nienawiści uciemiężonego narodu nie tyle co do najeźdźcy, ile do ukrywających się za jego plecami konfederatów targowickich. Głośnem się stało publiczne zelżenie i pobicie majora kawalerii narodowej Dembińskiego, który się niecnie wysługiwał Targowicy, głośniejszem jeszcze - czynne znieważenie filarów Targowicy: szefa [Piotra] Borzęckiego, brygadjera Suchorzewskiego i konsyliarza Manuzziego.
Zaczęło się od [Piotra] Borzęckiego. Ten podstoli koronny, znany totumfacki Potockiego, a świeżej daty z łaski Targowicy szef pułku lekkiej jazdy kijowskiej [patrz także: Bukar], pierwszy doczekał się po przybyciu do Warszawy skórobicia. Na temat jego przygody czyta się następującą wzmiankę w jednym z rękopisów współczesnych:

            Dnia 6 novembera 1792 w Warszawie ściągnięto J.P. [Piotra] Borzęckiego z konia w nocy, gdy wyjeżdżał z pałacu J.P. Małachowskiego, kanclerza; kilka osób, w kozaki przebranych, oćwiczyły tego nowego szeffa, przez Konfederacyą z Targowicy kreowanego i dały mu ten panegiryk, który podrzucili Bułhakowowi, ambasadorowi rosyjskiemu:

Niech kto chce zwiedza apostołów progi,
U mnie to miejsce święte, gdzie batogi
Za zdradę ziomków i rangi wojskowe
Dano: sto w jedną, sto w drugą połowę.
O! ty Wierzbowska ulico szczęśliwa,
Gdzie szef swą pierwszą rewiją odbywa!
Ja cię przenoszę, czczę nad Jasną Górę,
Bo na twym bruku zbrodnia bierze w skórę.
Niechże obficiej spłynie twój dar słodki
Na wszystkie zdrajce, na wszystkie odrodki,
A ja ci ten napis wyryję na stali:
święta ulica, gdzie bat w skórę wali.

            Skrzywdzony na ciele i na honorze [Piotr] Borzęcki zameldował się nazajutrz u generała Kachowskiego ze skargą na swawolę podwładnych mu wojsk kozackich. Nie wiadomo czy generał wyprowadził z błędu szefa targowickiego. W każdym jednak razie odwiedziny musiały dojść do wiadomości opinji publicznej, skoro się ta postarała czem prędzej wyprowadzić [Piotra] Borzęckiego z niepewności, puszczając w obieg wierszyk następujący:

Nie narzekaj na Kozaków
Wziąłeś w dupę od Polaków

Istnieje jeszcze drugi warjant pod tytułem „Do Borzęckiego i Suchorzewskiego - nie dawaj fałszywego świadectwa”:

Próżno skarżysz Kozaków,
Próżno obwiniasz Moskali,
Boś wziął w dupę od Polaków,
Każdy ich gorliwość chwali.

 

GASS B. : Krótki rys historyczno-geograficzny Siennicy i okolicy. [W:] W służbie Wsi i Kraju. W setną rocznicę powstania Seminarium Nauczycielskiego w Siennicy. Warszawa : Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, 1966.

            W czasie powstania kościuszkowskiego poszczególne ziemie lub jednostki administracyjne zgłaszały akty przystąpienia do powstania. Zjazd w tej sprawie zwołany w Siennicy na dzień 1 maja 1794 r[oku] przygotowany był przez Nikodema Domańskiego i Adama Skilskiego. Na tym zebraniu według raportu A. Skilskiego:

            Obywatele nayczulsi i naygorliwsi, osobliwie J[aśnie] W[ielmożny] Bieliński Pisarz Koronny, J[aśnie] W[ielmożny] Rudzieński Woiewoda Mazowiecki, nayuroczyściey obywatelów zachęcali, a w przytomności Komissyi Porządkowey, nayprzód niżey podpisanego komendantem obrali i tym czasem ludzi zbroinych iakich kto z obywateli mógł mieć, w komendę moią 4-go tegoż miesiąca oddali, z którymi w Garwolinie stanąwszy znalazłem porzuconą armatę, nie lawentowaną, z Mińska, z dóbr W[ielmożnego] [Piotra] Borzęckiego przez J[aśnie] W[ielmożnego] P[ana] Usarzewskiego Majora wziętą.
[A. W. Generał major Ziemi Czerskiej. Przyczynek do powstania narodowego 1794 r. 1912].

Miejska Biblioteka Publiczna w Józefowie,

sygn. Regionalia: 377 Mińsk Maz. 49457

 

NIEWIŃSKI S. : Pokój cieniom Ziemi Juchnowieckiej historie nieokrzyczane. Juchnowiec Kościelny, 2014.

            Co najmniej od dwóch lat przed swoim ślubem 14-letnia Rozalia Rukiewiczówna przebywała na dworze w Hcrmanówce u Ignacego Borzęckiego [Maroszek, 1992]. Prawdopodobnie rodzice jej już nie żyli i kilkunastoletnie dziewczę nie mogło mieć należytej opieki w ojcowskiej Mieńkowszczyźnie. Ignacy Borzęcki, stolnik bracławski, ożeniony z Anielą Hornowską, od około 1784 roku był też posesorem zastawnym majątku Hoźna położonego nad Narwią w parafii zabłudowskiej (posesor zastawny - posiadacz, który za pożyczone pieniądze przejmował do użytku jakieś nieruchomości, a w zamian otrzymywał prawo do czerpania z nich korzyści bez konieczności rozliczania się z właścicielem) i nieprzypadkowo się składa, że właśnie w Hoźncj Borzęckich 12 listopada 1796 przyszedł na świat dekabrysta spiskowiec, działacz niepodległościowy Białostocczyzny, Michał Rukiewicz [Maroszek, 1992; Wernerowa, 1990; PSB, 1991]. Dlaczego tam się urodził? Otóż: rodzicami Michała byli Jan Rukiewicz - brat Jakuba Rukiewicza z Mieńkowszczyzny i Maria Borzęcka - siostra Ignacego Borzęckiego z Hermanówki właśnie [PSB, 1991]. A przy okazji należy zauważyć, że owe koligacje stworzyły przychylne warunki, w których Rozalia Rukiewiczówna mogła odnaleźć niejako drugi dom w Hermanówce. Ignacy był bratem jej stryjenki Marii, a ponadto Hermanówka leży nie tak daleko znowu od Mieńkowszczyzny.

            Rodzice Michała Jan Rukiewicz i Maria z Borzęckich zaraz po ślubie zamieszkali w majątku Hoźna piszącym się wtedy jako zastaw Borzęckich. W jakimś pewnie następstwie zdarzeń Hoźna stała się legalną ich własnością, a jeśli później przeszła na rodzinę Rukiewiczów, to przypuszczalnie jako posag Marii. Około 1807 roku Jan i Maria Rukiewiczowie sprzedali nadnarwiański majątek w Hoźnej i kupili dom w Białymstoku.

            Na podstawie manifestu Jego Imperatorskiej Mości z dnia 12 grudnia 1812 roku, za udział [Michała Rukiewicza] w kampanii przeciwko Rosji dom rodzinny w Białymstoku został Rukiewiczom skonfiskowany na rzecz skarbu lub co najmniej nałożone zostały przez „skarb" jakieś sankcje. Podaje się, że właścicielem domu pod numerem 514 była matka Michała [Maroszek, 1992.]

            Michał Rukiewicz miał trzy siostry. Najstarsza z rodzeństwa, Antonina, w czasie rozgrywających się wydarzeń (1825-1827) była już zamężna. Poślubiła niejakiego Kramkowskiego, sędziego białostockiego sądu powiatowego i mieszkała gdzieś w mieście [Bukczyn, 1982]. Dwie młodsze: Ksawera i Kornelia, wespół z Michałem brały udział w konspiracji, działając w Towarzystwie Przyjaciół Wojskowych i angażując się w grudniową rewoltę 1825 roku w Brańsku. Obie zostały skazane wyrokiem sądu z 15 kwietnia 1827 roku na odosobnienie w klasztorze o surowej regule: Ksawera na jeden rok, a Kornelia na sześć miesięcy Karę odbywały w Grodnie u Brygidek, a po uwolnieniu zamieszkały w majątku Obrembszczyzna koło Grodna, którym władał Karol Borzęcki, marszałek powiatowy szlachty, rodzony brat ich matki. Ponadto, tak się jeszcze ciekawie złożyło, obie były narzeczonymi głównych oficerów, spiskowców: Ksawera - porucznika Wegelina, a Kornelia - kapitana Igelstroma (aresztowanych już pod koniec grudnia 1825 roku, a ostatecznie skazanych wyrokiem z dnia 15 kwietnia 1827 roku).
[PSB, 1991; Śliwowska, 1998.
]

            Borzęccy usadowili się na stałe w Obrembszczyźnie blisko Grodna. Do 1854 roku, to jest do śmierci, majątkiem władał wymieniony wcześniej wuj rodzeństwa Rukiewiczów, Karol Borzęcki, ożeniony z Petronelą Zawadzką. Małżeństwo Karola i Petroneli doczekało się trójki dzieci: Józefa (1822-1874 ), Ignacego (1823-1826) i Teresy (1830-1871). Teresa [Borzęcka] zawarła związek małżeński z Kazimierzem Ignacym Marcinem Jeleńskim, a 26 listopada 1853 roku w katedrze wileńskiej trzydziestodwuletni Józef Borzęcki poślubił dwudziestoletnią Celinę Chludzińską [Wójtowicz, 2008] Celina [Chludzińska] - można dodać już na wstępie: przyszła błogosławiona i założycielka Zgromadzenia Sióstr Zmartwychwstanek - urodziła się 29 października 1833 roku w Antowilu koło Orszy. Rodzice, Ignacy Chludziński i Klementyna Rozalia Kossow, postanowili wydać córkę za godnego i poważnego kawalera, chociaż ta od najmłodszych lat pragnęła wstąpić do zakonu [Wójtowicz, 2008]. W duchu posłuszeństwa zdała się jednak na wolę rodziców, a po ślubie z Józefem Borzęckim zamieszkała wraz z mężem w jego rodowej Obrembszczyźnie. Pobierali się prawie wcale sobie nieznani i nie kochając się, jednak wkrótce zrodziła się między nimi ta oczekiwana przez nich i bliska więź. Oboje byli bowiem wychowani w bardzo religijnych rodzinach i wierzący, dlatego sakrament małżeństwa wniósł miłość w ich życie, jako swe zbawienne skutki. Wspomina wnuczka Celiny [Chludzińskiej], Helena Haller-Dunin: Była to naprawdę dobra żona. Wysoko ceniła Sakrament Małżeństwa i to, co ten sakrament daje do spełnienia obowiązków małżeńskich. Cieszyła się tym, że jest kochana, akceptowana przez towarzystwo. Nie wyklucza to chwil niedosytu, poczucia marności życia świeckiego [Wójtowicz, 2008]. Celina, choć nie pałała żądzą „światowego" życia towarzyskiego, to jednak towarzyszyła mężowi w balach, spotkaniach towarzyskich, wyjeżdżała z nim za granicę. Zawsze taktownie strojna, cieszyła się, że jest kochana, że ma powodzenie i korzystała z tego po ludzku, czyli w sposób roztropny. Ponadto gdy życie wspólne niosło im nie tylko same wzloty, lecz i trudności, małżonkowie doskonale we wszystkim się rozumieli, służąc sobie nawzajem wsparciem i pomocą [Wójtowicz, 2008]. Józef i Celina Borzęccy mieli czworo dzieci. Kazimierz, pierworodny, żył niecałe trzy lata. Drugim dzieckiem była Celina, którą z trudnością udało się utrzymać przy życiu. Trzecie dziecko - Marynia, żyła ledwie kilka miesięcy. Najmłodsza - Jadwiga, urodzona 1 lutego 1863 roku, już u progu życia spędziła wraz z matką dwa tygodnie w więzieniu grodzieńskim za pomoc udzielaną przez Borzęckich powstańcom. Na dworze w Obrembszczyźnie panował bowiem iście patriotyczny duch, a walczący powstańcy mieli tu przystań, ranni zaś opiekę i leczenie [Wójtowicz, 2008]. Prawdziwie ciężkim wyzwaniem dla związku Borzęckich okazała się choroba Józefa, który w rodowym majątku szwagrów Kotwiczów, w Turłach, doznał nagle paraliżu i utracił władzę w obu nogach. Małżonka poświęciła się pielęgnowaniu chorego nie szczędząc sił ani kosztów na leczenie. W opiece nad ojcem wydatnie pomagała Jadwiga. Jednak mimo wysiłków i wyjazdu do Wiednia do najlepszych specjalistów, stan chorego pogarszał się. Józef Borzęcki zmarł 13 lutego 1874 roku [Wójtowicz, 2008]. W Celinie [Chludzińskiej] odżyły dawne marzenia o życiu zakonnym, lecz musiała najpierw zatroszczyć się o usamodzielnienie córek. Starszą Celinę [Chludzińską] wydano za mąż za Józefa Hallera (brata stryjecznego błękitnego generała), a młodsza Jadwiga - tak jak matka - postanowiła zostać zakonnicą [Wójtowicz, 2008]. Celina Borzęcka wraz z córką Jadwigą przybyła do Rzymu. Tu poznała generała zakonu Zmartwychwstańców, ks. Piotra Semenenkę. Generał stając się jej kierownikiem duchowym dopomógł penitentce w zrozumieniu dróg Bożych i tym samym przygotowywał ją na założycielkę żeńskiej gałęzi zakonu koncentrującego się na kontemplacji tajemnicy paschalnej Chrystusa [Wójtowicz, 2008]. Po wielu trudnościach starania zmierzające do założenia zgromadzenia zostały zwieńczone sukcesem i 6 stycznia 1891 roku zmartwychwstanki oficjalnie zaczęły istnieć w Kościele jako zgromadzenie kontemplacyjno-czynne. Ich zadaniem było odrodzić polską kobietę przez nauczanie i chrześcijańskie wychowanie dziewcząt [Wójtowicz, 2008]. Już jesienią tego roku zmartwychwstanki zorganizowały pierwszą polską placówkę w Kętach, dokąd przybyły obie Borzęckie. Nie poprzestały na tym. Z czasem zmartwychwstanki działały apostolsko w Bułgarii i nadzwyczaj gorliwie w USA, wśród chicagowskiej Polonii [Wójtowicz, 2008; Guzowska M. C. CR,  2007]. Jadwiga zmarła nagle w Kętach 27 września 1906 roku. Obecnie jest zaliczona w poczet Służebnic Bożych. Matka Celina [Chludzińska] dopełniła żywota w Krakowie 26 października 1913 roku mając 80 lat. Do końca życia pełniła służebną rolę przełożonej. I matka, i córka spoczywają w grobowcach zakonnych w Kętach [Wójtowicz, 2008]. Życie założycielek było wyrazem hasła wyrytego na krzyżu konfesyjnym zgromadzenia: ,,Przez krzyż i śmierć do zmartwychwstania i chwały", dlatego papież Pius XII podczas audiencji prywatnej udzielonej w 1942 roku ówczesnej przełożonej generalnej zmartwychwstanek, Teresie Kalkstein, zachęcił do rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego Matki Celiny Borzęckiej [Wójtowicz, 2008; Grzymska, 2007]. Polski Papież Jan Paweł II podpisał 11 lutego 1982 roku dekret o heroiczności jej cnót. Matka Celina Borzęcka została ogłoszona błogosławioną 27 października 2007 roku w rzymskiej bazylice św. Jana na Lateranie przez portugalskiego kardynała Jose Saraiva Martinsa, Prefekta Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych, wysłannika Papieża [Wójtowicz, 2008]. Rukiewicze, zamożna Szlachta powiatu grodzieńskiego, zajmowali od kilku pokoleń urzędy ziemskie, posłowali na sejmy i Ojczyźnie dali Michała - działacza niepodległościowego, a Borzęccy - błogosławioną Celinę [Chludzińską] oraz Służebnicę Bożą Jadwigę, kandydatkę na ołtarze.

 

FOURNIER-SALOVEZE R. : Les peintres de Stanislas-Auguste II Roi de Pologne. Paris : Librairie de L'Art Ancien et Moderne (Ancienne Maison J. Rouam). 1907. [S. 245, 248]

            Ostatnim, być może najbardziej płodnym z malarzy Stanisława Augusta, był Józef Pitschmann. Po zdaniu pracy dyplomowej krótko przebywał w Korscu u księcia Józefa Czartoryskiego, następnie wstąpił na służbę Stanisława-Augusta. Rozpoczął wówczas niezwykle twórcze życie, którego szczegóły pozwalają nam poznać notatniki artysty. Spisywał w nich wszystkie swoje prace z datą i miejscem ich wykonania, a ponieważ nie sygnował swoich obrazów, te cenne wskazówki pozwalają nam je zidentyfikować.
            Prawdę mówiąc, te identyfikacje są daleko niekompletne. W rzeczywistości ten pracowity i płodny artysta liczył swoje portrety na setki.
Nie tylko podczas pięcioletniego pobytu w Warszawie (1789-1794). Został dosłownie zasypany prośbami o portrety. W tak krótkim czasie stworzył ich ponad pięćdziesiąt i znalazł jeszcze czas na wyjazd do Poznania.
            Po smutnych wydarzeniach 1794 r. wyjechał z Warszawy do Lwowa w Galicji, gdzie pozostał przez dwanaście lat [1795-1806].
Tam nowa nieustająca praca. Ilość jego obrazów dochodzi do dwustu osiemdziesięciu. Jest bardzo prawdopodobne, że niejeden obecny właściciel nie podejrzewa autorstwa  nie sygnowanych dzieł, które posiada. Te, które zostały odnalezione, zwłaszcza portret Tadeusza Czackiego w pastelach, w pełnym mundurze, ze wszystkimi jego dekoracjami, który znajduje się w Dzikowie, w galerii hrabiego Tarnowskiego i pani Borzenckiej, którą tu reprodukujemy, według oryginału przechowywanego w Paryżu w galerii księcia Dominika Radziwiłła, pozwalają nam doskonale wyobrazić sobie manierę tego artysty, którego twórczość mnożyła się przez dwadzieścia osiem lat, a jego działalność nie wydawała się ani na chwilę zwolnić.

Pani Borzencka
(fotograwiura wg obrazu Josepha Pitschmanna, ze zbiorów księcia Dominika Radziwiłła)

            Całe miasto Lwów i cała Galicja, przez którą przejeżdżał, nie przekraczając granic Polski, były niczym innym, jak ogromną galerią dzieł Pitschmanna. Docierał do wszystkich warstw społecznych, poczynając od portretów cesarza Franciszka II i jednej z jego czterech żon, poprzez dygnitarzy koronnych, wielkich panów i wojowników, a kończąc na urzędnikach państwowych niższego szczebla, a nawet drobnej szlachcie. Znani są modele którzy byli portretowani aż sześć razy. Należą do nich:  hrabina Kossakowska z domu hrabina Potocka, kasztelan kamieński; rody Tarnowskich, Sapiehów, Lubomirskich, Mniszchów, Scypiona Krasickich, Morskich, Gzackich itd., itd. wymieniani po kilka razy w notatnikach artysty, którego moda, iście cudowna, nie miała sobie równych.
            Pomimo powierzchowności jego prac uznano, że jego obrazy są uderzająco podobne do modeli, które miały przedstawiać.
Wyraźny rysunek, wielka prostota układu, matowa, szara barwa, która nadaje dziełu mglisty wygląd, to cechy charakterystyczne tego artysty, który mimo nieustannego napływu zleceń odznaczał się niezwykłą sumiennością.
            Po dwunastu latach w Galicji Pitschmann, zaproszony przez Tadeusza Czackiego, założyciela liceum w Krzemieńcu, do nauczania tam rysunku i malarstwa, zamieszkał w tym mieście wraz z żoną i synem (ok. 1806).
Odtąd aż do śmierci, która nastąpiła w 1834 r., prowadził zajęcia w szkole średniej, prywatne lekcje w swojej pracowni i, aby nie stracić nawyku, wykonywał nowe portrety. Według notatek było ich około stu pięćdziesięciu.

 

RASTAWIECKI E. : Słownik malarzów polskich tudzież obcych w Polsce osiadłych lub czasowo w niej przebywających. Tom II. Warszawa : nakładem autora w drukarni Orgelbanda księgarza i typografa, 1851. Biblioteka Narodowa w Warszawie, sygn. 2.016.701 A (S. 107-110)

PITSCHMAN JOZEF FRANCISZEK JAN.

Znamienity artysta, ktorego zwłaszcza portrety zastugiwały na pochwałę. Wydawca Herbarza Niesieckiego wywodzi go z przodkow rodu szIachetnego, herbu Krzyż srebrny; twierdzi ze jego dziad Ferdynand z Sobolewskiej byt chorążym, zaś ojciec Jakób rotmistrzem wojsk rzeczypospospolitej. Urodził się w Tryeęie roku 1758, odebrał nauki w Wiedniu, a w akademii tamecznej ukształcił się w sztuce malarskiej pod przewodnictem Fügera, Brandta i Lampiego. R. 1787, na konkursie publicznym z malarstwa historycznego otrzynla1 w nagrodę medal złoty, oraz patent na rzeczywistego tejze akademii członka. R. 1788 przybył na Wołyń do Korca, wezwany przez księcia Czartoryskiego stolnika. Ztamtąd wkrótce udał się do Warszawy, gdzie mieszkając do r. 1794 zajmował się wyłącznie malowaniem portretów. Za wykonany wizerunek króla Stanisława Augusta, obdarzony przez tego monarchę pierścieniem dyamentowym z cyfrą krolewską. Z Warszawy wyjechał do Lwowa, i tam również malując portrety lat dwanascie przemieszkał. R. 1806 Tadeusz Czacki wezwał go na professora rysunków do gimnazyum Krzemienieckiego, a na tej posadzie pozostał do schyłku zycia, poświęcając się z gorliwością przez ciąg lat 25 pożytkowi uczącej się pod nim młodzieży. Pitschman był założycielem w Krzemieńcu porządnej i systematycznej szkoły rysowania, a uczniom wyższe zdolności objawiającym udzielał z własnej chęci w pracowni swej początków malarstwa. Kilku z nich wyszło następnie na zdolnych artystów, postępy zaś, ochota i wdzięczność tak uspasabianych uczniów były dla mistrza. najmilszą i jedyną nagrodą. R. 1812 otrzymał medal brązowy szlachcie samej w cesarstwie udzielany; następnie uzyskał znak nieskazitelnej 25-1etniej służby, niemniej stopień radzcy honorowego. Zakończł życie w Krzemieńcu jako professor erneryt, d. 1 września r 1834, mając lat 76. Wszedł był w śluby małżeńskie z Agnieszką de Baudouin.
Twory pędzla jego majlą wielkie zalety, odznacza je klassyczne, wypracowanie, koloryt bardzo przyjernny, a szczególnie w odzieniach czyli draperyach 1udzący. Portretów około 500 wykonał olejno, kóre po wielu obywatelskich domach natrafić można w Królestwie, Gallicy, na Wołyniu i Ukrainie. Piszący posiada ich 7.
Z jego. portretów Nestora Kazimierza księcia Sapiechy
generała artyleryi W. księstwa lit. tudziez Sapiechy marszałka konfederacyi lit., sztychował Fryderyk John w Warszawie.
Do celniejszych jego portretow należą:
Cesarza Franciszka II i cesarzowej; oba w całej postaci i wielkości naturalnej, malowane dla arcybiskupa lwowskiego Kickiego.
Tadeusza Czackiego, w todze rzymskiej, wielkosci naturalnej, zmarłego w Dubnie dnia 8 lutego 1813 r. Jest u p. Michała Czackiego.
Adama Starzynskiego wielki portret rodzinny.
Pauliny z Żukowskich baronowej Czechowiczowej zmarłej 13
lutego 1837 r. w Warszawie licząc lat 47; słynnej w czasie piękności.
Józefa i Feliksa hr. Tarnowskich w młodzieńczym wieku. Są oba w Krasnobrodzie u hr. Feliksa Tarnowskiego, a należą do lepszych dzieł artysty. Tamże jest jego piękny portret Franciszki z Stawskich Horochowej. Inny tejże pani portret w całej postaci naturalnej wielkosści jest w Posadowie w hrubieszowskiem przedtem jej majętności; lecz ten wizerunek nie wyrównywa innym malarza pracom.
Juliana Ursyna Nienlcewicza.
Aloizego Ogińskiego infułata otyckiego, nominata
łuckiego (brata rodzonego Ludwika), zmarłego w Ołyce w lecie 1842 r.
Dwa ostatnie wizerunki są w Krzemieńcu w zbiorze p. Antoniego Kamieńskiego b. Kuratora honoro. gimnazyum rowieńskiego.
Portret własny malarza, w kapeluszu na głowie; tudziez inny jego żony. Pierwszy wykonany w sile wieku i uzdolnienia, do nlajpiękniejszych jego prac nalezy.
Inny Portret Własny malarza przed samą śmiercią wykonany, ostatnie jego dzieio. Jest u syna Narcyza w Kupieczowie powiecie włodzimirskim.
Doświadczał się i w wyższych kompozycjach, między
temi celniejsze:
Adam i Ewa w raju, obraz małego rozmiaru starannego wykończenia. Własność syna Aleksandra.
S. Konstanty i Helena.
Scena z pieśni Ossyana.
Matka Boska ze śpiącym Jezusem: małego rozmiaru.
Grający w karty, figur kilkanaście małego rozmiaru.
S. Tekla.
Niemniej robił krajobrazy. Jeden z nich wzmiankowany w Dzienniku wilenskim
z r. 1820 II, 367.
(Herbarz Polski wydan)' przez J. N. Bobrowicza, Lipsk 1845 X, 347 w Dodatku.- G. K. Nagler XI, 395).

 

RASTAWIECKI E. : Słownik malarzów polskich tudzież obcych w Polsce osiadłych lub czasowo w niej przebywających. Tom III. Warszawa : nakładem autora w drukarni Orgelbanda księgarza i typografa, 1857. Biblioteka Narodowa w Warszawie, sygn. 2.016.701 A (S. 354,360)

PITSCHMANN JÓZEF.
Ten zdolny, pracowity i wielce w kraju naszym zasłużony malarz, miał chwalebny zwyczaj utrzymywania spisu wszystkich prac przez siebie podejmowanych. Wykaz takowy, udzielony nam życzliwie przez Prof. Adama Słowikowskiego1, przenosimy tu w całości.
W Warszawie i Poznania od r. 1789 do 1794. (Z Warszawy udawał się artysta czasowo do Poznania celem malowania portretów).
20-23. Borzęckich (portretów 4).
W Lwowie od r. 1794 do 1806.
300.
Borzęcki.
W Krzemieńcu od r. 1806 do 1834.
Zasobny wykaz powyższy prac malarskich J. Pitschmanna, przez niego samego prowadzony, może dziś odrębne mieć zajęcie dla wielu krajowych rodzin, które tu znajdą wizerunki osób zblizka je dotyczących. Żałować tylko trzeba, że artysta pobieżnie i jak się zdaje dla własnej jedynie pamięci notujący osoby, nie wymieniał je dokładniej, tak, że co do wielu rozpoznanie onych właściwe z trudnością przychodzi. Jakkolwiek spis rzeczony tak wielką liczbę prac obejmuje, nie jest on przecie jeszcze zupełnym, a znane zkądinąd obrazy i wizerunki J. Pitschmanna, które nim objęte nie były. Takowe jako dodatek wypisujemy, o ile się o nich wywiedzi
ć udało.
Wreszcie objaśnić wypada, przytoczone w T. II portrety Nestora Kazim. Xięcia Sapiehy, Generała artylleryi i Marszałka Konfederacyi lit., jednej i tej samej osoby obie owe godności piastującej.
Szereg tak znamienity portretów tu przywiedzionych, jeżeli okazuje jawno, jak prace tego rodzaju naszego artysty, pożądane były wszędzie gdzie tylko przebywał, i jak go obstalunkami ciągle obsypywano; tak też udowa
dnia zarazem, że ta wziętość opartą być musiała na wyższej jego zdolności w sztuce, a szczęśliwym darze wybornego chwytania podobieństw. Jakoż J. Pitschniann należy bezsprzecznie do rzędu portrecistów celujących swojego czasu. Pozostaje on również dobrze zasłużonym w pamięci krainy, którą ostatecznie zamieszkał, już jako gorliwy professor i wielu zdatnych dziś artystów główny w sztuce przewodnik, już wreszcie jako niepośledni smaku a zamiłowania sztuki tamże krzewiciel.

1. Około 1857 roku Antoni Kamieński (1795-1862), wychowanek Liceum Krzemienieckiego wspólnie z Karolem Kaczkowskim i kilku innymi dawnymi krzemieńczanami powzięli zamysł wydania obszernej, źródłowej monografii o Tadeuszu Czackim i jego szkole. Z pomocą pośpieszył bratanek twórcy szkoły Feliks Czacki z Sielca (także uczeń w Krzemieńcu), dostarczając charakterystykę swego stryja i znaczną liczbę jego listów. Sekretarzem redakcji i głównym współpracownikiem był historyk oświaty, etnograf i literat Adam Słowikowski 1805-1863, absolwent Liceum Wołyńskiego w 1825 roku. Dawni krzemieńczanie szeroko rozpropagowali zamiary przygotowania monografii szkoły, zwracając się o pomoc i współpracę do szeregu osób. Dnia 5 października 1858 roku w Biesiadzie Krzemienieckiej w Paryżu, wydawnictwie dokumentującym coroczne spotkania dawnych uczniów krzemienieckich na emigracji w Paryżu, ukazało się Wezwanie do wspólpracownictwa w zamiarze dzieła o życiu Tadeusza Czackiego i o jego słynnej szkołę w Krzemieńcu. Wydawcy planowanego dzieła, Karol Kaczkowski i Antoni Kamieński, „przejęci najczulszą wdzięcznością za odebrane wychowanie w krzemienieckiej szkole”, podjęli się zebrania materiałów niezbędnych do napisania tego dzieła. Proszą zatem o nadsyłanie wszelkich materiałów - listów i dokumentów. Autorzy planują skreślić życiorysy wizytatorów, dyrektorów, prefektów, wszystkich nauczycieli oraz tych osób, które związane były ze szkołą, poświęciły się jej dobru i rozwojowi, jak Józef Drzewiecki, Jan Chołoniewski czy Adam Radzimiński. Zwrócili się również do żyjących jeszcze krzemienieckich uczniów o pomoc, w odtworzeniu ich losów. Wszystkich zainteresowanych proszono o nadsyłanie materiałów na adres Antoniego Kamieńskiego. Na ich podstawie w latach 1860–1862 Adam Słowikowski zredagował dzieło składające się z biografii Tadeusza Czackiego z dodatkiem jego listów oraz historii szkół krzemienieckich, aż do ich likwidacji w 1831 roku. Było ono opatrzone przedmową i przypisami Kamieńskiego. Słowikowski bazuje w nim przede wszystkim na drukowanych programach zajęć Gimnazjum i Liceum w Krzemieńcu, ale jego wartość podnoszą liczne szczegóły wynikające z osobistych doświadczeń zachowanych w pamięci autora. W 1862 roku Krzemieniecki na krótko przed śmiercią zdołał odesłać je  do cenzury w Kijowie jednak z powodu wybuchu powstania styczniowego jego druk został wstrzymany [źródło: Danowska Ewa : Po upadku Liceum Krzemienieckiego (1805-1831).
Polemiki i wspomnienia
. Annales Academiae Paedagogicae Cracoviensis, T. 57, Studia Historica, 2008, T. 7].
Odpis tego dzieła sporządzony przez J. Szembecka sekretarza Eustachego Iwarowskiego (1813-1903) i opatrzony przez tego ostatniego tytułem Liceum Wołyńskie. Szkoła Krzemieniecka. Nauki dawane i wykład ich. znajduje się w Bibliotece Narodowej, sygn. IV 7799 [Plezia M. : Dzieje szkoły krzemienieckiej w rękopisie 5912 Biblioteki Jagiellońskiej, Biuletyn Biblioteki Jagiellońskiej, 1962, R. 14, :Nr 1, S. 14].

 

Wystawa portretów kobiecych z XVIII i XIX wieku w gmachu Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych w Krakowie, Plac Szczepański. Wydanie drugie. Kraków : Druk. Uniw. Jagiell., pod zarządem J. Filipowskiego 1910.

Obrazy
Okres I (1700-1800)
32. Józef Pitschmann (1758-1834).
Szambelanowa Borzęcka. Olejny na płótnie [prawdopodobnie po 1789 roku].
Wys. 74 cm, szer. 59 cm.
Właść. ks. Dominik Radziwiłł, Balice.

[Może tu chodzić o dwie kobiety:

1. Klara Paszkowska, córka Józefa i Karoliny, urodzona w Danówce, 1764, w 1789 w Danówce w wieku 25 lat wyszła za Marcina Borzęckiego, syna Antoniego i Konstancji Chreptowicz. w 1788 łowczego, a w latach 1795-1796 szambelana J. K. Mci. Stanisława Augusta Poniatowskiego. W okresie działalności Pitschmana w Galicji (1794-1806) miała 30-42 lat. Jej mąż dzierżawił od małoletniego wówczas Dominika Hieronim Radziwiłła w latach 1793-1796 folwark Rogoźnica w powiecie bialskim, w latach 1796-1808 dobra Dobrzyniówka w powiecie zabłudowskim, a po 1808 roku dobra Grabanów w powiecie bialskim, zmarł w Kobylanach przed 1831 rokiem. W 1831 roku Klara już jako wdowa mieszkała w Kobylanach (gmina Terespol, w guberni Grodzieńskiej) należących wówczas do Kozłowskich (nabytych od Józefy Kuczyńskej w latach 20-tych XIX wieku).

2. Marianna Borzęcka - córka Michała i Johanny Gosiewskiej, urodzona około 1774, przed 1796 wyszła za Jana Rukiewicza, w latach X szambelana J. K. Mci Stanisława Augusta Pomiatowskiego. W okresie działalności Pitschmana w Galicji (1794-1806) miała 20-32 lat. Wraz z mężem była właścicielką majątku Hożna na Podlasiu, sprzedanego w 1807 roku. Zmarła w Białymstoku w  1820 roku. Pochowana na starym cmentarzu w Białymstoku przy kaplicy Marii Magdaleny (parafia Dojlidy). Około 1800 roku właścicielem dóbr Dojlidy jest Dominik Radziwiłł (Teki Glinki, T. 2).

Dominik Hieronim Radziwiłł (1786-1813) był synem Hieronima Wincentego (1759-1786) i księżniczki niemieckiej Zofii Doroty Fryderyki Thurn-Taxis. Po jego śmierci wraz z matką znalazł się pod opieką przyrodniego stryja Karola Stanisława Radziwiłła Panie Kochanku. Niedługo jednak trwała opieka, stryj zmarł w listopadzie 1790 r.. Dominik został jedynym i głównym sukcesorem dóbr nieświeskiej linii Radziwiłłów. Rozgorzała walka pomiędzy członkami rodu o opiekę nad fortuną czteroletniego księcia. Ostatecznie wychowywanie Dominika i prawo zarządza nia majątkiem na Litwie powierzono Maciejowi Radziwiłłowi, a niemniej dochodowe majątki w Koronie dostały się pod opiekę Michała Hieronima Radziwiłła z Nieborowa. Niestety dalsze rodzinne intrygi doprowadziły do przekazania całej formalnej opieki nad Dominikiem Michałowi Hieronimowi z Nieborowa. Nowy opiekun żądał corocznej opłaty za pieczę nad księciem w wysokości 5 milionów złotych. W 1800 r. zmarła matka czternastoletniego wówczas Dominika. Był on jeszcze za młody na samodzielne stanowienie o swoim losie jednocześnie był właścicielem jednej z największych w Europie fortun. Dlatego też przedstawiciele trzech mocarstw rozbiorowych (Prusy, Austria i Rosja) ustanowili prawa dotyczące jego osoby i majątku. Sprawy zarządzania fortuną przekazano w ręce Michała Hieronima Radziwiłła z Nieborowa, który miał duże wpływy w Berlinie i Petersburgu, co na pewno przyczyniło się do podjętej decyzji. Natomiast pieczę nad edukacją Dominika sprawował Adam Kazimierz Czartoryski. W sierpniu 1804 r. Dominik osiągnął pełnoletniość. Wielka fortuna i wspaniałe rezydencje stały się własnością osiem nastoletniego Radziwiłła. W 1807 roku poślubił Elżbietę Mniszech. W tym samym roku związał ze swoją kuzynką Teofilą Morawską  wnuczką Karola Radziwiłła Panie Kochanku żoną Józefa Starzeńskiego. Oboje rozpoczęli procedury rozwodowe, a czekając na ich zakończenie mieszkali w Pałacu Radziwiłłów na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. W trakcie podróży za granicę, w Wiedniu urodził się nieślubny syn Aleksander Dominik. Nie uznano go za prawowitego spadkobiercę fortuny Radziwiłłów. Bardzo długo Dominik czynił usilne starania, by syn otrzymał należne mu dziedzictwo. Niestety prawo rosyjskie, które obejmowało dobra Radziwiłłów nie przewidywało dziedziczenia majątków i żadnych uprawnień dzieciom urodzonym przed ślubem rodziców. Pozostali członkowie rodu Radziwiłłów również czynili opory przed przyjęciem i zaakceptowaniem sukcesora Dominika.  W 1809 roku Dominik i Teofila wzięli ślub. W 1810 roku podczas podróży poślubnej w Paryżu urodziła się córka Stefania, jedyna spadkobierczyni księcia Radziwiłła. W 1812 roku w odwet za udział w kampanii napoleońskiej Rosjanie wywieźli do Moskwy kolekcję obrazów gromadzoną od XVII wieku, bogaty księgozbiór i rodowe archiwum. Po śmierci Dominika Radziwiłła Teofila udała się do Petersburga. Tam pod naciskiem samego cara Aleksandra poślubiła Czerniszewa. Dziedziczką dóbr bialskich (m. in. Zabłudowa) została jego córka z drugiego małżeństwa, Stefania (1809-1832). Z rozkazu cara w 1828 roku w wieku 16 lat poślubiła księcia Ludwika Adolfa Fryderyka Sayn - Wittgensteina (1799-1866) zruszczonego arystokratę pochodzenia niemieckiego w służbie rosyjskiej, wnosząc mu w posagu m. in. dobra bialskie (w tym Zabłudów).  Książęca para zamieszkała w Werkach pod Wilnem, zaś zadłużony majątek bialski został poddany licytacji. Po śmierci Stefanii, Ludwik Wittgenstein tymbardziej nie poświęcał wiele uwagi włości bialsko-litewskiej. Co więcej, rychło ożenił się z Leonillą Baratyńską, jedną z najpiękniejszych kobiet epoki i zaczął sprzedawać na Podlasiu, co tylko się dało i z pozyskanych pieniędzy budować zamek dla ukochanej. Aleksander Dominik nieślubny syn Dominika Hieronima Radziwiłła w 1822 roku został uznany za Radziwiłła tylko w Austrii. Nigdy tego nazwiska i tytułu książęcego nie przyznały mu sądy cesarstwa rosyjskiego. Rezydował więc na stałe w Wiedniu gdyż prawo Habsburgów nie miało problemu z uznaniem go zarówno za dziedzica nazwiska, jak i leżących w obrębie monarchii Austriackiej dóbr. Od Ludwika Wittgensteina udało mu się wynegocjować jako spłatę z włości bialskiej niebagatelną sumę 300 tysięcy rubli.

Według katalogu w 1910 roku właścicielem obrazu był książę Dominik Maria Radziwiłł (1852-1938), syn Konstantego Mikołaja ks. Radziwiłła na Nieświerzu h. Trąby (1793-1869) i Adeli Siestrzanek-Karnickiej z Karnic h. Kościesza (1811-1883), wnuk  Macieja ks. Radziwiłła na Nieświerzu (1749-1800) i Elżbiety Chodkiewicz h. Kościesza (1770-1804). Podczas studiów w Paryżu poznał na balu pochodzącą z Barcelony piękną Dolores de Agramonte (1854-1920), wdowę po Don Anbtonio Fernandez. Młodzi zakochali się w sobie, wkrótce wzięli ślub i zamieszkali w Paryżu, gdzie przyszła na świat pierwsza trójka ich dzieci. Potem Dolores stwierdziła jednak: „Dominiku, przecież jesteśmy Polakami, co my robimy w Paryżu?” Radziwiłłowie sprzedali więc dom i kupili w 1887 roku od węgierskiej rodziny Homolacsów pałac w podkrakowskich Balicach, w którym stworzyli ognisko staropolskiej gościnności i lokalne centrum kultury europejskiej. W 1926 roku majątek po Dominiku przejął jego syn Hieronim. W 1938 roku obraz był jednym z elementów wystroju w pokoju z meblami francuskimi z XVII wieku w pałacu w Balicach.

Pokój z meblami francuskimi z XVII wieku w pałacu w Balicach. Stan z 1938 roku.
(Narodowe Archiwum Cyfrowe, Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny - Archiwum Ilustracji, sygn. 1-U-28-6)

Wraz z nastaniem II wojny światowej Radziwiłłowie opuścili Balice zabierając z sobą dobytek, ale gdy dotarli do Tarnowa zawrócili. Kiedy pałac zajęli Niemcy rodzina przeniosła się do pałacowej oficyny. W sierpniu 1944 roku przewidując najgorsze, książę Hieronim zdecydował się przewieźć i zabezpieczyć w formie depozytu najcenniejsze dzieła sztuki w krakowskim Muzeum XX Czartoryskich. Gdy w styczniu 1945 roku do Balic weszli Rosjanie uczynili z rezydencji Radziwiłłów swoją kwaterę, przy okazji doszczętnie ją dewastując. Rozkradli wszystkie co wartościowsze przedmioty, a zabytkowe meble palili w kominkach ogrzewając w ten sposób zajmowane przez siebie pomieszczenia. Książę Hieronim Radziwiłł i jego syn Leon zostali aresztowani. Najpierw trafili do więzienia na Montelupich w Krakowie, a następnie razem z innymi więźniami, po 11 dniach strasznej podróży towarowym pociągiem, dotarli do Ałczewska w Zagłębiu Donieckim. Nie pomogły prośby króla Jerzego VI, który za pośrednictwem brytyjskiego ministra interweniował u samego Mołotowa. Książę Hieronim zmarł z wyczerpania i choroby 6 kwietnia 1945 roku i spoczął bez trumny nieopodal obozu. Cudem udało się rodzinie wyciągnąć stamtąd Leona, który po zwolnieniu udał się do Francji skąd wyjechał do Argentyny, gdzie zmarł w 1973 roku w wieku 86 lat. Do Balic nie powróciła również reszta rodziny, która podobnie jak Leon zamieszkała za granicą.]

Biblioteka Narodowa, sygn. P.29847 II egz.

Biblioteka Muzeum Narodowego w Krakowie, sygn. I 000851 S Z

 

MORAWSKI S. : Kilka lat młodości mojej w Wilnie (1818-1825) wydali Adam Czartkowski i Henryk Mościcki z 24 ilustracjami. Warszawa : Instytut Wydawniczy Biblioteka Polska, 1924.

Generał Chackiewicz1 był człowiekiem u którego wytworność, hojność, grzeczność, wspaniałość wielkiego pana łączyły się z cynizmem brutala, a najwyższa drażliwość miłości własnej z abnegacją honoru. Ten geniusz swawolników i psotników, otoczony nimbem przychylności, miłości i szacunku stał się ulubieńcem salonów całej Europy. Każde jego słowo iskrzyło się dowcipem, każdy gest figlem i konceptem.
            Człowiek ten mieszkając w ostatnich latach w dobrach swoich na Wołyniu, noszony na rękach od Potockich, Moszyńskich, Świejkowskich miał to nieszczęście że graniczył z niejaką starą panną Honoratą Borzęcką, bogatą, wielkich familijnych stosunków osobą, ale dumną i kłótliwą. Ciągle były spory i sprawy o las i granice aż to na koniec do żywego Chackiewiczowi dojadło. Przez zwykłą swawolną zemstę podał tedy do ministra denuncjację, że panna [Honorata] Borzęcka co rok sekretnie po jednym, a może i po więcej poddanych J.C. Mci. za granicę wywozi i tam zostawia. że nawet za to nie ręczy, że to nie byli rekruci.
            Zrobiło to hałas, komisję, śledztwo. Wiadomo było od dawna, wszystkim że [Honorata] Borzęcka co rok wyjeżdżała za granicę. Komisja zebrała się. Chackiewicz z dowodami stanął. Te były takie że panna [Honorata] Borzęcka co rok na sekretny poług wyjeżdża do Austrji i tam dziecko swoje zostawia. A ponieważ składa i na to dowody, że ojcowie tych dzieci bywali z takiego stanu, z którego oddają ludzi do rekrutów przeto on ręczyć nie może, żeby ta pani i rekruta tym sposobem kiedy nie wywiozła. Żart to był piekielny. Ale już się była gwiazda Chackiewicza zgasła. To co by mu dawniej poszło na korzyść dziś i przez komisję śledczą za zuchwałość i lekceważenie ministra i przez familię Borzęckich, silną i bogatą za śmiertelną obrazę poczytane zostało.
            Ponadto wzajemnie na niego wiele słów i mów politycznych podano i jako wielce dla rządu niebezpiecznego wskazano. Przy forsie wszystkich krewnych [Honoraty] Borzęckiej, Chackiewicza wywieziono do Wiatki gdzie w nudzie, bezczynności i niewygodzie na koniec życie położył.

[1. Ignacy Chackiewicz (Chodźkiewicz, Hadzkiewicz) ok. 1760-1825, generał policji republiki Neapolu, zasłynął z awantur, pijaństwa, szulerstwa i intryganctwa. około 1823 roku osiadł jako rezydent S. Potockiego w Tulczynie. Za szulercze ogrywanie m. in. wysokich rosyjskich urzędników aresztowany i zesłany do Wiatki, gdzie się rozpił i zmarł w nędzy.
JUDYCKI Z. A. : Pod obcymi sztandarami. Generałowie polskiego pochodzenia w siłach zbrojnych państw obcych. Warszawa : Fundacja Polona Semper Fidelis, Muzeum Niepodległości w Warszawie, 2016].

 

KLICH S. : Apteka w Krzeszowicach. Ziemia Krzeszowicka, 2004, Nr 2 marzec-kwiecień (50).

            W roku 1824 roku przybył do Krzeszowic aptekarz, pan Andrzej Borzęcki. Był tu osobą bardzo pożądaną ponieważ w tym czasie w okolicy nie działał żaden punkt apteczny, a pobliski lazaret produkował leki tylko (tak się przynajmniej wydawało) na własne potrzeby. A że [Andrzej] Borzęcki posiadał bardzo dobre referencje oraz listy polecające od szanowanych obywateli (stwierdzały one m. in. że ...był w Staszowie u Pana Meciszewskiego i sprawował się dobrze...”) z założeniem nowej apteki nie czyniono mu żadnych trudności. Już w dniu 18 marca 1824  roku zawarł on odpowiednią umowę z plenipotentem Skarbu Dóbr Krzeszowickich (Krzeszowice należały wtedy do hrabiego Adama Potockiego). Zgodnie z tą umową [Andrzej] Borzęcki miał przez sześć lat zapewnione bezpłatne mieszkanie. Po upływie tego okresu miał jednak sam płacić czynsz dzierżawny lub na własny koszt przenieść aptekę do innego budynku. Skarb Dóbr Krzeszowickich zobowiązał się również udzielić [Andrzejowi] Borzęckiemu na okres 4 lat, bezprocentowej pożyczki w wysokości 4000 zł. p., spłacanej rocznymi ratami od momentu zainwestowania całej kwoty w rozwój apteki. Dalej umowa głosiła:

Że wszystkie leki brane będą w aptece P. [Andrzeja] Borzęckiego wg. taryfy ustalonej przez Rząd [Wolnego Miasta Krakowa] po potrąceniu 10% na rzecz Skarbu Krzeszowickiego za dzierżawę apteki.

Ponadto Skarb Dóbr Krzeszowickich zobowiązał się dostarczać bezpłatnie do apteki wszystkie możliwe do zebrania na terenie dóbr zioła. Ziół tych po odpowiednim wysuszeniu i spreparowaniu  miał używać [Andrzej] Borzęcki do produkcji lekarstw jednak nie mógł za nie policzyć więcej niż 1/3 ich wartości ustalonej według obowiązującej taksy.
[Andrzej] Borzęcki ze swojej strony zobowiązał się że zadba o to aby prowadzona przez niego Apteka świadczyła usługi na odpowiednim poziomie. Wykorzystywane przez siebie budynki miał utrzymywać w dobrym stanie, czystości i porządku a wszelkich remontów i napraw (z wyjątkiem dachów, o które nadal miał dbać Skarb Dóbr Krzeszowickich) dokonywać na własny koszt. Zobowiązał się również opłacać wszystkie podatki, z wyjątkiem podatku gruntowego.
Umowa ta miała obowiązywać przez następnych 12 lat licząc od dnia lipca 1824 roku. Od początku jednak nie była przestrzegana i to przez obie strony. Już 1832 r. [Andrzej] Borzęcki skarżył się, że ma poważną konkurencję w osobie Mireckiego, prowizora tutejszego lazaretu.

Prowizor chirurg P. Mirecki wydaje leki nie tylko chorym leczącym się w lazarecie, ale ekspediuje leki poza jego obręb wieśniakom i niektórym oficjalistom dworskim...

W ciągu czterech lat [Andrzej] Borzęcki miał ponieść z tego tytułu straty w ogólnej kwocie 5000 zł. p. i dlatego nie był już w stanie spłacać udzielonej mu przez Skarb Dóbr Krzeszowickich pożyczki. W odpowiedzi Skarb Dóbr Krzeszowickich zarzucił [Andrzejowi] Borzęckiemu, że wydaje leki po zawyżonej cenie i zagroził zerwaniem umowy. Groźba widocznie poskutkowała bo wkrótce zawarto ugodę w której [Andrzej] Borzęcki zobowiązał się do sprzedaży leków tylko po cenie zgodnej z aktualnie obowiązującą urzędową taryfą. Obiecał również że od tej pory na każdej przyjętej do realizacji recepcie będzie umieszczał cenę za jaką sprzedał dany lek.
Ugoda ta nie rozwiązywała jednak problemu konkurencji ze strony prowizora Mireckiego. Ten zaś dzięki cichemu poparciu oficjalistów dworskich coraz bardziej rozszerzał swoją działalność. Świadczą o tym m.in. zapisy z 1847 roku według których apteka lazaretowa realizowała rocznie 7000 do 8000 recept a apteka [Andrzeja] Borzęckiego tylko 1500 do 2000.  Narastający konflikt stał się bezpośrednią przyczyną skargi sądowej złożonej przez [Andrzeja] Borzęckiego przeciwko Zofii Potockiej i jej synowi Adamowi. Oficjalnie jednak jako powód swojej skargi [Andrzej] Borzęcki podał to, że hrabstwo nie dostarczało mu obiecanych w umowie ziół. Wyrok w tej sprawie zapadł dopiero 13 stycznia 1855 roku. Trybunał Wielkiego Księstwa Krakowskiego rozstrzygnął spór na niekorzyść Andrzeja Borzęckiego uznając jego skargę za niegodną napaść na hr. Zofię Potocką i hr. Adama, a sposób prowadzenia przez niego apteki za zawodzący nadzieje, potrzeby i wygody całej okolicy. Wkrótce potem Mirecki otrzymał oficjalną zgodę na przeniesienie apteki lazaretowej do Krzeszowic.

 

Pamiętnik Sandomierski. Pismo Poświęcone Dzieiom I Literaturze Oyczystey. Poszyt I. II. III. IV. Składaią T. 1. W Warszawie w Drukarni Xięży Pijarów. 1829.

Prywatna Litografia [szkoła drukarstwa w Kielcach] w 1828 roku ustała; teraz urządza nową Stanisław Borzęcki professor przy szkole woiewódzkiey Oprócz szkoły woiewódzkiey są ieszcze szkoła elementarna płci oboiey, i niedzielno-rzemieślnicza, pod kierunkiem Stanisława Borzęckiego professora...

 

JEŁOWIECKI A. : Moje wspomnienia 1804–1831–1838. Lwów : Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, 1933.

Ofiara mszy świętej, wzbudza tajemnicze poszanowanie i w tych nawet, co jej dobrze nie rozumieją: pierwszy raz służąc do mszy, byłem mocno wzruszony, uczestnictwo do tej świętej ofiary przejmowało mię niepojętym uczuciem, które mię nad dziecko wynosiło; była to jedna ze stanowczych chwil w życiu mojem.

Po mszy Józef Borzęcki, mieszkający wówczas w domu moich rodziców, dał mi w nagrodę bardzo piękne i doskonałe jabłko, a tak pamiętam urodę i smak tego jabłka, jakbym jadł je w tej chwili. Ten pan Józef był wujem młodych Lipkowskich (syn Ignacego i Marjanny z Kadłubskich, brat Anny z Borzęckich Józefowej Lipkowskiej), sąsiadów i rówieśników, później towarzyszy szkolnych i przyjaciół naszych; poważny już wiekiem, był siły i czerstwości niesłychanej, miły w towarzystwie, doskonały myśliwy, wesół zawsze i krotofilny, uprzyjemniał nam bardzo rozmaitemi figlami wiek dzieciństwa naszego, a później młodości naszej. - On nas sadzał na konie, on sam nabijał Krócice, on nas uczył skakać i biegać, on nas na ręku często wszystkich trzech przynosił śpiących od znużenia długą przechadzką po górach i skałach, on mi otworzył nożyk, który mi usta przymknął, on mi wyjął kindżał, którym się do ziemi przybiłem; czemuż zawdzięczając mu tej przychylności nie dostało mi się odbić moskiewskich grotów, co ugodziły w pierś jego, gdy we dwadzieścia lat później obok mnie zginął śmiercią bohatera, i tym przykładem zapieczętował nauki, które nam od dzieciństwa dawał życiem poczciwem a Bogu i ludziom miłem.

           W końcu listopada 1830 roku zjawiła się u nas cholera, a że myślano, że jest zaraźliwa, zaczęto pić miętę i ocepiać wsie, gdzie się ta słabość objawiła; trwoga morowa zaszumiała w powietrzu i choć niedługo, ale był strach wielki. W Zawadówce u Leona Lipkowskiego była cholera; szanowana jego matka Anna z Borzęckich w strachu i pan Leon w strachu; wujaszek ukraiński, Józef Borzęcki, już chce się wynosić ze wsi do swojej pasieki, choć pszczoły dawno śpią w stebniku i nieprędko wstaną. Przyjeżdżam do Zawadówki z puzderkiem Le Roy, leczyć cholerę; a w parę godzin pędzi goniec, i na przewozie opowiada koniuszemu o tem, co się stało w nocy 29 listopada w Warszawie. Koniuszy zadyszany przylatuje do dworu, wywołuje swego pana: za parę minut wpada pan zaperzony: Powstanie w Warszawie! Na te słowa taki nas ogień przeniknął, jakbyśmy tam byli. Porwaliśmy się od stołu jakby na koń siadać; a jak kiedy kto matkę od lat wielu niewidzianą, nie wie jakim słowem powitać, a rzuca się w jej objęcia i płacze; tak i my zaczęliśmy się serdecznie ściskać; łza radości błyszczała w oku, a piersi zawrzały ogniem wojny.

Z końcem kwietnia 1831 roku zebraliśmy się w Krasnosiółce majętności Lipkowskich. Było nas tam około 1000 jazdy i kilkaset piechoty. Dzięki staraniom okolicznych obywatelów, a w szczególności Sobańskich, Jełowieckich i Rzewuskiego mieliśmy kilka armatek i kasę dobrze zaopatrzoną. Dnia 5 maja obraliśmy naczelnika powstania. Został nim siedemdziesięcioletni już wtedy Benedykt Kołyszko. Mimo wieku mówiła o nim wojenna sława, przyjaźń Kościuszki i odbywane szczęśliwie boje pod jego dowództwem, a na koniec miłość bez granic do ojczyzny. Dnia 7 maja zaprzysięgliśmy wierność Ojczyźnie i posłuszeństwo naczelnikowi Kołyszce; 11 maja wyruszyliśmy kierunku Granowa. Na noc zatrzymaliśmy się pod wsią Ziatkowice; 12 maja w Granowie doszły nowe oddziały Włodzimierza Potockiego z Daszowa i Jana Zapolskiego z Humańszczyzny. Nasze siły powiększyły się do około 3000 zbrojnych. Podzieliliśmy je na 17 szwadronów zwanych pułkami gdyż miano je dopełniać nowo formującymi się oddziałami.

Pod wsią Gródkiem, na pół drogi z Granowa do Daszowa jenerał rozkazawszy, aby wojsko dążyło wprost do Daszowa, udał się ze mną na prawo przez inne wioski dla rozpoznawania położenia z tej strony. Objechawszy je spiesznie, stanęliśmy w obozie właśnie kiedy doń dochodziła przednia straż nasza. Jenerał obejrzał i pochwalił wytknięcie obozu, i już w nim ustawiał pierwsze szwadrony, kiedy o milę od obozu, przy naszej tylnej straży, zagrzmiały nieprzyjacielskie harmaty. Jenerał rozkazał memu bratu z dwoma szwadronami czekać dalszych rozkazów w obozie, a ze mną pośpieszył na pole bitwy.

Bitwa ta poczęła się między czwartą a piątą po południu. Siły nasze ogromnym smokiem przeszło milę ciągnęły się po równinie od Gródka aż za Daszów, a równina jak gdyby ją wybrał na bitwę dla jazdy. Najwaleczniejszy kapitan Pobiedziński zamykał nasz pochód i strzegł go od niespodziewanego napadu. Oddział wracający z Lewuch pierwszy spostrzegł kilkudziesięciu ułanów moskiewskich, rozproszył ich śmiałem natarciem i w porządku wracał ku nam, prowadząc konie zabrane w Lewuchach. Nieprzyjaciel ochłonąwszy z przestrachu, całemi siłami wystąpił z tej wsi na ową ogromną równinę. Wojsko moskiewskie składało się z trzech pułków ułanów i miało cztery harmaty; dowodził niem jenerał Rot, Francuz. Uszykowawszy swe pułki posuwał się ku nam powoli, stanął nakoniec i zaczął do nas z bardzo daleka grzmieć z harmat, myśląc, że powstańców rozgromi hukiem samym. Dwa najbliższe szwadrony nasze rzuciły się na nieprzyjaciela; Wtedy właśnie jenerał Kołyszko pędził już na pole bitwy z dwunastu szwadronami, co lecąc szerokim półksiężycem, już miały obwinąć i zabrać nieprzyjaciela z jego jenerałami i harmatami; Orlikowski spostrzegłszy to, a nie śmiejąc odważyć się z młodym żołnierzem na krok zuchwały, chciał wycofać z pod kartaczów szwadrony swoje i zachować je nietknięte do ogólnego uderzenia. Myśląc, że to sprawa z wyćwiczonym żołnierzem, rozkazał odwrót; Zabójczy popłoch zatrząsł obydwoma szwadronami naszemi, zachwiały się, i pierzchnęły w stronę, skąd im ciągnęła pomoc tak potężna. Nieprzyjaciel nie dowierzał temu pierzchnięciu i zaczął się cofać. Kołyszko widzi to wszystko, jak na dłoni, chce uderzenie przyśpieszyć, nagli ruch swych hufców, po pewne zwycięstwo, ale zetknięcie się uciekających z idącemi do boju, było stanowczą chwilą niespodziewanej klęski. Wszystkie szwadrony nie przez nieprzyjaciela, ale przez naszych uciekających rażone, w chwili zetknięcia się z niemi, zwracały się sposobem opętanym i w największym nieporządku ku miastu uciekały. Piętnaście szwadronów zamieniło się na jedną czarną chmurę, co się powlokła po równinie, unosząc z sobą do piekieł naszą siłę, nasze poświęcenie się, nasze nadzieje. Nadaremne były rozkazy jenerała, nadaremne usiłowania najgorliwszych obywateli; nawet u wrót miasta nie zdołaliśmy uciekających zatrzymać. Ten się tłumaczył, że nie ma broni, inny, nic nie mówiąc, ani chciał słuchać.

Izydor Sobański, chociaż mocno słaby, siadł na koń i w tym dniu cudów waleczności dokazywał. Aleksander Sobański, Potoccy, Bierzyński, Pokrzywniccy, Dąbrowski, [Józef] Borzęcki, Jełowieccy i inni co najgorliwsi obywatele widząc, że już uciekających zebrać niepodobna, że ośmielony nieprzyjaciel coraz bliżej następuje i lada uderzeniem zniszczy do szczętu siły nasze, sami, w liczbie około pięćdziesięciu rzucają się na nieprzyjaciela z odwagą rozpaczy; lecą razem ale bez porządku, kto lepszego ma konia, ten prędzej wskoczył w szeregi moskiewskie i kłuł i rąbał. Tym sposobem przełamali jazdę, opanowali harmaty, wdarli się między tłum nieprzyjaciół, a śmierć i postrach wkoło siebie roznosząc, mordują na wszystkie strony. Bój ten zażarty trwa do nocy. Moskale zrazu broń rzucali, lecz widząc, że się liczba walczących z naszej strony nie wzmaga, otaczają ich całą, dwadzieścia razy przemagającą siłą swoją; rycerze nasi nie zważając na niebezpieczeństwo, mordują a mordują, dopuki widno, i z tą samą dzielnością, z jaką złamali nieprzyjaciela, wyłamują się z pośród niego i nieścigani do swoich wracają. Rozpaczające męstwo pięćdziesięciu ocaliło powstanie od ostatecznej zagłady, której naówczas parę szwadronów dokonać mogło. Nieprzyjaciel przerażony tem męstwem nie wierzył swemu powodzeniu, klęskę naszą wziął za oszukanie, a obawiając się zasadzki, bo rozumiał, że nas jest z 15000, rozłożył ognie obozowe pod Daszowem, a sam cofnął się o milę od pobojowiska. W tym kilkugodzinnym boju w zabitych i rannych nie straciliśmy więcej jak czterdziestu. Najboleśniejszą stratę ponieśliśmy przez śmierć kapitana Pobiedzińskiego, pułkowników: Mikuszewskiego i Hnatowskiego, obywateli: Zagórskiego, Dąbrowskiego, Biedrzyńskiego i Pokrzywnickiego; drugi Pokrzywnicki, jako też Tytus i Florjan Jełowieccy ciężko ranni dostali się w moc nieprzyjaciela. Straciliśmy jednak większą część piechoty, co wysunięta na przód, mocno raziła nieprzyjaciela, lecz przy rozsypce jazdy umknąć nie pospiała. Zostawiono także na polu bitwy jedno nasze działo, z którego Wojciechowski dał był kilka celnych strzałów i trzy wiwatówki powstania kijowskiego.

Nieprzyjaciel utracił w zabitych i rannych 300 ludzi, a chcąc tę stratę usprawiedliwić, napisał do cara, że nas 5000 na placu położył.

Piętnastego maja, o godzinie 8 z rana, wyruszyliśmy z Liniec w przeszło pięćset koni i mało co mniej powozów i wozów. Szliśmy ku Winnicy w nadziei połączenia się z powstaniem winnickim, o którem doszły nas były pomyślne wieści. Deszcz silny nie dawał nam iść prędko. Jenerał Kołyszko wyruszywszy równo ze dniem ze stanowiska, na którem nas oczekiwał, jeszcze przed wieczorem szczęśliwie się z nami połączył i natychmiast wróciliśmy pod jego rozkazy.

Dnia 16 maja pozbyliśmy się przecież pewnej części wozów, a stanąwszy na noc w rzadkiej dębinie pod Obodnem, urządzaliśmy nowe szwadrony nasze, jakeśmy mogli.

Dnia 17 maja szliśmy przez Woronowicę do Tywrowa, gdzieśmy się mieli przeprawiać przez Boh dla złączenia się z powstaniem jampolskiem, o którem nam powiadano, że ciągnie w te strony. Zbliżając się do Tywrowa, gdyśmy już dochodzili do Michałówki, dowiedzieliśmy się, że w tej wsi są dwa szwadrony ułanów moskiewskich, a o małe pół mili stamtąd w Tywrowie, reszta brygady. Na tę wiadomość jenerał wstrzymał pochód i zebrał radę. Wszyscy byli zdania, że po tak wielkiej klęsce, jeszcze zawcześnie prowadzić do boju, że trzeba nieprzyjaciela unikać; a od nieprzyjaciela przedzielał nas tylko las wąski i kawał pola. Mój brat Edward słysząc to zawołał: - Nie unikać, ale szukać nieprzyjaciela; tym tylko sposobem podniesiem ducha i powetujem klęskę naszą. Za chwilę z ochoczym huwcem swoim, do którego przyłączyło się kilku ochotników, wysuwając się z lasu i z góry ku wsi zstępując, spostrzegł ułanów uwijających się po wsi. Chcąc ich w nieładzie zachwycić, puszcza się kłusem; ale było za daleko, nim dobiegł, ułani stanęli w bojowym szyku o sto kroków za wrotami wsi, od strony Tywrowa. Wtedy było do wyboru, albo ustąpić, albo uderzyć na nieprzyjaciela przez wąskie wrota. Mój brat spojrzał na Moskali, machnął ręką, spojrzał na swoich, poczym skoczył na przód; a że miał konia bardzo szybkiego, wyściga swój szwadron przynajmniej o kroków pięćdziesiąt, i sam jeden rzuca się na nieprzyjaciela, i sam jeden walczy przez chwilę; w mgnieniu oka zsadził kilku ułanów, traci konia i już pieszo walczy. Wtedy szwadron jego przez wąskie wrota, jak rzeka do jeziora, wlewa się na Moskali, miesza się z nimi, ściera się potężnie; obie strony walczą zacięcie w miejscu, a jak się cały hufiec na Moskali wylał, złamał ich. Moskale pierzchają, nasi ścigają ich aż do Tywrowa, a co w drodze nie skłuli, albo nie zabrali, to w Bohu wytopili. Przy końcu bitwy, z [Józefem] Borzęckim, owym starym przyjacielem naszym, udało mi się wyścignąć nieprzyjaciela; stanęliśmy pieszo na hatce, strzelaliśmy szybko, a każdy strzał musiał być trafny. Moskale nie mieli drogi, i albo od nas ginąć, albo w rzekę rzucać się musieli. [Józef] Borzęcki nie mogąc nastarczyć strzelać, a silny nadzwyczajnie, Moskali, co w ucieczce na nas napierali, ściągał z konia i do wody wrzucał. Wkrótce też przybyło nam wielu pomocników.

W tej świetnej potyczce nieprzyjaciel w zabitych i rannych utracił kilkudziesięciu ludzi, a wzięliśmy mu w niewolę kapitana i dwunastu podoficerów i żołnierzy. My oprócz jednego zabitego mieliśmy dziesięciu rannych.

Dnia 18 maja, nie mogąc przejść Bohu pod Tywrowem, udaliśmy się niżej Tywrowa, ale wszędzie znajdując przeszkody, umyśliliśmy idąc wgórę, przebyć Boh w Janowie. Zwróciwszy się w tym kierunku, szliśmy noc całą. Ciągła słota, noc ciemna. Znużeni powstańcy usypiali, konie ich także drzemały i rozchodziły się na wszystkie strony; ledwośmy mogli upilnować, aby się to wszystko jako tako kupy trzymało. W takim stanie dochodziliśmy do wsi Obodne.

Dnia 19 maja rankiem tylko co wychodzimy z lasu, a na równinie pomiędzy wsią a lasem już stoją naprzeciwko nas trzy szwadrony konnych strzelców moskiewskich, i w tejże chwili dwa ich działa do nas zagrzmiały. Na odgłos dział nieprzyjacielskich poprzebudzały się drzemiące i pomięszane szyki nasze. Nasz szwadron nieco porządniej szedł naprzód: reszty nie było czasu zebrać i ustawić; a tylko kilkaset kroków świeżo zoranej a od deszczu rezgrzęzłej roli oddzielało nas od nieprzyjaciela. Mój brat Edward dla uniknienia ognia działowego, pędem błyskawicy na czele swego szwadronu okrąża lewe skrzydło nieprzyjaciela, i uderza nań z największą gwałtownością. Moskale strzelają, a on w mgnieniu oka łamie ich i rozprasza. W tejże chwili pamiętając na to, że działa były postrachem powstańców, przeżegnawszy się, a Bogu duszę polecając, rzucam się wprost na harmaty, nie oglądając się, czy mam towarzyszów. Dolatuję do pierwszego działa, a Moskal zapala je. Jak krzyknę:

 - Nie strzelaj, bo zginiesz!

Moskal rzuca lont, a ja zdobywam nabite działo. Tuż za mną wpadli na działa: [Józef] Borzęcki, Orlikowski, Tomasz Ciechanowski, Zan, Potocki Józef i kilku innych. Gdy się to dzieje, Jan Zapolski na czele kilkudziesięciu ochotników, równie pomyślnie rzuca się na prawe skrzydło Moskali i w puch je rozbija. Tym sposobem, zaczepieni, nie więcej jak 150 ludźmi, a prędzej jak się to da opisać, rozpędziliśmy trzy szwadrony Moskali i zdobyliśmy z całym przyborem dwa działa, z których Moskale parę razy tylko wystrzelić pospieszyli. Połowa walczących z naszej strony myśląc, że na tem koniec, przy opanowanych działach pozostała, druga połowa goniąc przez milę za sześć razy liczniejszym nieprzyjacielem, wytępiła go, albo zabrała w niewolę co do jednego. Przy końcu pogoni po piętnastu Moskali rzucało broń przed jednym albo dwoma powstańcami.

W tej niepospolitej potyczce kilkudziesięciu nieprzyjaciół legło na placu, resztę zabraliśmy w niewolę. Między jeńcami naszymi był jenerał Szczucki, 17 oficerów i 299 żołnierzy najdorodniejszych; z całego tego moskiewskiego wojska uciekł tylko lekarz pułkowy, albowiem jako uczony człowiek zgadł, co będzie, i pierwszy drapnął. Zdobyczą naszą były dwa działa, cała broń, wszystkie wozy wojenne, pułkowa cerkiew i lekarnia. Z naszej strony zginął od kartaczów waleczny kapitan Skurat i dwóch innych powstańców; nadto mieliśmy kilku rannych. Pojmany jenerał i oficerowie moskiewscy, ochłonąwszy z pierwszego przestrachu, nie mogli zataić swego zdziwienia, że zgraja buntowników pobiła ze szczętem dwa razy liczniejszego starego żołnierza.

 - Dwadieścia i sześć lat - mówił Szczucki - służę carowi; byłem w wojnach francuskich i tureckich, a nic podobnego ani widziałem, ani słyszałem.

Kapitan, dowodzący harmatami tego oddziału, ciągle powtarzał:

 - Nie pojmuję, jakim sposobem to się stało, że kilku ludzi za trzecim wystrzałem działa zdobyło!

Ale nasz [Józef] Borzęcki, człowiek wesoły i dowcipny, wytłumaczył mu, że to się stało przez niezgrabność, za którą on bardzo przeprasza, bo Polacy zwykle po pierwszym wystrzale działa zabierają.

Po krótkim wypoczynku szliśmy dalej w stronę Janowa, w zamiarze przeprawienia się tam przez Boch i połączenia się z powstaniami jampolskiem i lityńskińskiem, które znajdowały się w okolicach Baru. Tegosz dnia, przeszedłszy Boh w Janowie, rozłożyliśmy się obozem zaraz za rzeką, chcąc przynajmniej jedną noc przebyć spokojnie, i bezpiecznym odpoczynkiem pokrzepić siły nasze. W parę godzin przyjechał do naszego obozu Wincenty Tyszkiewicz, wracający ze swej podróży do północnych powiatów Podola, odbytej w celu wskrzeszenia tam powstania. Tyszkiewicz ostrzegł nas, że Rot z całem wojskiem swojem tuż tuż za nami. Wymierzyliśmy działa nasze na most, i byliśmy gotowi przeprawy bronić. Późno wieczorem Moskale przyszli do Janowa, i zaraz dali znać o sobie strzelając do nas przez rzekę. Oprócz wojska Rota, który już był nad brzegiem po tamtej stronie Bohu, były jeszcze inne siły moskiewskie na tejże stronie rzeki, co i my. Kołyszko obawiał się, żeby nas w nocy nie wzięto we dwa ognie, a więc zerwawszy most, ruszyliśmy na całą noc w zamierzonym kierunku, to jest ku Barowi. Całą noc, cały dzień następny i drugą noc całą szliśmy ciągle, ale tak powoli, z powodu owych dróg leśnych i nieszczęśliwego taboru naszego, że przez ten czas uszedłszy tylko mil sześć od Janowa stanęliśmy na wypoczynek pod wsią Majdanem. Wieś Majdan leży w głębokim dole między lasami, a raczej wśród lasu, przeciętego wąską i złą drogą. Gdyśmy po krótkim wypoczynku wyszli w dalszą drogę, nasza straż przednia była już za wsią, wieś była zapełnioną wozami obozowemi, tylna straż do wsi dochodziła. W tak niebezpiecznem położeniu nieprzyjaciel napada naszą straż tylną, która z początku dała mu silny odpór, ale przed całą jego siłą ustąpić musiała. Wiele wozów nie pospiało jeszcze wydobyć się ze wsi, a wiele ich było już w lesie za wsią; przednia straż daleko naprzód wysunięta, a odcięta od reszty sił naszych wozami, które wąską drogę w lesie zupełnie zawaliły, nie mogła dość prędko zawrócić się i do boju pospieszyć; zaledwie był czas wydobyć z wąwozu i na stosownem miejscu postawić działa nasze.

Po ustąpieniu naszej straży tylnej, wieś i pozostałe w niej wozy dostały się w ręce nieprzyjaciela; na tych wozach byli też nasi ranni, z których większą część Moskale zamordowali. W stanowczej chwili tej bitwy z naszej strony nie było, jak stu walczących i dwa działa pozostawione zaraz za wsią, na małej halawce wśród lasu. Nieprzyjaciel szedł na nas kilku oddziałami przez wieś, i poza wieś; ile razy szwadrony jego na halawę przez nas zajętą występować zaczęły, tyle razy przyjęte z bliska celnym kartaczowym ogniem traciły po kilkunastu ludzi, mięszały się i umykały, a nasi ochotnicy stojący nibyto na straży dział, nie czekając rozkazu, rzucali się na zmykających Moskali, mordowali ich i zapędzali się za nimi aż do środka wsi; świeże szwadrony moskiewskie zmuszały naszych do odwrotu, i znowu postępowały ku działom naszym; lecz znowu potężnie rażone, umykały, i znowu przez naszych ścigane zasłaniały się nowemi siłami. Bój taki już się był powtórzył kilka razy, już wieś cała trupami moskiewskimi była założona; mała płaszczyzna nasza zdawała się być twierdzą do niezdobycia, z której działa i wycieczki niszczyły nieprzyjaciela potężnie. Sami nabijając i strzelając, towarzysze moi utrzymywali bitwę, puki mieli naboje. Nabojów nie stało, działa umilkły, nieprzyjaciel śmielej nacierał; już i piechota jego, z otaczającego lasu raziła nas ogniem swoim. Odtąd bój rozpaczy trwał dopóty, dopóki połowa walczących rycerzy naszych nie poległa, a druga połowa nie potraciła koni i nie pokruszyła broni na karkach moskiewskich. - Odtąd bitwa ta była już tylko, walką pojedynczą rycerzy naszych. Nikt im nie przewodził, a każdy z nich walczył, jakgdyby całą bitwę przyjął na siebie.

Tu Dębczakowski, co każdą bitwę nowemi ranami zapisał na piersiach swoich, morduje nieprzyjaciela, dopóki ostatniej śmiertelnej rany nie odniósł. Tam [Józef] Borzęcki, starzec olbrzymiej siły, już sześciu rozpłatał - pęka mu pałasz, on jeszcze pięściami zabija - porwał dwóch ułanów, stuknął ich łbami i dwa trupy rzucił pod nogi swoje; wtedy dwie kule największych może tchórzów godzą w pierś tego bochatera, co najchwalebniejszą śmiercią legł nałożu, które sam sobie usłał z trupów moskiewskich.

Tam w tłumie nieprzyjaciół Hieronim Zaleski sam walczy; już i siebie i konia zajuszył; ginie w oczach jenerała moskiewskiego, który po skończonej bitwie, męstwo jego kładąc za wzór oficerom swoim, zwłoki jego uczcił pogrzebem wojskowym. Tam Wojciechowski sam jeden i pieszo, broni działa, z którego paręset Moskali położył, sam jeden nie daje go, dopóki krew jego nie popłynęła strumieniami. Tam Sawa już bez broni wyrywa się z pomiędzy tłumu Moskali, ścigany, na wolniejszym nieco miejscu konia osadza, zwraca, i na pierwszego ułana rzuca się z gołymi rękoma, wyrywa mu spisę, w mgnieniu oka przebija go, i leci poić nową krwią moskiewską. Jemiołowski, Freyberger, Rawscy, Ciechanowski i inni jak lwy się biją, Aleksander Sobański uwija się jak szatan zniszczenia, wszędzie śmierć siejąc; w dniu tym samą spisą dziewięciu z konia zsadził. Orlikowski to szablą uderza, to silnym głosem, silniejszym jeszcze przykładem do męstwa zapala; gdy te nadludzkie wysilenia wystarczyć nie mogą, gdy z ostatnimi bohaterami z placu ustąpić musiał, jeszcze raz za bitwę Daszowską nazwał się przyczyną klęsk wszystkich, i nie czekając odpowiedzi, z rozpaczy sam sobie życie odbiera. Bój ustaje - moskale otaczają pole bitwy, na którem stały dwa działa nasze, strzeżone ciałami poległych bohaterów.

Tak się skończyła ta krwawa bitwa. Moskale otrzymawszy pole, odebrali nam wszystkie zdobycze, a nadto zagarnęli wiele wozów naszych, i prawie wszystkie pieniądze: ale trwożliwi, jak zawsze, ścigać nie śmieli, i dozwolili siłom naszym postępować w zamierzonym kierunku. Zwycięstwo Moskale przypłacili stratą około czterystu ludzi; naszych bohaterów zginęło więcej jak pięćdziesięciu.

             Przegrana pod Majdanem okazała jednak wielki postęp naszego wojska, które się nie rozbiegło jak pod Daszowem. Powstańcy cofnęli się w jednym kierunku, i prawie wszyscy zaraz się znaleźli. Przez następne trzy dni szliśmy przez Zaince, Szrawkę i Kuźmin do granicy galicyjskiej. Oddział nasz liczył wtedy jeszcze 700 ludzi i 1200 koni.

W dniu 26 maja w Satanowie przekroczyliśmy granicę z Galicją. Tam wnet otoczyło nas wojsko austriackie, zmuszając do oddania broni. Tak zakończył się szlak bojowy powstańców podolskich.

 

PUŁASKI K. : Kronika polskich rodów szlacheckich Podola, Wołynia i Ukrainy. Tom II. Brody : Nakładem Księgarni Feliksa Westa Głowny Skład na Królestwo E. Wende i Spółka, Warszawa, 1911.

            Staraniem Sobańskich, Jełowieckich, Rzewuskiego i innych wiosną 1831 roku, w Krasnosiółce, majętności Lipkowskich, zebrały się liczne zastępy powstańców podolskich. Było tam około 1000 wyborowej jazdy i kilkaset piechoty. Mieli kilka armatek i kasę dobrze zaopatrzoną. 5 maja powstańcy obrali dowódcę. Został nim siedemdziesięcioletni starzec Benedykt Kołyszko. Mimo wieku mówiła o nim wojenna sława, przyjaźń Kościuszki i odbywane szczęśliwie boje pod jego dowództwem, a na koniec miłość bez granic do ojczyzny.

            7 maja powstańcy zaprzysięgli wierność Ojczyźnie i posłuszeństwo naczelnikowi Kołyszce. Stopniowo przybywali ochotnicy z innych powiatów. W dniu 12 maja w Granowie doszły nowe oddziały Włodzimierza Potockiego z Daszowa i Jana Zapolskiego z Humańszczyzny. Siły powstańców powiększyły się do około 3000 zbrojnych. Podzielono je wówczas na 17 szwadronów zwanych pułkami gdyż miano je dopełniać nowo formującymi się oddziałami. 14 maja pod Daszowem doszło do pierwszej bitwy z Rosjanami. Brak dokładnego rozpoznania sił nieprzyjacielskich postępujących w forsownym marszu za powstańcami spowodował że bitwa zakończyła się klęską Polaków. Okrążeni powstańcy atakowani od frontu i z tyłu bronili się mężnie, kilka razy powtarzając ataki. Bój ręczny długo się przeciągał zanim opuścili swe stanowiska. Szczególnie odznaczali się tutaj bracia Sobańscy, sześciu Jełowieckich i siedemdziesięcioletni Józef Borzęcki. To wszystko jednak na nic się zdało i oddziały powstańcze zostały rozbite. Dużo było poległych, wielu wzięto do niewoli. Po tej klęsce Kołyszko, straciwszy większą część ludzi, artylerię oraz kasę i obóz ustąpił z Daszowa i na czele już tylko 600 konnych szedł na Lince. W kolejnym starciu pod Michałówką powstańcy odnieśli pewne zwycięstwo wypierając za Bohr dwa eskadrony rosyjskie. Polakom powiodło się również 19 maja. Rozbili oni oddział generała Szuckiego, jego samego wraz z kilkoma wyższymi oficerami biorąc do niewoli. Atoli kilka dni później 23 maja pod Majdanem nieopodal Dreżni ścigany przez Rosjan oddział powstańczy zupełnej doznał klęski. Tutaj straty były ciężkie, trzystu ludzi ubyło z szeregów, wielu spośród najdzielniejszych poległo między innymi stary [Józef] Borzęcki. Z resztą powstańców, zdemoralizowanych i znużonych zwrócił się Kołyszko w stronę Baru, a potem w kierunku granicy galicyjskiej. Jego oddział liczył wtedy jeszcze 700 ludzi i 1200 koni. Zaraz po przekroczeniu granicy, co nastąpiło w końcu maja, powstańcy zostali rozbrojeni przez Austriaków.

 

Powstanie na Wołyniu, Podolu i Ukrainie w roku 1831 opisane przez Feliksa Wrotnickiego podług podań dowódców i współuczestników tegoż powstania. Tom pierwszy. Paryż : W Księgarni i Drukarni Polskiej, 1837.

            [Daszów] ...Powstańcy rzucają się w środek, łamią piérwszą linią ile jéj zająć mogli, obskakują działa, rąbią i kolą kanonierów. Każdy walczył przeciw kilku, każdy dokazywał cudów waleczności. Towarzysze chwały i niebezpieczeństwa, zachowali niektórym z pomiędzy siebie szczególniéj chlubne wspomnienia... [Józef] Borzęcki, siedemdziesięcioletni starzec, gdzie się obrócił rozmiatał koło siebie szeroką przestrzeń...
            [Michałówka] ...Tymczasem reszta oddziału powstańców, okrążywszy trzęsawiska, zbliżała się tutaj. Niektórém udało się przebrać się w prost przez rowy i zaskoczyć zbiegów u przeprawy. Alexander Jełowicki z [Józefem] Borzęckim stanąwszy na tamie młynu, strzelali do tłoczących się w to miejsce najwęższego koryta. [Józef] Borzęcki zniecierpliwiony nabijaniem strzelby wolał użyć swoich ramion niezrównanej mocy: chwytał Moskali za piersi i rzucał do wody...
            [Obodne] ...Józef Borzęcki, Tomasz Ciechanowski, Stefan Zan, Józef Potocki, Alexander Sobański, Ulatowski, Dębczakowski i kilku innych, oskoczyii zaraz służbę i zaprząg armat. Wymierzone cięcia i pistolety niezdołały wstrzymać się natychmiast: kanonier który piérwszy rzucił lont i odpasywał szablę, padł przeszyty kulą z ręki [Józefa] Borzęckiego....
            [Majdan] ...Sędziwy a sławny z olbrzymiej postaci i siły Józef Borzęcki, położywszy trupem kilku ułanów, gdy mu szabla pękła, porwał dwóch za barki i tłoczył pod konia, kiedy dwie kule największych może tchurzów rzuciły go na stos trupów...

Biblioteka Narodowa, sygn. 56.275

 

RZEPECKI K. : Pułk 4-ty 1830-1831. Poznań : Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego, 1923.

Dybicz po przejściu na lewy brzeg Bugu ruszył siłą dwudziestu batalionów, sześciu szwadronów i całą prawie artylerią korpusu. 17 lutego jak świt posunął się ku Dobremu. Tutaj Skrzynecki rozłożył swoją dywizję. Okrakiem na trakcie zostawił pierwszy batalion 4-go pułku piechoty liniowej, obok na wzgórzach cztery działa Rylskiego, na lewo od Dobrego wzdłuż strumienia drugi batalion 4-go pułku do którego w odwrocie miał spłynąć pierwszy batalion 3-go pułku piechoty liniowej z Makowca podpułkownika Dąbrowskiego. Skrzydłem tym dowodził Bogusławski.

17 lutego o godzinie 7 rano rozpoczął się bój. Batalion Dąbrowskiego przez godzinę bronił grobli pod Makowcem, a następnie cofnął się na Bogusławskiego. W ślad za nim pokazały się tyraliery moskiewskie. Była to piechota 6-go korpusu. Bogusławski odparł wszystkie ataki przez trzy godziny uniemożliwiając rozwinięcie się dywizjom moskiewskim. Skoro wreszcie prawe skrzydło nieprzyjaciela zbliżyło się ukosem do dwóch naszych lewoskrzydłowych batalionów Bogusławski rozkazał dwóm naszym zmianom tyralierów mającym resztę drugiego batalionu w rezerwie otworzyć ogień i rzucić się z bagnetem pochylonym na kolumny moskiewskie. Szturm ten wiedziony przez kapitana [Józefa] Borzęckiego rozproszył mgnieniem błyskawicy chmary jegrów moskiewskich, usłał trupem pole i zapędził w las prawe skrzydło nieprzyjaciela. Około godziny 3 po południu wojska nasze spokojnie wycofały się ku Stanisławowi. Tak się zakończyła pamiętna rozprawa w której sześć batalionów dzielnej piechoty odpierało przez cały dzień połowę korpusu Rosena a drugiej połowie pokazać się nie pozwoliło.

Dnia 7 września moskale zdobywając Wolę musieli się na oślep przebijać na wskroś Czystego ku obu rogatkom Jerozolimskiej i Wolskiej. Na prawo za barkany 24-ty i 26-ty ściągnięto w nocy spod Parysowa dwa bataliony 4-go płku piechoty liniowej, [Józefa] Borzęckiego i  Święcickiego. Za rezerwę służył im jeden tylko batalion pierwszy strzelców, obwarowany murem cmentarza ewangelickiego. Z rana 120 dział największego wagomiaru polowego spromieniło się na 21-szy i 22-gi szańczyk, a najzawzięciej na 23-ci dwubarkan, mieląc na proch przedpiersia i ich załogi, a w tyle uszkadzając zabudowania folwarczne i przedmieście Czystego aż po Wolską rogatkę. Po przygotowaniu artyleryjskim ruszyła piechota. Zawzięta walka trwała już w Czystem i na wzgórzach wiatrakowych gdy na prawo o wiorstę, pełne jeszcze dwa bataliony [Józefa] Borzęckiego i Święcickiego pod ręką Majewskiego zuchwale stawiły czoła całej dywizji Brüggena. [Józef] Borzęcki choć przyjęty kartaczowym ogniem dwóch baterii konnych, dociera przez ten grad do 1-go pułku karabinierów i zrazu bagnetem go spędza na grenadierów suworoskich; jednakże przyskrzydlony samym wygięciem takiej masy, musi się cofać wymijając przybyły mu na odsiecz batalion Święcickiego. Tak szczeblując kilka razy i zasłaniając, wzajemnie ogniem w tył, oba bataliony wśród pożaru wiatraków, w tym podobnie stoicznym, jak pod Grochowem na tempa markowanym odwrocie, chociaż co krok zagradzanym walącymi się w płomieniach połaciami wiatraków, oparły się o 24-ty dwubarkan ale tylko prawobocznie bo od lewego atak moskiewski zachodzi im od tyłu.
Brüggen obsadziwszy szaniec 23-ci uderzył na szaniec 24-ty. O ten barkan były oparte prawym ramieniem dwa bataliony 4-go pułku: Święcickiego na lewo i [Józefa] Borzęckiego na prawo. Choć dwa na przeciw czterem karabinierskim, ale bez ustąpienia na krok, pewną siebie palbą odparły oba kilka razy dla ulgi przewijające się pułki moskiewskie. Dopiero kiedy Brüggen ściągnął na pomoc brygadę grenadierską, tą zaszedł naszym lewe skrzydło, Święcicki wzięty w siatkowy wszystko zmiatający ogień, musiał się śpiesznie cofać, aż przyparty został do obmurowania cmentarnego. Wtedy i [Józef] Borzęcki odkryty od lewego nie tylko się z kolei dostał w krzyżowy ogień grenadierów z karabinierskimi, lecz już i od prawego z tegoż szańca nie miał obrony, bo Brüggen wezwał Chiłkowa do wysunięcia dwóch swoich baterii konnych przed Cegielnię, ażeby pomimo przeszkód ponoszonych od ostatnich zawrotów naszej artylerii polowej, z bocznego tyłu przemiatały nagi przedział między 24-tym barkanem a umocnionym cmentarzem. Nie było co obu naszym batalionom jak schronić się póki czas za obmurowaniem cmentarnym i tam przysposobić do wytrzymania boju ostatniej potęgi.

Za wielką prostokątną wklęsłością obmurowania cmentarnego czaiły się z Bobińskim i Szmudem dwa bataliony 1-go pułku strzelców, które Majewski chował sobie na ostateczną odsiecz. Stąd wypada nagle Bobiński pułbatalionami na prawe żebro nacierających grenadierów. W tym też usadowione bataliony [Józefa] Borzęckiego i Święcickiego za strzelnicami naczelnego muru cmentarza, przedłużają front naszego ognia na prawo aż za wnętrze straconego barkanu, a chociaż palba ręczna z tej odległości zaledwie doniosła, brygada karabinierska, z kolei oskrzydlona przez Bobińskiego, wyniosła się z szańca i zakryła jego wałem.
Z rozległego cmentarza bez żadnych rowów ni nasypów zaimprowizowana warownia, zajmowała równą całemu ostrogowi Wolskiemu powierzchnię, a składała się z czterech zagród chowających się od lewego ku prawemu jedna za drugą w szachownicę, tak, że za tym ukosem obmurowania było zakryte miejsce dla kilku batalionów swobodnej rezerwy. Tam też podając lewicę usuwającej się od lewego brygadzie Węgierskiego, zaczaiły się dwa bataliony 1-go pułku strzelców wewnętrznie strzelnicową obronę murów pozostawiając dwu batalionom 4-go pułku piechoty liniowej.

Na rozkaz trzeciego szturmu, Pahlen dowodzący osobiście na tym skrzydle ledwie wypoczętą dywizję Brüggena wyprowadził zza 24-go barkanu i rzucił na ten nowy szkopół; za nim zaś cisnął ostatni wycisk czterech pułków staro i nowo indyjskiego, wielkołuckiego i Kutuzowa. Naczelna z tych czterech brygad karabinierska, poprzedzona saperami dźwigającymi faszyny do piętrzenia schodów i drabinki, spiesznie postąpiła dwójkami batalionów o strzał karabinowy od zachodniego i północnego muru. Jakoż 2-gi pułk karabinierów przystąpił do eskalowania narożnika północnego (przy pomocy drabin), lecz tu prócz ukośnie strzelnicowego ognia z frontu, powitały go na krzyż kartaczami dwa nasze działa wałowe z barki 26-go barkanu i flankowa fizyliada z wystającej na północ ściany obmurowania kościelnego. Trzeba było koniecznie zwalić mur artylerią. Ale Pahlen daremnie się upominał o pozycyjną na tym skrzydle. Nie pozostało jak zaproponować artylerii Chiłkowa, który ze swoją jazdą skrajnie stanął na wysokości 24-go barkanu, podczas gdy przeciw ordynarnemu murowi osłabionemu strzelnicami i sześciofuntowe pociski dużo mogły. Ale na przeszkodzie stał las wiatraków, który gorzał na wszystkich pagórkach. Nareszcie dwie baterie, które się przecisnęły, jedna spod 24-go barkanu a druga ze wzgórza wzięły północno-zachodni narożnik w kleszcze. Ile że z bardzo krótkiej odległości, udało się w końcu wywalić narożnik i szczerbę tę oczyścić kartaczami. Po ósmej wieczorem czoło brygady grenadierskiej, ściągnięte na przeciw wyłomu, dostaje się w środek, ale z niezmiernie krwawym zawodem, bo tę zagrodę zastało opróżnioną, a zamiast z bagnetami spotkało się z siatkowym gradem zagród pobocznych, w gorejącym krzaku krzyżów drewnianych. W jednej z pozostałych nam zagród, osadził się batalion [Józefa] Borzęckiego z nieprzepartym długo czuciem do zabudowań narożnikowych. Drugi Święcickiego w środkowej, z ubezpieczonym odwrotem do czwartej tylnej a największej, która obejmowała kościół i prochownię. Mimo otwartego do jednej zagrody wyłomu 4-ty pułk bronił się zajadle z dwóch drugich, dopóki dogorywający pożar wiatraków sprzątnął baterii sześciu jednorogów na pagórkach dobrze do celu przymierzone stanowisko, z którego wnętrza zagród obrzuciła granatami wtórującymi kartaczom artylerii Chiłkowa. żeby wiernie do nogi nie wyginąć w tej krzyżownicy, batalion [Józefa] Borzęckiego z kompanią Krzystopolskiego musiały się nareszcie cofnąć do zagrody Święcickiego, a batalion tegoż do obwodu kościelnego. Po stronie Moskwy brygada grenadierska podszyta trwalszymi oddziałami liniowymi (z pułków Kutuzowa i wielkołuckiego) wylała się po dwu zagrodach naczelnych kłując się i młócąc na zabój przez niski murek z wiarą [Józefa] Borzęckiego, ale ku naszej uldze maskując zarazem i baterię jednorogową i roje kartaczów przez wyłom północny co przez jakiś czas ścieśniło bój do siecznej szermierki. Za to szczerba wybita w wystawie obwodu kościelnego, cały ten obwód na rozdłóż otworzyła kartaczom moskiewskim. Dwa razy pomieszane kupy grenadierskie z liniowymi usiłowały dostać się do tego schronu przez uprzątaną kartaczami szczerbę, ale nie było do niej przystępu, jak wielce morderczego pod strzelnicowym murem zagrody uporczywie bronionej przez [Józefa] Borzęckiego.
Opieranie się [Józefa] Borzęckiego i Święcickiego w dwóch tylnych zagrodach cmentarza, nie wynikało tylko z zajadłej rozpaczy. Albowiem odwrotowi groziło zatkanie w kącie wału i cmentarnego muru. Osobliwym szczęściem, że Bogusławski z natężoną przytomnością po omacku zawadliwymi ogrodami wiodący cały ten flankowy przemarsz z przedmieścia Czystego na cmentarz, wcześnie się opatrzył i Federowiczowi posłał był rozkaz zwalenia obu murów dotykających wału na szerokość frontu plutonu, [Józefowi] Borzęckiemu zaś i Święcickiemu bronienia się do upadłego w gruzach cmentarza, dopóki Węgierski i Bobiński całkiem za ich plecami nie przedefilują przez ten otwór.
Najcięższą miał teraz przeprawę Bobiński poza murem cmentarza w naczelnej połowie opanowanego przez grenadierską brygadę dywizji Brüggena. Bogusławski cwałem biegnie do [Józefa] Borzęckiego i temu z tylnych wrót swoim narzeczem wrzeszczy:
            Do miliona set diabłów! Żeby na złamanie karku, wymieć mi pan bagnetem ten cmentarz!
Wiara za [Józefem] Borzęckim i Krzysztoporskim przeskakuje przepierzenie i póty po obu naczelnych zagrodach ugania się za Moskwą, póki oba bataliony strzelców ubezpieczone tym roztargnieniem nie przesunęły się w milczącym biegu do saperskiej rozpadliny schronu. Pogoń karabinierów lękających się nocnej zasadzki w tym ostrym zakręcie naszych fortyfikacji, zatrzymała się pod pierwszą zagrodą; ale jak teraz naszemu batalionowi zatopionemu w walkach z Moskwą zeń wydostać? Święcicki daremnie usiłuje przepchnąć się [Józefowi] Borzęckiemu na odsiecz przez ciasną bramę schronu, bo w wirze siecznej walki opuszczona przez [Józefa] Borzęckiego zagroda natychmiast się zapełniła nieprzyjacielem, a brama do niej już przestrzeliwana dośrodkowym ogniem. Nie było co tylko bramę co żywo zatarasować, a pilnować się na wystającej szczerbie. Tym mniej [Józefowi] Borzęckiemu myśleć o przebiciu się na powrót do Święcickiego.
            - Zbór na wyłomie! woła pułkownik.
            - Zbór na wyłomie - powtarzają oficerowie i żołnierze.
Z utratą w takich opałach nawyknienia, fechtmistrze zbiegają się do adiutanta pułkowego i za sobą całemu batalionowi przez ów północno-narożnikowy wyłom tym gładziej torując ujście, że się nań Moskwa wcale już nie oglądała. Tym niespodziewanym upustem na 600 od trzech godzin walczących, 450 przedarło się przez osłupiałe kupy pułku Kutuzowa, lewym ramieniam w koło do szczerby schronu.
O godzinie wpół do jedenastej, na prawo Wolskiej rogatki, wiorstowy pas opłotków przyrogowych w których walczyli nasi od zmieszchu i obwód kościoła cmentarnego leżącego tuż pod dominującym ogniem wału, był niedostępny dla nieprzyjaciela. Wyjąwszy pierwszej brygady nieprzyjacielskiej wysuniętej nieco pod osłoną cmentarza, reszta korpusu Pahlena zabrała się do nocnego koczowania o dwieście sążni od naszego wału, wzdłuż drogi wiodącej od przedmieścia Czystego do Powązek.

Przed godziną 11 w nocy wydał Krukowiecki rozkaz ażeby wojsko nasze odstąpiło od wałów miejskich i cofnęło się w głąb miasta. Czwarty pułk piechoty liniowej niezwyciężony przeszedł z innymi oddziałami na Pragę, na prawy brzeg Wisły.

Ludwik Mierosławski

             Już po upadku powstania, w dniu 22 września 1831 roku podpułkownik Józef Borzęcki mianowany został dowódcą 4-go pułku piechoty liniowej na czele którego w dniu 5 października 1831 roku przeszedł do Prus wraz z armią Rybińskiego.

 

LIPKOWSKI L. : Moje wspomnienia 1849-1912. Kraków : Druk W. L. Anczyca i Spółki nakładem autora, 1913.

            Zawadówka była siedzibą babki mojej, Anny z Borzęckich Lipkowskiej. Osierocone rodzeństwo Borzęckich składali: Anna, Wincenta i Józef. Babka moja w roku 1796 wyszła za mąż za dziada mego, Józefa Lipkowskiego (ur.1769, zm. 1812), porucznika kawaleryi narodowej, następnie chorążego powiatu hajsyńskiego.

Anna z Borzęckich Lipkowska
(portret autorstwa Schorna, około 1820).

Józef Borzęcki, kawaler, dzielny i wielce popularny, zginął w bitwie pod Majdanem w roku 1831. Bohaterską śmierć tego zacnego starca-patryoty pięknie opisał w swych pamiętnikach naoczny świadek, ks. Aleksander Jełowiecki. Blizka krewna Borzęckich, Brygida Kadłubska wykonała nader udany portret Józefa Borzęckiego, który przechowuję w swych zbiorach.

Józef Borzęcki
(portret autorstwa Brygidy Kadłubskiej).

 

Śmierci Józefa Borzęckiego w bitwie pod Majdanem w 1831 roku.
(obraz olejny autorstwa Feliksa Szewczyka).

Przy babce mieszkała siostra Wincenta, niezamężna, osoba inteligentna i wykształcona; jej obszerna korespondencya z Tadeuszem Czackim w kwestiach oświatowych zaginęła.
Babka Anna [Borzęcka], osoba wielkiej powagi i zacności, owdowiawszy w roku 1812, została opiekunką dwóch synów: Henryka i Leona i ich pięknego majątku, składającego się ze wsi Zawadówki, Krasnosiółki i Chramówki, położonych nad Bohem; zarządzała majątkiem i prowadziła gospodarstwo sama, udając się o radę do ludzi doświadczonych w kwestyach administracyjnych i gospodarczych. Synów pod opieką ich mentora Michała Mikulicza umieściła w szkołach winnickich. Szkoły te, świetnie prowadzone pod wpływem kuratora ks. Adama Czartoryskiego, znakomicie się rozwijały i dały krajowi wielu światłych i zacnych obywateli. Po dojściu do pełnoletniości Henryka i Leona babka oddała im majątek. Synowie powróciwszy z powiatu po dokonaniu formalności, przywieźli akt, przyznający matce dożywocie na całym majątku. Jako świadkowie podpisani byli na tym dokumencie: Michał Mikulicz i Piotr Moszyński, przyjaciel i rówieśnik mego ojca Henryka. Babka była bardzo wzruszona tym dowodem serca synów, lecz dożywocia nie przyjęła, zachowując sobie tylko dwór w Zawadówce i pewną rentę dożywotnią.
            W 1818 roku zmarł w Karlsbadzie bratanek dziada mego Jan Lipkowski, który posiadając znaczny spadek po rodzicach, uważany był za człowieka zamożnego i takim był w istocie. Babka moja, jako opiekunka jego sukcesorów, a swoich synów, dała pełnomocnictwo na poszukiwanie spadku w Odesie, gdzie okazało się że sukcesya składała się z willi nad morzem, pięknie urządzonej, obfitującej w cenne meble i bronzy. Sama zaś z synami wyruszyła w roku 1820 przez Drezno do Karlsbadu. Podróż tę odbywano naturalnie własnymi końmi, powozem krytym i bryką pod rzeczy i dla służby. Wyjazd ten jednak nie przyniósł oczekiwanych rezultatów. W Karlsbadzie władze miejscowe doręczyły mej babce, jako całą pozostałość po nieboszczyku, bardzo piękną machoniową, w mosiądz okutą szkatułkę, lecz opróżnioną z dokumentów, notat a nawet korespondencyi.
Babka była bardzo przywiązana do mego ojca i wysoko ceniła moją matkę, nas wnuków zaś szczerze kochała. Zachowała też tkliwą pamięć o pierwszej żonie syna swego Leona, Krystynie Mańkowskiej z domu i pokazując nam jej portret rozrzewniała się. Odwiedzaliśmy często naszą babkę w Zawadówce, odległej o pięć wiorst od Krasnosiółki; zawsze była nam bardzo rada, jak również i jej siostra babka Wincenta [Borzęcka], która pisywała udane wiersze, między innymi napisała sympatyczny wierszyk z okazji otrzymania wizerunku swego ulubionego pieska, namalowanego przez swoją kuzynkę Brygidę Kadłubską.

 

Ulubiony Szpic Anny z Borzęckich Lipkowskiej
(obraz autorstwa Brygidy Kadłubskiej).

 

DO PORTRETU PIESKA
NAMALOWANEGO PRZEZ BRYGIDĘ KADŁUBSKĄ

Przyjacielu mój wierny, ty mnie uczysz cenić
Cnotę, którą dziedziczysz, a którą odmienić
Nic nie zdoła, ni nędza, ni żadne cierpienie,
Za jedno pogłaskanie, jedno pożywienie.

Ty mi troski osładzasz, radość moją czujesz,
Towarzyszysz mi wszędzie, wiernie mnie pilnujesz,
Przenikasz myśli moje, z oczów moich czytasz
Rozkazy, te z radością i zapałem chwytasz.

Ty moje oddalenie tęsknotą opłacasz,
Wszystkie kroki me śledzisz, ze smutkiem powracasz,
W ciemnym kącie dla siebie wybierasz schronienie,
Czuwasz, drżysz i wybiegasz na każde skinienie.

O, jakież powitanie duszy się udziela -
Ten tylko czuć to może, kto ma przyjaciela.
Przedziera się przez tłumy, wspiera się na szyję,
Skacze, liże me ręce i z radości wyje.

O przykładzie dobroci, obrazie wdzięczności
Czemuż ty serc nie przyjmiesz oddanych dzikości,
Co pod maską przyjaźni, jad trucizny kryją
Chytrość, zazdrość, obłudę i dla zemsty żyją.

Żyj, psie wierny, twe cnoty w pamięci zachowam -
Ciebie w późnej starości pilnością dochowam,
 A gdy mi cię wydrze, pokryje mogiła -
W rysach, w których tak żywo twój obraz oddany
Uwieczniła cię ręka Brygidy kochanej.

Anna z Borzęckich Lipkowska.
(portret autorstwa Holppeina, 1847).

            Z Zawadówki wywoziliśmy zawsze jak najmilsze wrażenia z tych odwiedzin. Przyjeżdżała też Pani Chorążyna, bo tak lubiła babka aby ją tytułować, z siostrą do Krasnosiółki na kilkudniowy pobyt, co dla nas dzieci prawdziwą było radością. Babka zmarła w roku 1851, przeżywszy lat 80, błogosławiąc nas wszystkich i pozostawiając głęboki żal w całej rodzinie. Wincenta [Borzęcka] żyła jeszcze w 1842 roku o czym świadczy jej list datowany w Sinicy, 23 stycznia tego roku.

Biblioteka Narodowa, sygn. III 2.020.455 A

 

BOBROWSKI T. Pamiętnik mojego życia. Warszawa : Państwowy Instytut Wydawniczy, 1979.

W roku 1838 rodzice moi przenieśli się z Markusz (powiat lityński) do Terechowy (powiat machnowiecki) pod Berdyczowem, majątku zostającego pod dożywociem babki mojej Pilchowskiej. Terechowa odległa była od Markusz zaledwie o mil pięć, przeto te same stosunki i to samo sąsiedztwo prawie pozostały, z dołączeniem dalszych znajomych, którzy umyślnie do Markusz nie przyjeżdżali, ale raz będąc w Berdyczowie, Terechowy nie omijali tudzież znowu najbliższych nowej siedziby sąsiadów. Z tych najbliżej mieszkali Bożęccy: Onio (Onufry) i Ania (Anna z Kornelowskich), jak się w rzadkich chwilach dobrego humoru nazywali - posiadający wieś Kikiszówkę nabytą od Grudzieńskich. Pani sama była strasznie, ba, nawet obrzydliwie brzydka, nie posiadająca ani jednej kompensaty, które zwykle dobrotliwe nieba udzielają w formie pięknej ręki lub nogi, w nadobnej talii lub w pięknych oczach, lub na koniec w ładnych zębach. Kompletnie była brzydką, starą często zaślinioną, a w dodatku zazdrosną, przesadną i dokuczliwą tak dobrze dla męża, jak i domowników, a nieraz i sąsiadom się dostawało, jeżeli nieszczęsnym trafem znaleźli się w gościnie po jakiejś scenie domowej. Już niemłodą panną poślubił ją dla posagu niefortunny Onio” [Onufry Bożęcki]. Ten znowu nie był ani młodym, ani adonisem, ani motylem, całą zaś winą jego była admiracja dla ładnych kobiet, zgoła platoniczna - a możnasz ją mu mieć za złe, kiedy ciągle i zawsze musiał patrzeć na strasznie brzydką połowicę?! Trochę od diabła piękniejszy, jak mówi przysłowie, bo srodze ospą naznaczony i ciemnej cery, marsową - chociaż nigdy w wojsku nie był - miał postać; dzielnie jeździł konno, zawsze też miał pięknego wierzchowca i bardzo lubił, gdy mówiono, że przypomina z postaci portrety Stefana Czarnieckiego - co było prawdą. Był to typ poczciwego szlachcica-domatora zabłąkany z dawnych czasów. Gospodarz staranny i pracowity, rigorosus dla sług, ale sprawiedliwy, dbały o stan włościan, ale bynajmniej nie z filantropii, a dla własnego dobra i z zamiłowania ładu i porządku, których niezłomnie przestrzegał, nie szczędząc kar za pijaństwo i niedbalstwo. Włościanie jego wioski odznaczali się też zamożnością. Gospodarstwo, polowanie, psy, konie, wiseczek (wisth), to były jego zajęcia; nic nigdy nie czytał, a pisał chyba kartkę do sąsiada z konieczności. Po rosyjsku nie rozumiał nawet i płacił pensją miejscowemu parochowi, by powiestki policji, której się bał jak ognia, odczytywał i na nie odpowiadał wedle rozumienia swego - skąd wypływały czasem zabawne qui pro quo. Idąc spać mówił, że idzie na literaturę - każdego zaś czytającego Tygodnik Petersburski na serio miał za literata. Ignorancją swoją w rzeczach najzwyczajniejszych z taką naiwnością i dobrą miną manifestował, że do serdecznego śmiechu nas pobudzał. Pewnego jarmarku w Berdyczowie wystawiony był w restauracji olejny portret Mickiewicza ze znanego sztychu przedstawiającego wieszcza w burce baraniej. A trzeba wiedzieć, że [Onufry] Bożęcki podróżował po Krymie z Mickiewiczem, któremu snadź podobał się swoją prostotą, naiwną oryginalnością i fantazją szlachecką - polubił go więc i tymi względami wielkiego wieszcza lubił się szczycić [Onufry] Bożęcki, chociaż z pewnością utworów jego nie znał inaczej jak ze słyszenia. Opatrzywszy uważnie portret, obraca się do nas kilku znajomych i przywołuje do sztalug wołając: Na honor, podobniuteńki. Jakiś jegomość nie znany nam, już niemłody, poważnie spoglądający przez cały ciąg obiadu na portret, zwraca się do [Onufrego] Bożęckiego: Pan dobrodziej znał osobiście Mickiewicza? - A znałem, panie, razem podróżowaliśmy do Krymu i po Krymie. - Czy tylko chwilowo spotkaliście się panowie, czy też razem aż do Trebizondy podróżowali? - Co, panie? - Czy aż do Trebizondy razem panowie podróżowali? - Jak?” - Czy aż do Trebizondy pan dobrodziej towarzyszyłeś Mickiewiczowi? - Nie, panie, ja się nigdy, nigdzie, z nikim w żadne trebizondy nie wdawałem panie? My wybuchamy serdecznym śmiechem, interlokutor bierze odpowiedź za żart niewczesny i wychodzi, a [Onufry] Bożęcki triumfujący, w przekonaniu, że odpowiedzią swoją skonfundował kogoś, kto chciał sobie z niego zażartować. Musieliśmy wyszukać jakiegoś znajomego owego interlokutora obrażonego, który mu całą rzecz objaśnił - jak się w gruncie miała: że poczciwy wujaszeczek ( tak go bowiem młodsze pokolenie nazywało) - nie wiedząc zgoła, co by to za stworzenie była owa tylekroć powtarzana trebizonda? a obawiając się, że w tym się kryje jakiś podstęp - w znany sposób salwował się...

[Onufry] Bożęcki (herbu Półkozic) znając się z dobrego i starożytnego domu, chociaż pomiernej fortunki, kłaniać się nikomu nie lubił i nieraz półpanka lub zagadywacza swą niby naiwnością osadzał. Zaproszony kiedyś przez Orłowskiego z Malijowic na polowanie źle został ulokowany, dano mu cienką kawunię, czego nie lubił, gospodarz go na kwaterze nie odwiedził, co wszystko zanotował sobie. Kiedy więc z kwatery się zjawił, zastał gospodarza na ganku wśród gości, na zapytanie jego: Cóż tam u was pod Berdyczowem? - A cóż, dadzą dobrą kawę, dobre materace gościom, a gospodarz czuwa, by im wygodnie było - odpowie [Onufry] Bożęcki przy wtórze ogólnego śmiechu. Inną znowu razą pewien elegancki młodzieniec zaczął opowiadać o polowaniu na niedźwiedzie, na którym niedawno jakoby był i sam powalił zwierza. [Onufry] Bożęcki słuchał cierpliwie, aż gdy przyszło do ostatniego epizodu, zawołał: Przepraszam pana, ale żadnym sposobem nie mogę uwierzyć, aby taki jak pan parfiumista mógł zabić niedźwiedzia. Siła anegdotek dałaby się opowiedzieć o wujaszeczku, w odpowiedziach którego tak się ignorancja z dobrodusznością i z fantazją szlachecką schodziły, że nie można było ani samemu się obrazić, ani jego, a śmiać się tylko wypadało. W 1860 roku snadź zastraszony nowymi stosunkami z włościanami, a może i wiekiem, bo miał już nad lat 70 (urodził się przed 1790 rokiem), sprzedał majątek, oddał do rozporządzenia żony jej posag, zatrzymując do własnego tylko dorobek, który za życia oddał siostrzeńcowi (Mazarakiemu Leonowi) á fond-perdu - i zamieszkał z żoną w Chmielniku, ale jakiś stary pistolet znaleziony u niego w 1863 roku zaprowadził biednego wujaszeczka na wygnanie w głąb Rosji, skąd dopiero w 1867 roku czy 1868 powrócił, nie zastawszy już żony przy życiu, a sam w 1876 roku w Winnicy życia dokonał...
            Przedstawicielem przybyłej (z Litwy podobno) linii rodziny Mazarakich był Kazimierz Mazaraki, prezes, który w powiecie machnowieckim wszelkie urzęda wyborowe: asesora, sprawnika (wtedy jeszcze wyborowe), sędziego i na koniec prezesa sądu głównego cywilnego zaszczytnie przeszedł, na każdej posadzie jako dobry, czynny i nieskazitelny urzędnik się sprawując, a szacunkiem współziemian swoich aż do śmierci się cieszył. Tego dobrze pamiętam. Był to człowiek bez wykształcenia i ogłady, ale bardzo zdrowego sądu i prawy. Trochę był próżny z ostatniego urzędu i tytułu prezesa, a order św. Włodzimierza IV klasy nawet przy szlafroku nosił, ale to nikomu nie szkodziło. Jedną miał wadę: bardzo lubił karty i tak się zgrywał, że nieraz mdlał przy stoliku - jednak nie słyszałem, by czasu urzędowania tej namiętności się oddawał.
Ożeniony był 10 voto z [?] Borzęcką, siostrą wspomnianego wujaszeczka, która mu się srodze dała we znaki, jak mówiono, a zostawiwszy jedynego syna Leona, zmarła - ożenił się powtórnie ze swoją kuzynką Mazarakówną Johanną, córką najstarszą chorążego, ta dała mu dwóch synów i córkę, zaś z jej najmłodszą siostrą Konstancją syn jego Leon; tym sposobem syn z ojcem stali się szwagrami, a potomstwo ich podwójnie, bo po mieczu i po kądzieli Mazarakimi. Prezes i syn jego Leon nabyli różne części miasta Machnówki już od kolokatorów tego majątku niegdyś Prota Potockiego. Nadto prezes posiadał wsie Napadówkę i Markowce w sąsiedztwie Machnówki, które synom z drugiego małżeństwa zostawił - najstarszy bowiem jeszcze służąc w wojsku rosyjskim, wszystko, co mu po ojcu przypaść mogło, stracił, a opowiadano, że kiedyś dla opłacenia długów jego macocha pomimo wiedzy ojca a swego męża własne brylanty sprzedała...
            Niedaleko nas mieszkał również Dominik Frankowski, który wychowywał się niegdyś z moimi wujami pod okiem pedagoga pana [?] Bożęckiego, osiadłego później na czynszu w Łopatynie koło Machnówki...”

 

CZARTKOWSKI A,, JEŻEWSKA Z. : Fryderyk Chopin. Warszawa : Państwowy Instytut Wydawniczy, 1981.

            Emilia z Borzęckich Hoffmaniowa, uczennica Chopina w latach 1846-1847 tak wspomina jeden z wieczorów u Pani Sand:

            Była pani Sand, która przez cały czas nie wypuszczała z ust... cygara. Był Franchomme, wiolonczelista, przyjaciel Chopina, była i Delfina Potocka. Pamiętam jeszcze, że dla wszystkich dam przygotował Chopin – jak zawsze pełen wyszukanej galanterii dla płci pięknej – bukiety z fiołków, przygotował ich jednak za mało, tak iż gdy weszła pani Delfina, która się opóźniła, zabrakło dla niej fiołków, wobec czego Chopin ze stojącego w salonie przepysznego krzewu kamelii urwał jedną i ofiarował ją pięknej hrabinie. [...] Na nikogo jednak, o ile go widywałam w towarzystwie, nie patrzył tak pełnym zachwytu wzrokiem, jak na panią Delfinę... Robił po prostu wrażenie, że gotów był pył zdmuchiwać spod jej stóp.

 

ŁĄTKA J. : Pasza z Lechistanu. Mustafa Dżelaleddin (Konstanty Borzęcki). Kraków : Społeczny Instytut Historii i Kultury Turcji, 1993.

            Borzęccy to jeden z najliczniejszych rodów szlacheckich w Polsce. Poza rodzinnym Kozarzowem zamieszkiwali m.in. na Rusi, Litwie, Mazowszu, Wołyniu, w Galicji oraz w województwach Kijowskim i Poznańskim. W dawnej Rzeczypospolitej piastowali rożnego rodzaju godności i urzędy publiczne. Niektórzy członkowie tego rodu odgrywali ważną rolę w życiu politycznym kraju.

            Paweł - w roku 1792 był deputatem do Trybunału Lubelskiego. Ożeniony z Salomeą Słubicką z którą miał trzech synów; Franciszka, Wincentego i Tomasza [synem Pawła Borzęckiego był również Ignacy]

            Franciszek - najstarszy spośród synów Pawła i Salomei Słubickiej. Urodzony około 1781 roku był majstrem sukienniczym. Mieszkał w Wieruszowie w domu pod numerem 99.

            Tomasz - los rzucił go do Krakowa. Był właścicielem majątku Jeleń koło Chrzanowa, ale równocześnie pełnił jakąś funkcję w biurze referenta. Ożeniony z Józefatą Błaszczyńską z którą mieszkał u Ojców Franciszkanów. Miał z nią dwóch synów: Aureliana i Kulomba oraz córkę Mariannę.

            Aurelian - był zarządcą gorzelni w powiecie olkuskim. Aresztowany za powiązania z członkami tajnego związku działającego w Krakowie oraz zamiar założenia takiegoż w Królestwie Polskim, wyrokiem Sądu Najwyższego z dnia 22 lutego 1840 roku został przymusowo wcielony do armii rosyjskiej. Służbę odbywał w Korpusie Syberyjskim. W 1841 roku został ułaskawiony i zwolniony ze służby na mocy ukazu amnestyjnego wydanego z okazji zaślubin carewicza Aleksandra. Zmarł w 1882 roku.

            Kulomb - uczestnik powstania krakowskiego w 1846 roku. Po jego upadku aresztowany, skazany na dwanaście lat wiezienia i w dniu 8 sierpnia 1846 roku osadzony w twierdzy Spilberg. Uwolniony na mocy amnestii w dniu 5 kwietnia 1848 roku, wkrótce potem brał udział w Wiośnie Ludów na Węgrzech. W 1849 roku szukał schronienia w Turcji. Przez wiele lat był tam oficerem w pułku Kozaków Mechmeda Sadyka (Michała Czaykowskiego). Zmarł w Jassach w 1869 roku.

            Marianna - w 1899 roku jako siostra Kunegunda przebywała w klasztorze Bernardynek w Krakowie.

            Wincenty - przypuszczalnie był najmłodszym z synów Pawła i Salomei Słubickiej. Urodził się w Wieruszowie około 1790 roku. Jego dzieciństwo i młodość przypadły na okres fascynacji Napoleonem i jego wielkich zwycięstw w których wielu Polaków brało czynny udział a następnie druzgocących klęsk. Prawdopodobnie początkowo wybrał karierę wojskową. Wiadomo jest że bliżej nieznany Wincenty Borzęcki od 1816 roku był starszym sierżantem pierwszego pułku piechoty liniowej Królestwa Polskiego. W dniu 15 grudnia 1816 roku rozkazem dziennym naczelnego wodza, wielkiego księcia Konstantego otrzymał żądaną przez siebie dymisję (prosił o nią ze względu na zły stan zdrowia), a wraz z nią, w nagrodę za zasługi i długoletnie dobre sprawowanie awans na stopień podporucznika. Czy ów Wincenty był synem Pawła i Salomei Słubickiej niestety pozostaje sprawą otwartą. Nie wiadomo również kiedy Wincenty pojawił się w Modrzewcu. Ten mały majątek ziemski położony był na terenie wsi Kleczów odległej o 12 kilometrów od Radomska. W 1885 roku liczył 185 mórg ziemi ornej. W czasach Wincentego stały tam dwa domy: jeden stanowił zapewne dwór a drugi oficynę w której mieszkało kilka osób służby. Wincenty był właścicielem Modrzewca, równocześnie jednak pełnił funkcję wójta Kleczowa, co może wskazywać że funkcja ta była przypisana do majątku. Ożeniony z Józefą Kurczewską miał z nią sześciu synów: Ignacego Józefa, Konstantego, Juliana, Narcyza, Teofila oraz Marcina Pawła W 1826 roku Józefa [Kurczewska] miała 36 lat a wiec podobnie jak jej mąż urodziła się około 1790 roku. Co do ich synów to przypuszczalnie wszyscy dostali staranne wykształcenie.

            Ignacy Józef - był najstarszym z synów Wincentego i Józefy Kurczewskiej. Urodzony w 1824 roku ponoć od dziecka miał i powołanie kapłańskie. Gdy ukończył 9 lat rodzice przyjęli dla niego guwernera. W trzynastym roku życia wstąpił do drugiej klasy gimnazjum piotrkowskiego. W cztery lata później przerwał naukę w tej szkole i udał się do Włocławka, gdzie przez rok uczył się łaciny pod opieką księdza Ignacego Borzęckiego. Po przeszkoleniu ksiądz Ignacy [Borzęcki] dał mu pismo polecające do seminarium. W piśmie tym udzielił Ignacemu Józefowi pozwolenia na poświecenie się stanowi duchownemu według jego powołania i życzenia. Rekomendacja ta wystarczyła, by we wrześniu 1844 roku został on przyjęty do Seminarium Włocławskiego Po dwóch latach studiów w tej uczelni został przeniesiony do Akademii Teologii Rzymsko-katolickiej w Warszawie, gdzie zdał pomyślnie egzaminy końcowe i w dniu 31 października 1847 roku otrzymał świecenia kapłańskie. Jako ksiądz, Ignacy Józef cieszył się dobrą opinią. Od 1851 roku pełnił funkcje kanonika w Kozminku. Tam w spokoju spędził resztę swojego długiego życia poświęcając się całkowicie służbie Bożej i studiowaniu książek. Z tego okresu zachował się tylko jeden ślad jego aktywności publicznej. W 1862 roku zwrócił się do J. I. Kraszewskiego z propozycją opublikowania w Gazecie Polskiej jego projektu walki z alkoholizmem. Ksiądz Ignacy żył 60 lat. 14 stycznia 1884 roku po południu udał się na spacer za miasto. Około pól mili od domu upadł i już nieżywego o godzinie 15 znalazły go jakieś przejeżdżające tamtędy panie. Pomimo wszelkich starań jakie na miejscu mogli mu otaczający udzielić, przywrócony do życia nie został. Pogrzeb odbył się nazajutrz, we wtorek 15 stycznia 1884 roku o godzinie jedenastej rano.

            Julian - urodził się w 1828 roku. Prawdopodobnie ukończył gimnazjum piotrkowskie. Następnie poświęcił się karierze wojskowej w armii rosyjskiej. Niestety mimo wieloletniej służby dorobił się tylko stopnia podporucznika. Zmarł w Moskwie przed 1875 rokiem.

            Teofil - urodził się w 1830 roku. Nie wiadomo czy ukończył jakąś szkołę. Żył z gospodarowania. Po 1862 roku osadzony przez brata Narcyza na majątku rodziców w Modrzewcu, prawdopodobnie przebywał tam aż do śmierci.

            Marcin Paweł - urodził się w 1831 roku. Jego imiona pojawiają się tylko w księgach metrykalnych urodzeń, co może wskazywać że zmarł bezpotomnie, możliwe że jeszcze w wieku dziecięcym.

            Narcyz – był najmłodszym synem Wincentego i Józefy Kurczewskiej. Urodził się około 1836 roku. Prawdopodobnie ukończył gimnazjum piotrkowskie, po czym poświęcił się karierze wojskowej. Kariery tej nie zrobił gdyż w 1862 roku, że względu na zły stan zdrowia, musiał zakończyć swoją jedenastoletnią służbę wojskowa. Gdy powrócił do Modrzewca zastał już tylko szczątki majątku rodziców (w sumie 60 mórg zadłużonej ziemi i kilkaset rubli gotówką). Dzięki wytężonej pracy z czasem spłacił długi i uporządkował gospodarkę majątku. Ożeniwszy się z wdową po Weyhorze z domu Gadomską, właścicielką folwarku liczącego 280 mórg ziemi, przeniósł się do żony a na ojcowiźnie osadził swojego brata Teofila [Borzęckiego] Szczęście jednak nie sprzyjało Narcyzowi Z powodu nieurodzaju a przede wszystkim w wyniku procesów o ziemię, stracił część majątku żony, a resztę był zmuszony sprzedać. Otrzymał jednak w wieczysta dzierżawę majątek Mierzanowice w powiecie Wieluńskim. Wkrótce niepowodzenia życiowe całkowicie go załamały. Sprzedał, swoją część majątku za 500 srebrnych rubli. Odmówił też pójścia do któregoś z dzieci. Założył własne gospodarstwo, gdzie przez trzy lata wiódł pustelnicze życie, póki nie wyczerpały mu się pieniądze. Zmarł po 1880 roku. Z żoną miał troje dzieci: syna Konstantego, przez najbliższych zwanego Kasprem, oraz dwie córki: Annę i Marię.
Maria - wyszła za mąż za wdowca Majkowskiego z zawodu ślusarza. Żyła w strasznej biedzie mieszkając z mężem i będącym na bezrobociu dorosłym pasierbem, w małej facjatce na ulicy Wolskiej w Warszawie. W czasie czternastoletniego pożycia z Majkowskim urodziła mu sześcioro dzieci. Niestety, czworo z nich zmarło. Maria była bardzo źle traktowana zarówno przez męża jak i przez pasierba. W chwili zwątpienia pisała, że gdyby nie dzieci dawno by sobie życie odebrała.
Losy
Konstantego - jedynego syna Narcyza są nieznane. Wszystko wskazuje jednak, że nie zapewnił on ciągłości rodu.

            Ignacy - urodził się w 1775 roku. Był synem [Pawła] Borzęckiego.  Matka Agnieszka w 1817 roku miała 75 lat (urodziła się wiec około 1742 roku). Nie umiała pisać Po śmierci pierwszego męża, a ojca Ignacego, powtórnie zamężna z Wawrzyńcem Dobraczyńskim (lub Dobczyńskim).
Ignacy, przyjaciel domu Wincentego Borzęckiego z Modrzewca był księdzem. Przez długie lata sprawował funkcję proboszcza we wsi Makowiska. Nie cieszył się tam jednak dobrą opinią. W 1807 roku do sądu cywilnego wpłynęła na niesfornego księdza pierwsza skarga. Parafianin Wojciech Słubicki (Słabicki) oskarżył go o wiele poważnych wykroczeń, a swoje zarzuty poparł zeznaniami świadków. Część z tych zarzutów dotyczyła wyłudzania pieniędzy za posługi kapłańskie. M.in. pewnego razu ksiądz Ignacy nie zjawił się o umówionej porze aby udzielić ślubu, a później zażądał od młodych dodatkowej spowiedzi i ponownej opłaty za zapowiedzi. Oskarżono go również o to, że dość często przebywał poza parafią, z drugiej zaś strony kategorycznie zabraniał udawania się z prośbą o udzielenie chrztu choremu dziecku czy też ostatniej posługi umierającemu do innych księży mieszkających w sąsiedztwie. Z tego powodu m.in. w Gajecicach zmarło dziecko bez chrztu. Skądinąd wiadomo ze ksiądz Ignacy miał majątek Naramice w gminie Walichowy (miejscowość Walichowy leży w odległości 15 km od Wieruszowa). Dla majątku tego często porzucał zajęcia w parafii Makowiska. Kilka lat później, a dokładnie w 1817 roku, postępowanie księdza Ignacego znów stało się powodem sprawy sadowej. Zaczęło się od tego, że jeden z parafian zamiast spodziewanych zapowiedzi usłyszał z ambony pod swoim adresem obelżywe słowa. Dotknięty tym do żywego nie pozostał dłużny i wyjawił co wiedział. Według jego zeznań proboszcz miał pobić i wypędzić że wsi męża swojej kochanki, niejakiego Bogumiła Henniga. Ten odchodząc, ponoć przy świadkach, oświadczył, że nie jest ojcem dziecka, którego właśnie spodziewała się jego żona. Ponadto zarzucono księdzu pobicie swojego ojczyma. Sprawa zakończyła się dla Ignacego pomyślnie, gdyż świadkowie zaprzeczyli jakoby oskarżenia były prawdziwe. W latach 1825-1844 Ignacy był proboszczem w parafii pod wezwaniem św. Witalisa w Tuszynie. Tu w 1831 roku jeszcze raz pozwano go do sądu. Tym razem skargę wniosła Rada Obywatelska gminy Tuszyn. Najprawdopodobniej postawiono mu wtedy zarzut bezprawnego korzystania z beneficjum.
Na starość ksiądz Ignacy nieco się ustatkował W 1833 roku zorganizował własną szkolę, a w 1835 roku złożył egzamin ekstraordynaryjny konkursowy uprawniający do korzystania z beneficjum. Po tej dacie nie ma już na niego skarg. Zmarł 24 sierpnia 1844 roku o godzinie piątej rano. Prawdopodobnie ten sam Ignacy kanonik kaliski 1841 roku.

            Konstanty (Mustafa Dżelaleddin) - był potomkiem starego rodu szlacheckiego. Syn Wincentego i Józefy Kurczewskiej. Urodził się 10 kwietnia 1826 roku o godzinie szóstej rano. Pierwsze lata życia z pewnością spędził w rodzinnym Modrzewcu. Później podjął naukę w gimnazjum w Piotrkowie Trybunalskim. W latach 1844-1846 studiował malarstwo w Szkole Sztuk Pięknych w Warszawie. Rok 1846 był przełomowy w życiu Konstantego. Będąc na półmetku studiów artystycznych porzucił je nagle by wstąpić do Seminarium duchownego we Włocławku. Podobno to ojciec Konstantego, wbrew woli syna, zapisał go do seminarium. Krok ten można tłumaczyć tylko złą sytuacją materialną rodziny. Studia w seminarium rozpoczął Konstanty w dniu 1 września 1846 roku. Brak kontaktu z otaczającym światem i niezwykle trudne warunki bytowe, musiały na nim wywrzeć wyraźne piętno. Jego dni były całkowicie wypełnione nauką i obowiązkami. Pomimo to Konstanty znajdował czas na malarstwo. Jego obraz przedstawiający św. Wincentego jeszcze w 1908 roku wisiał w ołtarzyku sali filozoficznej seminarium włocławskiego. Może Konstanty Borzęcki, podobnie jak jego starszy brat Ignacy Józef [Borzęcki], został by księdzem, a żyjąc później długo i spokojnie w jakiejś wiejskiej parafii, uprawiał by amatorsko malarstwo, ale ważne wydarzenia polityczne zmieniły całe jego życie. W marcu 1848 roku wybuchło powstanie w Wielkim Księstwie Poznańskim. Konstanty, jak wielu jego rówieśników, najprawdopodobniej dał się ponieść fali patriotycznego zrywu i opuściwszy ukradkiem seminarium udał się tam aby przyłączyć się do powstańców. Nie wiadomo w jakich okolicznościach został on wcielony do powstańczych szeregów i kiedy przeszedł chrzest bojowy. Na pewno brał udział w walkach o Nowe Miasto, jako żołnierz 4 kompanii strzelców. W sumie jednak w dziejach powstania zapisał się raczej epizodycznie.

Bitwa pod Sokołowcem w dniu 2.05.1848 roku
(litografia E, Lamaitre’a według rysunku Konstantego Borzęckiego).

            Po jego upadku nie miał już dokąd wrócić. Jako powstaniec był niewątpliwie poszukiwany przez policję. Z kolei rodzina nie mogła mu wybaczyć ucieczki z seminarium. Jedynym wyjściem dla byłego aluma pozostawała emigracja. Gdy więc dowództwo pruskie wydało odezwę zapewniającą każdemu, kto w ciągu tygodnia zgłosi się do władz, gwarancje wolności osobistej i paszport do Francji, od razu podjął decyzję. Niestety zbyt pochopnie. Natychmiast został aresztowany i osadzony w twierdzy poznańskiej, a następnie doprowadzony do więzienia w Kostrzyniu.

Powstańcy wielkopolscy 1848 roku w drodze do więzienia.
(litografia Konstantego Borzęckiego według rysunku Polikarpa Gumińskiego).

Nie stracił jednak nadziei i wraz z innymi więźniami wystosował w dniu 10 czerwca 1848 podanie do pruskiej Rady Ministrów z prośbą o wydanie paszportów umożliwiających im wyjazd za granicę. Niestety zamiast tego wszystkich ich odesłano do twierdzy Magdeburg. Beznadziejna sytuacja nie załamała Konstantego. Chcąc poprawić swój byt, wykonał w wiezieniu kilkanaście litografii utrwalających jego niedawne przeżycia powstańcze. Prace te dość życzliwie zostały przyjęte przez krytyków. Nie wiadomo w jakich okolicznościach Konstanty opuścił więzienie. Prawdopodobnie w końcu uzyskał od władz pruskich upragniony paszport. Niezwłocznie tez udał się do Francji podobno z zamiarem zostania oficerem. Francji chwilowo jednak nie zależało na szkoleniu polskich oficerów. Inaczej było natomiast w Turcji, gdzie z sympatią odnoszono się do uchodźców. Każdy kto miał jakiekolwiek pojecie o rzemiośle wojennym mógł otrzymać stopień oficerski i stanowisko w armii sułtańskiej. Był wszakże jeden warunek. Należało przyjąć islam i złożyć przysięgę na wierność sułtanowi. I tym razem Konstanty nie zastanawiał się długo. Jego pobyt we Francji był tak krótki, że zapewne nie zdążył on nawet rozpocząć tam nauki w jakiejś szkole wojskowej. W końcu października lub na początku listopada był już w Konstantynopolu, gdzie niezwłocznie przyjął islam i nowe imię Mustafa, a ponieważ jednocześnie został mianowany oficerem przysługiwał mu również tytuł beja. Zaraz potem Konstantego przeegzaminował oficer francuski będący wykładowcą w Wyższej Szkole Wojskowej państwa osmańskiego. Egzamin musiał dla niego wypaść pomyślnie, bo Mustafa uzyskał stopień kapitana inżynierii i został przyjęty do sztabu generalnego armii sułtańskiej. Z nieznanych przyczyn wkrótce zmieniono te decyzje i miast do sztabu wysłano go Diyarbakiru na głębokiej prowincji, gdzie dobrowolnie raczej nikt się nie wybierał. Mustafa przybył tam przed końcem listopada 1849 roku. Najbliższe dwa lata służby były dla Mustafy nieciekawe i wcale nie zapowiadały jego późniejszej kariery. Nie mając konkretnego zajęcia, nie dostając tez żadnych bardziej odpowiedzialnych zadań do wykonania, czas spędzał w nudzie przerywanej od czasu do czasu utarczkami z miejscową władzą wojskową. Bardzo wtedy tęsknił do piotrkowskich nizin. Nostalgię próbował pokonać robiąc dużo szkiców, głównie swoich współtowarzyszy i niekiedy malując obrazy olejne. W końcu nie mogąc dłużej znieść tej sytuacji zwrócił się do swojego paszy z prośbą o dymisję lub przydzielenie mu jakiegoś ambitnego zadania. W odpowiedzi pasza raczej retorycznie zapytał go, jakie zadanie chciałby otrzymać. Czy byłby w stanie wykonać jakąś fortyfikację np. blokhauz (drewniano-ziemna lub betonowa budowla pełniąca funkcję strażnicy lub punktu oporu). Mustafa wyraził pełną gotowość i w krótkim czasie przedstawił paszy nie tylko komplet planów, ale i model blokhauzu. Szczęście mu sprzyjało. Niedługo potem zaszła pilna potrzeba budowy tego typu fortyfikacji na granicy z Persją. Przysłany w tym celu ze Stambułu pułkownik bej Abdi, pierwszy oficer armii osmańskiej, nie tylko nie słyszał nigdy co to jest blokhauz, to jeszcze pomimo przedstawienia mu rysunków i modelu, nie był w stanie pojąć na czym ma polegać budowa takiego obiektu. Pasza choć bardzo do tej pory niechętny Mustafie, musiał zmienić o nim zdanie i w efekcie mianował go jedynym konstruktorem blokhauzu, odpowiedzialnym za całą budowę. Pułkownik bej Abdi miał mu towarzyszyć tylko jako doradca w sprawach administracyjnych.
25 sierpnia 1850 roku wyjechali oni do Hartumu. Mimo niekorzystnej pory, na zadanie paszy od razu rozpoczęto budowę. Teraz dopiero Mustafa mógł się przekonać o zwyczajach panujących w administracji państwa osmańskiego. Wprawdzie miał on zupełną swobodę w prowadzeniu budowy, jednak pułkownik w ogóle nie dopuszczał go do rachunkowości, gdzie robił ogromne nadużycia. W dodatku Mustafa dowiedział się przypadkiem, że za wybudowanie blokhauzu jego towarzysz ma uzyskać stopień generała. Po cichu liczył jednak na to, że po skończeniu budowy pułkownik spełni swoje obietnice i zabierze go ze sobą do Stambułu. Tym razem wiara nie zawiodła Mustafy. Już w lecie 1851 roku przybył on do Stambułu gdzie uzyskał przydział do sztabu generalnego. Tam Mustafa zwrócił na siebie uwagę dostojników osmańskich. Jeden z nich, pasza Ömer, wziął go do swojego wydziału, a wysoko ceniąc jego umiejętności, wkrótce bardzo polubił i ożenił że swoja starszą córką Saffet.

Mustafa Dżelaledin
(Archiwum rodzinne Siny Özkok)

            Koneksje rodzinne na pewno ułatwiły Mustafie zrobienie kariery wojskowej. W latach 1853-1856 jako dowódca armii sułtańskiej w Batawii brał udział w wojnie Krymskiej. Dał wtedy wyjątkowe dowody swojej odwagi. M. in. podczas bitwy o Szekutil prowadząc oddział na bagnety, pierwszy przekroczył most silnie broniony przez Rosjan. Po zakończeniu wojny w Imperium Osmańskim nastąpiło kilka miesięcy spokoju. Wtedy to prawdopodobnie Mustafa poślubił pannę Saffet. Niestety szczęście pary młodej nie trwało długo. Wkrótce wybuchła nowa wojna, tym razem na terytoriach arabskich. Żona Mustafy nosiła wtedy w łonie jego pierwsze dziecko. On jednak nie bacząc na to, niezwłocznie udał się do Bagdadu jako oficer sztabowy głównodowodzącego, paszy Omera Lutvi. Tam mianowany podpułkownikiem oraz dowódcą armii sułtańskiej w Iraku i Hidzazie, zabawił w sumie kilka miesięcy. Gdy powrócił wreszcie do domu jego syn Enver już chodził i właśnie zaczynał mówić. Do tej pory nie znał ojca to też bał się tego obcego, groźnego mężczyzny i początkowo nie chciał się nawet do niego zbliżyć.

            W latach 1861-1862 Mustafa brał udział w tłumieniu powstania Czarnogórców. Była to wojna okrutna i krwawa. Po obu stronach pochłonęła ona liczne ofiary. Również Mustafa został ranny w czasie bitwy o miejscowość Martinici, jednak dzięki zasługom zdobytym w tej kampanii awansował na stopień pułkownika. Niestety w wyniku knowań jednego z wysokich dowódców osmańskich zaraz po jej zakończeniu został odesłany do prowincjonalnego Tyrnowa (dzisiaj w Grecji). Dla Mustafy była to osobista porażka, a dla jego najbliższych najszczęśliwszy okres życia. Mieszkali wtedy w ogromnym kompleksie pałacowym, który tylko w nieznacznej części byli w stanie zagospodarować. Ich życie właściwie ograniczało się do spędzania czasu we własnym gronie. Idylla rodzinna znów nie trwało długo. W 1867 roku wybuchło powstanie na Krecie, gdzie Mustafa musiał się niezwłocznie udać. Pełniąc w czasie tej kampanii funkcje szefa sztabu armii osmańskiej, znów się wyróżnił, ponieważ jeszcze w czasie jej trwania otrzymał stopień generała brygady a wraz z nim tytuł paszy.

Pasza Mustafa Dżelaleddin.
(Archiwum rodzinne Siny Özkok)

            Po zakończeniu walk na Krecie, pasza Mustafa Dżelaleddin na krótko został skierowany do Szumli, po czym wrócił do Stambułu. Tu wynajął dom, w którym zamieszkał wraz z rodziną. Jego zawistni wrogowie wkrótce znowu jednak dali znać o sobie i pasza [Mustafa] Dżelaleddin ponownie został oddelegowany na prowincje, tym razem do Monastyru (dzisiaj Bitola w Jugosławi). Mimo że był wtedy bardzo chory, wykonał rozkaz i z gorączką pojechał do swojego nowego garnizonu. Krotko potem w 1870 roku pojawił się w Jeniszehir (dzisiaj Larisa w Grecji). Tam podczas ścigania w pobliskich górach powstańców greckich, otrzymał dramatyczna wiadomość. Decyzją z dnia 18 maja 1871 roku został zdymisjonowany i przeniesiony na emeryturę oraz wezwany do niezwłocznego powrotu do Stambułu. Dla 44-letniego generała, dla którego wojowanie stanowiło największą namiętność, uznanie za niezdolnego do dalszej służby było największą życiową tragedią.

            Dymisja paszy Mustafy Dżelaleddina została podyktowana względami politycznymi. Ostatnimi czasy w rządzie Porty przeważać zaczęły głosy opowiadających się za podjęciem współpracy z Rosją. W tej sytuacji ambasador rosyjski, generał Ignatiew, bez trudu mógł doprowadzić do usunięcia z wpływowych stanowisk, zawsze niechętnych Rosji, Polaków. Los ten spotkał również paszę [Mustafę] Dżelaleddina. Jego dymisja była jednak na tyle ważna, że generał Ignatiew niezwłocznie powiadomił o niej, w specjalnej depeszy, samego cara Aleksandra. Dlaczego fakt ten był dla Rosji aż tak ważny? Pan ambasador już od pewnego czasu bacznie śledził poczynania bohaterskiego Polaka. Szczególnie niepokojący był dla niego szybki rozwój zainicjowanego przez paszę [Mustafę] Dżelaleddina, ruchu odrodzenia narodowego Turków. Ruch ten miał na celu wzmocnienie siły państwa osmańskiego a to akurat nie leżało w interesie Rosji. Należało zatem jak najszybciej pozbyć się popularnego generała, co osiągnięto właśnie przez doprowadzenie do jego dymisji. Jeszcze bardziej niż dymisja, paszę Mustafę Dżelaleddina, dotknęło inne nieszczęście, zmarł jego młodszy synek Ali Sejfi. To zupełnie go załamało. Emerytowany generał zamknął się w swoim mieszkaniu w azjatyckiej części Stambułu i przez 8 miesięcy z niego nie wychodził. Podobno zajmował się wychowywaniem syna Envera oraz pisaniem i malarstwem.

            W międzyczasie w rządzie osmańskim zaszły poważne zmiany. Najwyższy dowódca armii, człowiek który doprowadził do dymisji paszy [Mustafy] Dżelaleddina, teraz sam popadł w niełaskę sułtana. Jego następca w dniu 3 marca 1872 roku przywrócił paszę do służby i skierował do sztabu generalnego. W 1873 roku pasza Mustafa Dżelaleddin ponownie wyruszył na wojnę. Tym razem został mianowany jednym z dowódców armii działającej na obszarze Serbii i Czarnogóry. Po kilku miesiącach walk kampania ta została zakończona i generał mógł znowu powrócić na łono rodziny.

            W 1875 roku wybuchło kolejne powstanie w Hercegowinie. Wkrótce ogarnęło ono znaczną cześć Bałkanów. Porta posiadała nad powstańcami nieznaczną przewagę liczebną, znacznie natomiast górowała nad nimi uzbrojeniem. Mimo to w połowie 1875 roku powstańcy osiągnęli wyraźny sukces likwidując na znacznym obszarze tureckie garnizony. Nie zdołali oni opanować jedynie kilku najlepiej umocnionych twierdz, ale i te z braku zaopatrzenia broniły się już ostatkami sił.
Dla paszy Mustafy Dżelaleddina skończyły się więc spokojne dni, spędzone w gronie rodzinnym. Najpierw został skierowany do serbskiego miasteczka Nisz, a następnie mianowany szefem sztabu armii, działającej w Hercegowinie. Do Hercegowiny przybył w końcu marca 1875 roku. Wziął tam udział w dwóch kampaniach mających na celu dostarczenie prowiantu do odciętego przez powstańców garnizonu tureckiego w Nikszciu. Pierwsza prowadzona osobiście przez głównodowodzącego armii paszę Muhtara, w skutek popełnionych przez niego ewidentnych błędów, zakończyła się dla oddziałów tureckich totalna klęską. Druga kierowana bezpośrednio przez paszę [Mustafę] Dżelaleddina, dzięki jego doświadczeniu wojennemu i zmysłowi taktycznemu, przyniosła pełny sukces armii osmańskiej, powodując jednocześnie duże straty w szeregach powstańców. Sytuacja ta spowodowała, że naczelny wódz postarał się jak najszybciej pozbyć ambitnego paszy. Wkrótce też został on odesłany do Bośni. Tam pasza Mustafa Dżelaleddin odniósł chyba największy w życiu sukces wojskowy. W kilkudniowej bitwie oddziały tureckie dosłownie rozgromiły serbską armię. Osiągnięte zwycięstwo przyczyniło się do awansowania paszy Mustafy Dżelaleddina na stopień generała dywizji. Z kolei w oczach sprzymierzonych sił powstańczych, wyrósł on na jednego z najgroźniejszych dowódców osmańskich. Jak bardzo się go bano, może świadczyć następująca historia. Pewnego razu pasza [Mustafa] Dżelaleddin otrzymał zadanie udania się do Sarajewa, w celu zebrania posiłków, a następnie przeprowadzenia ich do Trebinji. Dowiedziawszy się o tym Książe czarnogórski Mikołaj wydał rozkaz wzięcia go do niewoli. Nikt jednak nie odważył się uderzyć na siły kierowane przez paszę [Mustafę] Dżelaleddina, w związku z czym zaniechano wszelkiej akcji przeciwko niemu. Mimo więc, że miał on tylko niewielki oddział żołnierzy tureckich, nie niepokojony swobodnie dotarł do celu.
Sukcesy na froncie bośniackim nie mogły jednak odmienić losów tej wojny. W pobliskiej Hercegowinie armii niedawnego rywala Mustafy [Dżelaleddina], paszy Muhtara, groziła całkowita likwidacja. Sytuacja ta zmusiła Ministerstwo Wojny do działania. Wkrótce pasza Mustafa Dżelaleddin otrzymał rozkaz aby pozostawiwszy część swoich wojsk w Sarajewie, niezwłocznie wyruszył na pomoc paszy Muhtarowi. Oddziały powstańców hercegowińskich zamierzały nie dopuścić do połączenia obu armii, jednak na tzw. Popowym Polu zostały oskrzydlone i przy przeważającej sile przeciwnika, musiały się wycofać na bezpieczną pozycję. Pasza Muhtar widząc niepowodzenie swojego planu osaczenia powstańców wpadł we wściekłość. Jako głównodowodzący armii osmańskiej w Hercegowinie, wydał rozkaz pacyfikacji wszystkich wsi jakie tylko oddziały Porty napotkają po drodze. Pasza [Mustafa] Dżelaleddin powinien był się temu rozkazowi podporządkować, jednak walka z cywilną ludnością nie była w jego zwyczaju. Stąd też maszerując że Stolacza po stoczeniu potyczki z powstańcami w pobliżu wsi Lubinje (jedynej której nie mógł ominąć a jednocześnie jedynej nie spalonej w tej kampanii), nie zastosował wobec jej mieszkańców żadnych represji. Postępowanie takie zostało przez paszę Muhtara uznane za niesubordynacje. Uwięził on paszę [Mustafę] Dżelaleddina w areszcie domowym, a następnie oskarżył o niewykonanie rozkazu. Sprawa ta mogła zakończyć się dla paszy [Mustafy] Dżelaleddina sądem wojskowym. Na szczęście zdołał on jakoś oczyścić się z zarzutów. W rezultacie zamiast degradacji, otrzymał rozkaz udania się do korpusu albańskiego w Skutarii, gdzie miał pełnić funkcję szefa sztabu. Wyruszył tam w końcu sierpnia 1876 roku. Albański korpus sił osmańskich uchodził za najgorzej nieprzygotowaną do walki armię padyszacha. Stąd natychmiast po przybyciu, pasza Mustafa Dżelaleddin zażądał wyłączenia osiemnastu z dwudziestu ośmiu stacjonujących tam batalionów i przekazania ich pod jego bezpośrednie dowództwo. Przez około dwa tygodnie jednostki te były intensywnie ćwiczone i uczone nowych zasad walki. Ponadto z każdego batalionu, pasza [Mustafa] Dżelaleddin, wybrał najlepszych i najbardziej ofiarnych żołnierzy, tworząc z nich doborowe oddziały awangardowe w skuteczności walki, mające dorównać Czarnogórcom. Rankiem 9 października 1876 roku, głównodowodzący armią osmańską na Bałkanach, pasza Derwisz, po pięciokrotnym fiasku zadania ciosu oddziałom Czarnogórskim od południa, podjął próbę szturmu na ten kraj od strony Albanii. Po zajęciu wsi Nowe Selo, przygotowane przez paszę Mustafę Dżelaleddina doborowe oddziały piechoty, osłaniane ogniem artyleryjskim i karabinowym, rozpoczęły szturm na położone za tą wsią wzgórze Maliani, gdzie znajdowały się umocnienia wojsk czarnogórskich. Pasza [Mustafa] Dżelaleddin znów wykazał się bezprzykładnym męstwem. Kroczył w pierwszych szeregach dowodzonych przez siebie oddziałów. Czy wychodził śmierci naprzeciw? Raczej nie. Kochał przecież swoją kobietę i syna, znał również te tereny. Czternaście lat wcześniej, podczas próby przełamania obrony Czarnogórców w okolicy pobliskiej wsi Martinici, został poważnie ranny. Tym razem bój był jeszcze bardziej zajadły. Bitni, walczący na ojczystej ziemi Czarnogórcy, atakując zza osłoniętych pozycji zadawali napastnikom dotkliwe straty. W rezultacie siłom osmańskim udało się wedrzeć na wyżynę dopiero w czasie trzeciego szturmu. Padło wielu żołnierzy paszy [Mustafy] Dżelaleddina. On sam również został ranny. Była to już siódma rana odniesiona przez niego w trwającej dwadzieścia osiem lat karierze wojskowej. Tym razem jednak został postrzelony w brzuch. Wiedział co to znaczy. Mając świadomość nadchodzącego końca, zdążył jeszcze wysłać telegram do padyszacha z prośbą o zaopiekowanie się synem Enverem. W ostatnich minutach życia nie odmawiał, zwyczajem muzułmańskich wojowników, wersetów z Koranu tylko mówił coś po polsku. Między innymi kilkakrotnie powtórzył słowa „psiakrew Katerina”. Dla nikogo nie powinno być wątpliwe, że słowa te odnosiły się do Katarzyny Wielkiej, carycy rosyjskiej, głównej sprawczyni wydarzeń, które wiele lat później przywiodły Konstantego Borzęckiego do udziału w tej niesprawiedliwej wojnie. Pasza Mustafa Dżelaleddin konał osiem godzin. Zmarł rankiem 10 października 1876 roku w szpitalu, w miasteczku Spuz, nad rzeka Zeta w Czarnogórze i tam został pochowany na dziedzińcu miejscowego meczetu. Na jego grobie ktoś postawił prostą piaskowcową kolumnę zakończoną rzeźbionym fryzem.
Kilkanaście miesięcy później Spuz został zdobyty przez Czarnogórzan. Grób polskiego szehida znalazł się poza granicami kraju dla którego żył, walczył i zginął. Oczywiście w wolnej Czarnogórze nikt nie opiekował się grobem, przez nikogo niekochanego tu osmańskiego generała. W czasie drugiej wojny światowej miasteczko Spuz zostało doszczętnie zniszczone. Po istniejących tu kilku tureckich meczetach nie pozostał żaden ślad. Nie zachował się również grób paszy Mustafy Dżelaleddina. Nie istnieje również rodzinny majątek Konstantego [Borzęckiego] - Modrzewiec. W miejscu gdzie kiedyś się znajdował, obecnie istnieje olbrzymia odkrywka kopalni węgla brunatnego w Bełchatowie.

            Jak już wspomniano Mustafa Dżelaleddin ze związku z Safet Ömar miał dwóch synów: Envera Hassana i Ali Sejfi.

            Ali Sejfi - syn Mustafy DżelaleddinaSafet Ömer. Zmarł w wieku dziecięcym.

            Enver Hassan - syn Mustafy DżelaleddinaSafet Ömer urodzony w Stambule 1857 roku. W wieku 10 lat został oddany do szkoły prowadzonej przez zakonników. Przez trzy lata uczeń Galatasaray, najbardziej prestiżowej osmańskiej szkoły średniej. Później ojciec osobiście zajął się jego edukacją. Bez problemu zaliczył jednak ostatnią klasę i uzyskał świadectwo ukończenia tej szkoły. W 1875 roku został przyjęty do Collegium Chantal w Paryżu. W 1876 roku po śmierci ojca na rozkaz sułtana musiał przerwać dalszą naukę i powrócić do Imperium Osmańskiego. Tam postanowił pozostać przy matce w Stambule przyjmując posadę w stopniu kapitana w Sztabie Generalnym Armii. Poślubił Leylę, córkę paszy Mehmeda Ali (Karola Detroi). Miał z nią pięcioro dzieci: Aisze Dżelile. Münevver, Sarę, Mustafę Dżelaleddina i Mechmeda Ali. Pełnił wiele funkcji wojskowych i państwowych. W 1890 roku mianowany attache wojskowym w Wiedniu. W 1897 roku w czasie wojny turecko-greckiej mianowany gubernatorem wojennym w Volos (Grecja). W imieniu sułtana w 1898 roku przebywał z misją w Stanach Zjednoczonych. W 1899 roku podjął myśl powtórnego małżeństwa z córką Wincentego Loffino w związku z czym miał zamiar przejścia na katolicyzm. Korespondował w tej sprawie z siostrą zakonną Kunegundą.  W imieniu sułtana w 1901 roku przebywał z misją w Chinach. W uznaniu zasług mianowany generałem świty sułtana i odznaczony orderem Osmanije. w Erenkoy w Turcji. Po opuszczeniu pierwszej żony przeszedł na katolicyzm i poślubił Hortensję Loffino, córkę Wincentego. Dla zachowania pozorów ślub odbył się jednak w obrządku muzułmańskim.  Ze związku tego narodziło się troje dzieci: Ömar Songar, Enver Songar i Suzan.  Po przejściu na emeryturę założył liceum w Erenkoy. Amatorsko zajmował się również studiami nad historią Turków.

            Ajsze Dżelile - najstarsza córka Envera Hasana i Leyli Ali. Poślubiła Hikmeta [?]. Była jedną z pierwszych tureckich artystek malarek (znana jako Dżelile Enver). Po rozwodzie z mężem przeniosła się do Berlina.

            Münevver - córka Envera Hasana i Leyli Ali. Poślubiła poetę Samiha Rifata, syna Hasana Rifata, pozostałego przy boku Mustafy Dżelaleddina w chwili jego śmierci. Samih Rifat był wysokim urzędnikiem osmańskim. Przez pewien okres czasu pełnił funkcję gubernator Trabzonu. Aktywnie działał w ruchu dążącym do utworzenia Republiki Tureckiej. Po jej powstaniu był posłem do parlamentu. Został wybrany pierwszym prezesem Towarzystwa Języka Tureckiego. Był również działaczem Tureckiego Towarzystwa Historycznego.

            Sara - najmłodsza córka Envera Hasana i Leyli Ali. W wieku 14 lat została wydana za  [?], któremu już w następnym roku urodziła córkę. Poślubiła secundo voto inżyniera budowlanego Avni Okçu. Małżonkowie utrzymywali bliskie kontakty z Polakami. Żyła jeszcze w 1986 roku. Mieszkała w Stambule. Na starość zaczęła malować.

            Mustafa Dżelaleddin - syn Envera Hasana i Leyli Ali. Poślubił Francuzkę Gabrielę Taron, która powiła mu córkę Münevver. Był tureckim dyplomatą. Zmarł przedwcześnie.

            Münevver - córka Mustafy Dżelaleddina i Gabrieli Taron. Żyła w wolnym związku ze słynnym poetą tureckim Nazimem Hikmetem Ranem, synem Ajsze Dżelile. Miała z nim syna Mehmeta. Nazim miał poglądy komunistyczne. Prawdopodobnie za jego namową na początku początku lat pięćdziesiątych XX wieku Münevver opuściła Turcję i przeniosła się do Polski. Nosiła tu nazwisko Borzęcka. Pracowała tu jako lektorka języka tureckiego na Uniwersytecie Warszawskim. Była współautorką książki „Historia literatury tureckiej”. Po wydarzeniach marcowych 1968 roku wyjechała na stałe do Francji. Wyszła za mąż za [?] Volkoff-Andac. Zajmowała się tłumaczeniem literatury tureckiej.

            Mehmed Ali - Envera Hasana i Leyli Ali. Brak o nim jakichkolwiek informacji.

            Enver Songar - syn Envera Hasana i Hortensji Loffino. Zmarł w 1981 roku.

            Ömar Songar - syn Envera Hasana i Hortensji Loffino. Zmarł w 1980 roku.

            Suzan - córka Envera Hasana i Hortensji Loffino. Zmarła w 1986 roku.

 

Pamiętniki księdza Władysława Wojciecha Wolińskiego z parafii w Oporowie. Rękopis.

            Towarzysze moi byli po części z niższego stanu, lokaje, dworacy, był jeden dorożkarz z Warszawy. Wszakże przez dwa tygodnie miałem przyjazne towarzystwo w osobie asesora sądu poprawczego [?] Borzęckiego bardzo wykształconego i akademika, którego prosto z ulicy policyant zabrał do więzienia. Borzęcki siedział poprzednio w lochu trzy tygodnie, przetrwał wszystko, następnie przez różne koneksje, stosunki został wskazany tylko na 3 miesiące do fortecy Modlina z pozostawieniem przy urzędzie. Z tymi więc, a najwięcej z [?] Borzęckim przyjemna była rozmowa przy herbacie. Tak upłynęło kilka tygodni znów, a ja nic nie wiedziałem co mnie czeka.

 

OPAŁEK M. : O Lwowie i mojej młodości. Wrocław : Wydawnictwo Ossolineum, 1987.

Źródło dobroczynności zaszemrało cichym nurtem przy ulicy Kurkowej 31 gdzie w skromnej kamieniczce znalazł pomieszczenie Zakład Ubogich Chłopców pod opieką św. Antoniego. Założycielem jego był Kalikst Orłowski ...którego spotęgowana wrażliwość na człeczą niedolę nie pozwoliła mijać obojętnie ludzi zasługujących na życzliwość i pomoc. Z pomocą pośpieszył też kilku opuszczonym chłopcom, a kiedy przykład obywatelskiej cnoty oddziałał pobudzająco, zaofiarowała się Honorata hrabianka Borzęcka na rzecz Ochrony dom i kwotę 20 tysięcy złotych na utrzymanie dziesięciu chłopców. Fundusz ten pomnożony legatami innych osób i instytucji, stworzył niebawem realną podstawę do zajęcia się losem trzydziestu podopiecznych, którzy otrzymali w Ochronie przytulny kąt, wyżywienie i pomoc w nauce.

 

Pamiętynik Alfonsa Parczewskiego. [W:] To ci historia. Historie mało znane, nieznane i zapomiane. Blog, wtorek, 10 stycznia 2012.

            O rosyjskich oddziałach wojskowych, a nawet policyjnych posterunkach nie było w naszej okolicy słychać. Trzymały się w oddali. Natomiast od początku lata, pamiętam, przesuwają się wciąż polskie oddziały kawalerji. Cudowny kalejdoskop ładnie umundurowanych, dobrze uzbrojonych, na dobrych koniach szeregów jazdy! Jakby armia regularna. W początkach lata było, gdy przyszła wiadomość, że w Wilamowie jest oddział jazdy kaliskiej pod wodzą Władysława Miśkiewicza. Oddział był niewielki, ale dobrze wyekwipowany. Pojechali oboje rodzice z prowjantem dla oddziału, ja przy powozie na kucu towarzyszyłem im. Był cudowny dzień słoneczny i cudowny był widok tej polskiej jazdy. Granatowe mundury, wysokie konfederatki. Humory kawalerzystów  wyborne, widocznie pełne najlepszych nadziei. Na trawie spoczywa młody Bronikowski z Wólki Miłkowskiej pod Wartą i śpiewa piosenkę, której słowa pozostały mi doskonale w pamięci:

Tam młody żołnierz długość nocy skraca
I tak sobie śpiewa na swej broni wsparty:
Zefirze luby, zefirze jedyny!
Nieś moje pienia do lubej krainy,
Powiedz jej, że żyję tu zajęty cały
Chlubą przyszłości i miłością sławy.

Nawet melodja tej piosenki, pomimo upływu tylu lat, z pamięci mi dotąd nie uleciała. Pozostała żywą, jakbym ją wczoraj słyszał. W oddziale pełno znajomych; jest i dwóch kuzynów, Władysław i Ludwik Mazurkiewicze. Po południu oddział ruszył dalej w stronę lasku, przez las ku Wrzeszczewicom. Jakeśmy do domu przyjechali, już nie pamiętam, bo furman nasz Józef Borzęcki już do Wodzierad nie wrócił. Wsiadł na koń i ruszył z oddziałem. Odpokutował to potem na Syberii.

[Alfons Parczewski urodzony w Wodzieradach koło Łasku, prawnik, historyk, działacz społeczno-polityczny, profesor i rektor Uniwersytetu w Wilnie].

 

Matka Celina Borzęcka i jej dzieło. Z dziejów sióstr zmartwychwstanek. Przewodnik Katolicki, 1927, R. 33, Nr 9, S. 120-122.

KALKSTEIN T. : Matka Celina Borzęcka. Rzym : 1950.

MARSZAŁEK J. : Posłuszna woli Bożej. Niedziela, Tygodnik katolicki, 2007, Nr 27.

            W dniu 29 przyszła października 1833 roku w Antowilu koło Orszy, w odległej Mohilewszczyźnie na Białorusi, w ziemiańskiej rodzinie Chludzińskich  na Świat przyszło niezwykłe dziecię. W ceremonii chrztu którego dokonano w dniu 2 listopada 1833 roku w kościele parafialnym w Babinowcu dziewczynka otrzymała imiona Celina Rozalia Leonarda. Jej ojciec Ignacy Chludziński, wywodzący się z zamożnego rodu ziemian kresowych,  człowiek wykształcony, absolwent Uniwersytetu Wileńskiego, odznaczał się wielką kulturą i patriotyzmem. Na co dzień jednak pochłaniało go zarządzanie rodzinnymi majątkami i dlatego nie znajdował czasu na dłuższe kontakty z dziećmi. Matka Klementyna z Kossowów, osoba wysoce świątobliwa odznaczająca się dużym przywiązaniem do tradycji, poza Bogiem i ogniskiem domowym nie znała świata. Na niej spoczywał cały ciężar zarządzania domem i umiejętnego gospodarowania domowym budżetem. A trzeba wiedzieć że w rodzinie Chludzińskich, mimo znacznej zamożności, prowadzono raczej skromny tryb życia, zachowując odpowiedni umiar i nie pozwalając sobie na żadne zbytki. Nad to wszystko jednak Pani Klementyna przedkładała obowiązek wychowywania dzieci. Szczególnie w tym względzie upodobała sobie najmłodszą córkę Celinę. Żywa i prosta wiara oraz Bojaźń Boża były fundamentem na którym matka oparła całe to wychowanie. Celem jej życia stało się takie ukształtowanie charakteru Celiny aby na wzór własny ugruntować w niej prawdziwą pobożność. Od wczesnego dzieciństwa wymagała od córki pohamowania wrodzonej impulsywności, żywego temperamentu i nadmiernej uczuciowości. Uczyła Celinę prostoty życia, nieraz odmawiając jej małych przyjemności. Ganiła kaprysy i odruchy zniecierpliwienia. Wymuszała znoszenie przykrości w milczeniu i pokorze. Żądała bezwzględnej prawości, prawdomówności, posłuszeństwa i sumiennego spełniania codziennych obowiązków.
Zdominowana przez matkę, Celina z czasem całkowicie podporządkowała się jej woli. Zawsze znajdując się u boku swojej rodzicielki starała się z góry odgadywać jej najmniejsze nawet życzenia. Unikała zaś wszystkiego co mogło by ją rozgniewać.
Towarzysząc nieustannie matce Celina często musiała wyręczać ją w różnych pracach i dzielić z nią zarząd domem. Wcześnie zatem została wciągnięta w sprawy gospodarcze. Pod okiem swojej rodzicielki nauczyła się rachunkowości, zrozumienia wartości pieniądza i oszczędnego szafowania posiadanym groszem. Stała się obowiązkowa i nabrała zamiłowania do porządku.
Mimo dość surowego wychowania rodzice nie szczędzili środków na wykształcenie swoich dzieci Dzięki temu Celina dość wcześnie rozpoczęła naukę. Jej edukacją osobiście kierowała pani Klementyna. Celina okazywała duże zdolności i inteligencję. Opanowała kilka języków nowożytnych, oraz dość dobrze poznała historię, literaturę, matematykę i sztuki piękne. Wspólne czytanie z matką dzieł łacińskich i rzymskich sprawiło że zdobyła także wiedzę o kulturze antycznej. Szczególnie uzdolniona muzycznie, biegle grała na fortepianie. Wszystkie te umiejętności pani Klementyna uważała jednak za drugorzędne. Na pierwszym miejscu stawiała bowiem dogłębne zaznajomienie Celiny z treścią ewangelii i licznych dzieł literackich o charakterze religijnym a patrząc na córkę tak hojnie wyposażoną w dary natury tym silniej nakłaniała ją do umartwiania się i podporządkowania życia prawu Bożemu. Dla realizacji tego celu przewidziane były osobne chwile w programie dnia.
            Młoda Celina w pełni już urzeczywistniała ideał wychowawczy matki. Stała się pobożną, dobrą, wykształconą, poważnie myślącą osóbką, nigdy nie pozostającą bez zajęcia lecz zawsze zatrudnioną jakąś pożyteczną pracą. Niestety obdarzona szczerym i otwartym charakterem pełnym zaufania do ludzi łatwo ulegała wpływom innych czego nieraz potem żałowała. Mimo zatem wrodzonej radości życia, życzliwości i wesołości, była zamknięta w sobie. Pełna wewnętrznych rozterek, nie mogąc odnaleźć się w otaczającym ją świecie coraz częściej zwracała swoje myśli ku Bogu. Poszukując wytchnienia i spokoju, ponad rozrywki i przyjemności, których nie była pozbawiana, przedkładała długie spacery lub wielogodzinne religijne kontemplacje w cichej i mrocznej kaplicy przynoszące jej upragniony spokój i ukojenie. Nigdy nie osądzała matki. W pamiętniku pisze:
...tyle trudów ona dla mnie poniosła i zawsze dobrze chciała, a choćby się pomyliła kiedy, zdaję się chciałabym ukryć przed nią że się pomyliła...
W tym trudnym okresie życia Celina wraz z matką i rodzeństwem kilkakrotnie wyjeżdżała do Rakowa, gdzie w majątku ciotki spędzano nieraz znaczną część roku. Tam poznała księdza proboszcza Malewicza, który wykorzystując wielkie zaufanie jakim go obdarzyła usilnie namawiał ją do poświęcenia się Bogu. Prowadząc z Celiną długie rozmowy, zaszczepił w niej myśl wstąpienia do klasztoru. Wkrótce myśl ta zmieniła się w silne postanowienie wywierając decydujący wpływ na jej dalsze życie.
            Tymczasem dzieciństwo przeminęło, a i okres młodzieńczy zamknął się bezpowrotnie. Celina dobiegała lat dziewiętnastu, nieuchronnie zbliżając się do chwili w której miała opuścić dom rodzinny. Rodzice widząc szczęście Celiny jedynie w uczciwym związku małżeńskim pragnęli wprowadzić ją w Świat aby dać jej poznać życie i ludzi. W tym celu roku 1853 na pewien czas opuścili majątek rodzinny przenosząc się do Wilna. Tam Celina brała udział w zabawach towarzyskich, bywała na balach, w teatrze oraz odwiedzała liczne koła znajomych i krewnych. Młodziutka, urocza i pięknie wychowana panienka cieszyła się wielkim powodzeniem. Wszyscy zachwycali się jej wdziękiem, urodą i wytwornym ułożeniem. Całe to życie towarzyskie nie znajdowało jednak u młodej dziewczyny aplauzu. Niemal w każdej wolnej chwili biegła ona do cudownej Kaplicy w Ostrej Bramie. Tam spędzając na modlitwach nieraz długie godziny, coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu że  jej pragnienie samotności oraz zamiłowanie do kontemplacji i umartwiania może znaleźć swój pełny wyraz tylko w życiu zakonnym.

Celina Chludzińska.

Niestety państwo Chludzińscy postępując stosownie do ówczesnych poglądów i zwyczajów sami zdecydowali o przyszłości dziecka i w porozumieniu z księdzem biskupem Wacławem Żylińskim przyjacielem rodziny Chludzińskich a zarazem spowiednikiem i  duchowym przewodnikiem córki ułożyli plan jej zamążpójścia. Wśród młodzieży, starającej się o jej względy, upatrzyli sobie pana Józefa Borzęckiego, ziemianina z grodzieńszczyzny. Ten niemłody już mężczyzna (urodził się w dniu 29 września 1820 lub 1821 roku) przejął właśnie od ojca zarząd nad majątkami rodzinnymi a po uregulowaniu spraw majątkowych postanowił się ożenić i właśnie w poszukiwaniu kandydatki na żonę przybył do Wilna. Dla Celiny propozycja zamążpójścia była wielkim wstrząsem.  Bardzo bała się związku małżeńskiego a ugruntowana w przekonaniu że pozostanie w czystości i resztę życia poświęci Bogu nijak z tym nie mogła się pogodzić. Bijąc się z myślami, wylewając niejedną łzę, wymogła w końcu na rodzicach zgodę na odbycie zamkniętych rekolekcji w zakonie Sióstr Wizytek. Liczyła przy tym że swoją postawą przekona rodziców do zmiany decyzji, uwierzenia w jej powołanie i pozostawienia w klasztorze w którym pragnęła spędzić resztę swoich dni. Rodzice byli jednak nieugięci. O pomoc w ostatecznym przekonaniu córki poprosili księdza biskupa Żylińskiego. Ten wykorzystując zaufanie jakim go darzyła ukazał dziewczynie stan małżeński i wolę rodziców jako wolę Bożą. Celina nie znajdując już z nikąd pomocy musiała w końcu pogodzić się ze swym losem. Zrozpaczona i oszukana straciła wiarę w Boga. Poprzez złożenie przysięgi małżeńskiej Celina miała wyrzec się swojego powołania i rozpocząć nowe życie z zupełnie obcym sobie człowiekiem, którego nie kochała.

    

Celina z Chludzińskich Borzęcka.

Świadkiem zaślubin stała się poważna Katedra wileńska. Dnia 26 listopada 1853 roku, w kaplicy św. Kazimierza, Ekscelencja Wacław Żyliński pobłogosławił związek małżeński Józefa Borzęckiego i Celiny Chludzińskiej.
            Zaraz po ślubie młoda para udała się do Obrembszczyzny. Rodzinny majątek Borzęckich, leżał niedaleko Grodna w parafii Indura. Ojciec pana młodego Karol Borzęcki, zacny i szlachetny człowiek, cieszący się poważaniem okolicznego ziemiaństwa pełnił honorową godność marszałka powiatu grodzieńskiego. Jego żona, Petronela Zawadzka, uważana była powszechnie za osobę wysoce świątobliwą. Uwłaszczyła wieśniaków, a troszcząc się o lud okoliczny, zajmowała się akcjami charytatywnymi. Wieśniacy przez długie pokolenia przechowywali pamięć o niej z rozrzewnieniem opowiadając sobie o jej nadzwyczajnej dobroci. Niestety w czasie gdy Celina przybyła do majątku męża pani Petronela już nie żyła (zmarła 11 marca 1851 roku). Pan Karol zanim zmarł 19 maja 1854 roku jeszcze przez sześć miesięcy służył nowożeńcom swoim doświadczeniem i rozumem.
            Celina wchodząc w nową rolę żony i pani domu, obowiązki wynikające ze stanu małżeńskiego postanowiła pełnić bardzo sumiennie. Znajdowała czas na wszystko. W prowadzeniu domu była nieskazitelnie prawa, prostolinijna w postępowaniu, wielce sumienna i pobożna. Nie zaniedbywała zwłaszcza prywatnej modlitwy na którą poświęcała nieraz długie chwile w ciągu dnia a często nawet w nocy. Nierzadko biegła do znajdującej się w parku obrembskim mrocznej kaplicy z grobami rodzinnymi Borzęckich, by tam w ciszy i spokoju prowadzić kontemplacje.
W kontaktach ze służbą pani Celina pod każdym względem starła się iść w ślady swych rodziców. Wymagała tylko aby w najbliższym jej otoczeniu Prawo Boże było uszanowane i wypełniane. Każdego poranku gdy panna służącą będąca wówczas jeszcze młodym dziewczęciem, czesała swą panią i układa fryzurę według ówczesnej mody, ta w międzyczasie uczyła ją katechizmu. Anielę Nowicką, starą piastunkę pana Józefa, aż do jej śmierci pani Celina otaczała szacunkiem i serdeczną miłością.
W stosunku do wieśniaków i okolicznej ludności pani Celina już od młodości zaprawiona w akcji charytatywnej kierowała się wysokim humanitaryzmem. Potrafiła współczuć bliźniemu w każdym cierpieniu i w każdej biedzie. Stosownie do tradycji rodzinnych i wzorów świątobliwej teściowej Petroneli, rozciągnęła pieczę nad wszystkimi chorymi i ubogimi. Nieraz ich odwiedzała świadcząc doraźną pomoc lub rozdzielając między potrzebujących żywność, odzież i pieniądze. Czyniła tak bez cienia uprzedzeń narodowościowych, niezależnie od tego, czy to byli katolicy, schizmatycy czy żydzi. Jednocześnie usiłowała przyciągnąć wszystkie te dusze do Kościoła Katolickiego. Dzięki świadczonej pomocy młoda pani była kochana przez wszystkich, otoczona szacunkiem i zaufaniem. Gdy po wielu latach, już jako Fundatorka i Przełożona Generalna Zgromadzenia przyjechała z Rzymu do Obrembszczyzny, lud witał ją z radością i ze łzami rozrzewnienia.
            W pożyciu małżeńskim pani Celina była z natury uczuciowa, gorąca i namiętna. Odznaczała się subtelną intuicją kobiecego serca, które umie kochać. Otaczała męża wielkim szacunkiem a z czasem i miłością. We wszystkim pragnęła zastosować się do jego życzeń. Józef Borzęcki również cechował się wielką łagodnością charakteru, delikatnością uczuć i niezwykłą czułością dla żony a później i dzieci. Całe życie poświęcił aby zapewnić im szczęście i dobrobyt. Pragnąc uszczęśliwić swą młodą małżonkę i życie jej uczynić jak najmilszym nie szczędził środków materialnych. Otaczał ją przyjemnościami, rozrywkami, a nawet pewnym przepychem. Chciał aby jego żona ubierała się strojnie i elegancko, według mody, by występowała w szerokim świecie i utrzymywała rozległe stosunki towarzyskie, przyjmując licznych gości w dworze obrembskim. Pani Celina z wielką chęcią ulegała wszystkim życzeniom i wymaganiom męża a czyniła to z wielkim wdziękiem i prostotą. Państwo Borzęccy często także wyjeżdżali za granicę. Odwiedzali kolejno wielkie stolice, oglądając arcydzieła sztuki, zwiedzając galerie, muzea, kościoły, podziwiając cuda natury, oraz występując na balach w Dreźnie, Paryżu i Wiedniu. Młoda małżonka miała teraz okazje poznać życie z bliska, we wszystkich jego przejawach, zakosztować uciech a także rozszerzyć swój widnokrąg myślowy i wyszkolić zmysł artystyczny.

Celina z Chludzińskich Borzecka.

Szczęście małżonków zmącił jednak tragiczny wypadek jaki wydarzył się wczesna wiosną w pierwszym roku po ślubie. Niewielka rzeczka, przepływająca przez park, silnie wezbrała. Józef pociągnięty przez wartki potok bliski był już utonięcia. Od niechybnej śmierci ocalił go zacny lokaj Grzegorz Drobot poświęcając jednakże swoje własne życie. W podzięce za tą wielką ofiarę zwłoki wiernego sługi złożono kaplicy w pałacowej Borzęckich.
            Pani Celina doskonale rozumiała również wielkość obowiązków macierzyńskich. Ze związku młodych narodziło się czworo dziatek. Pierwszy synek Kazio przyszedł na Świat w 1856 roku. Niestety, dni kilka zaledwie cieszyli się nim rodzice. Umarł 12 stycznia 1856 roku. Po dwóch latach w dniu 22 listopada 1857 roku urodziła się Celinka. W sierpniu 1861 roku, trzecie dziecko Marynia żyło znów tylko kilka tygodni. W dniu 1 lutego 1863 roku przyszła na Świat najmłodsza córka Jadwinia. Pomimo niekiedy krótkiego życia wszystkie dzieci Celiny otrzymały sakrament Chrztu Świętego. Ceremonie odbywały się w przydomowej kaplicy a dokonywał ich ksiądz proboszcz specjalnie na tę okazję przywoływany z parafii w Indurze.
Bogobojna matka szczerze opłakiwała śmierć ukochanych dziatek, ale tym bardziej sumiennie i gorliwie oddawała się wychowaniu pozostałych dwu córeczek: Celinki i Jadwini. Dzieci po Bogu i obok męża były, dla niej wszystkim. W pracy nad nimi pomagały jej dwie wychowawczynie, najpierw Francuska, następnie Angielka, pani Agnes. Nad dziewczynkami stale też czuwała zaufana służąca, panna Kasia. Trosk matce przysparzało jednak wątle zdrowie obu dziewczynek. Gdy zatem mała Celinka po raz pierwszy poważnie zachorowała rodzice od razu udali się z nią na kurację do znakomitego specjalisty w Wiedniu. Zabiegi okazały się skuteczne i dziewczynka powróciła do domu zupełnie uleczona.

    

Celina z Chludzińskich Borzęcka.

Nadszedł jednak rok 1863, a z nim wybuch powstania styczniowego. Pani Celina wychowana w tradycjach patriotycznych bez wahania poświęciła wszystko dla tej wielkiej sprawy. Oddała swe kosztowności, biżuterię i zasoby finansowe, ażeby wspomóc powstańców a potem niejednego z nich ukrywała w swym domu. Odważna postawa pani Celiny nie uszła jednak czujności rządu rosyjskiego. Pewnego dnia została aresztowana i uprowadzona z kilkumiesięczną Jadwinią na ręku, do więzienia w Grodnie. Wtrącona do zimnej, wilgotnej celi przebywała długie godziny cierpień i trwogi o los najbliższych i życie swojej maleńkiej a teraz płaczącej córeczki. Na szczęcie niewola nie trwała długo. Dzięki energicznym zabiegom męża, pani Celina została uwolniona i wróciła do Obrembszczyzny, ku nieopisanej radości swych najbliższych. Dwór i mienie państwa Borzęckich także całkowicie ocalało od dalszych następstw powstańczej zawieruchy.
            Gdy po bolesnych wstrząsach z okresu powstania życie towarzyskie wróciło do zwykłej normy na prośby męża, pani Celina z uległością i dobrą wolą, dalej przyjmowała gości. Utrzymywała również ożywione stosunki z sąsiednim obywatelstwem i liczną rodziną. Pan Józef posiadał duży dom w Grodnie, gdzie w pięknych salonach przyjmowano zimową porą różne osoby, w tym wielu wybitnych działaczy i patriotów. Nieraz pośród gości, trochę zdziwionych i zakłopotanych, ukazywał się nagle mundur dygnitarza rosyjskiego. Pani Celina, utrzymując z nimi stosunki towarzyskie, miała tę ukrytą intencję, by wydostać z więzienia wielu powstańców, a niejednemu ocalić życie. Prawie zawsze dopięła celu, uzyskując od wysokich urzędników przychylne załatwienie sprawy za cenę eleganckiego przyjęcia i hojnych podarunków.

Młodzi małżonkowie z przyjaciółmi.

Wkrótce jednak dla małżonków Borzęckich znów nastały ciężkie czasy. Przyszedł nieurodzaj i wpływy z majątku znacznie się zmniejszyły. Te i inne okoliczności spowodowały że finanse pana Józefa zaczęły się wikłać i był on zmuszony zaciągać długi. W tak złej sytuacji materialnej pani Celina okazała wiele rozumu i zmysłu praktycznego. Wdrożona do oszczędności w domu rodzicielskim, zredukowała ilość służby, ograniczyła przyjęcia, wizyty i podróże. Kierując się zasadą roztropności na pokrycie zobowiązań bez wahania poświęciła własne kapitały oraz różne sumy, które często otrzymywała od swego ojca. Cały czas zajmowała się także ulepszaniem gospodarstwa i podniesieniem jego wydajności. Brat pani Celiny Alojzy Chludziński również pospieszył z pomocą. Chcąc oszczędzić ukochanej siostrze przykrości i kłopotów zaproponował z wielką delikatnością panu Józefowi pożyczkę, a następnie zapisał tę sumę w testamencie Celinie. Tak współdziałając za sobą oboje małżonkowie i z najbliższymi krewnymi w krótkim czasie doprowadzili stan interesów do porządku, dzięki czemu majątek utrzymał się w całości.

Celina z córką Jadwigą.

W 1869 roku panią Celinę spotkał kolejny bolesny cios. W dniu 22 sierpnia w Chorobowie umarł jej ojciec. Państwo Borzęccy udali się tam niezwłocznie aby towarzyszyć mu w ostatniej drodze. Po pogrzebie, pojechali do Laskowicz, gdzie w miłym zaciszu domu rodzicielskiego pani Celina chciała spędzić lato w gronie kochającej rodziny. Wkrótce jednak dotknęło ją jeszcze większe nieszczęście. Z niewiadomych powodów pan Józef został złożony nagłym atakiem paraliżu. Pani Celina pełna roztropności i energii zdecydowała się natychmiast wywieść męża na kurację. Umyśliła sobie udać się do Wiednia gdzie już poprzednio bywała parę razy dla poratowania zdrowia małej Celinki i nabrała wielkiego zaufania do metod leczniczych tamtejszych lekarzy. Na jesieni 1869 roku, omijając Obrembszczyznę, państwo Borzęccy wraz z dziećmi i służbą wyruszyli wprost do stolicy nad Dunajem. Aż do Warszawy towarzyszyła im grupa krewnych. W podróży tej nie obyło się jednak bez niespodzianek. Na pewnej węzłowej stacji, może w Witebsku albo Dynaburgu korzystając z dłuższego postoju, całe towarzystwo wysiadło, aby się posilić w restauracji dworcowej. W wagonie pozostał tylko pan Borzęcki z sześcioletnią Jadwinią. Tymczasem po krótkiej chwili pociąg ruszył niespodziewanie w dalszą drogę. Pani Celina pozostała na stacji z krewnymi, w niepokoju o losy męża i dziecka. Mała Jadwinia okazała jednak niezwykłą dzielność i przytomność umysłu. Doskonale wywiązała się z roli przygodnej infirmerki i całą dobę opiekowała się biednym ojcem. Gdy nazajutrz wszyscy zjechali się w Warszawie, pan Borzęcki ze wzruszeniem opowiadał żonie o niezwykłych dowodach roztropności kochanej córeczki.

Józef Borzęcki.

W Wiedniu pani Celina odnalazła obszerny, piękny, słoneczny apartament u wdowy, niejakiej pani Wambacher, niedaleko kościoła św. Stefana. Tam dopiero poczuła jak ciężkie obowiązki ma do spełnienia. Kuracja i pielęgnowanie chorego męża, nieruchomo przykutego do łoża, wychowanie dwóch córek i prowadzenie domu na obczyźnie a także zarządzani z daleka majątkiem w kraju wydawało się być ponad jej siły. Mimo to pani Celina starała się zachować równowagę i pogodny nastrój. Dniem i nocą nie odstępowała od łóżka pana Józefa kojąco wpływając na cierpienia swego małżonka. Wynalazła najznakomitszych lekarzy wiedeńskich i po odbyciu wielu narad, stosownie do ich zaleceń, rozpoczęła intensywną kurację chorego. Nie szczędziła zasobów pieniężnych, dostarczając mężowi kosztownych lekarstw i potrzebnych wygód. Ustawicznie troszczyła się o rozrywki i robiła co można, by uprzyjemniać czas biednemu choremu. Co dzień czytała mu doborowe dzieła, gazety, czasopisma. i poświęcała długie chwile na rozmowę. Obie dziewczynki biorąc przykład z pani Celiny także prześcigały się w oddawaniu drobnych usług cierpiącemu ojcu. Zwłaszcza Jadwinia starała się nie odstępować ojca. Służyła mu na każdą chwilę to przy łóżku, to przy fotelu, patrzyła w jego oczy i odgadywała najmniejsze życzenie. Gdy nadeszły cięższe okresy w chorobie i pan [Józef] Borzęcki cierpiąc nieraz po nocach jęczał z bólu, mała Jadwinia umieściła swe posłanie na posadzce, tuż obok łóżka chorego, i przeciągnęła sznurek od ręki ojca do swojej rączki, by na najmniejszy ruch zaraz się obudzić i usłużyć choremu.
Pan Józef przyjmował te dowody troskliwości wielką wdzięcznością i uznaniem. Nie mógł jednak spokojnie patrzeć jak z jego powodu pani Celina będąc jeszcze tak młodą całkowicie wyrzeka się rozrywek i przyjemności światowych. Wciąż ją nakłaniał i błagał, ażeby udała się z wizytą do krewnych i znajomych lub na zebrania towarzyskie. Troskliwy małżonek uprosił wreszcie żonę, by wzięła udział w balu razem z krewnymi i jak dawniej, tak i dziś sprawił jej przepiękną kosztowną toaletę balową. Pani Celina chcąc mu zrobić przyjemność, stanęła przed nim ubrana strojnie, piękna i elegancka. Nie była jednak w stanie tańczyć i bawić się wesoło, gdy mąż leżał nieruchomo przykuty do swego posłania. Objechawszy powozem okolice podmiejskie, po kilku godzinach wróciła do domu. Nie zdradziła się przed mężem, że nie była na balu.
            Mimo licznych trosk pani Celina nie zatraciła trzeźwego spojrzenia o czym może świadczyć takie oto zdarzenie. Pewnego razu gdy po powrocie z teatru. zdejmowała biżuterię i układała ją na konsoli przed lustrem, w odbiciu w nim wielkiego portretu, wiszącego na przeciwległej ścianie, zauważyła ze zdumieniem poruszające się oczy. W mgnieniu oka zrozumiała, iż musiał się tam ukryć złodziej. Z całym spokojem skreśliła kilka słów na kartce, zadzwoniła na pokojówkę i głośno jej zaleciła pospieszyć natychmiast do teatru, gdzie w loży miała pozostawić bardzo cenną bransoletkę. Tymczasem bilet zawierał wezwanie policji. Złodziej ukryty za portretem czekał spokojnie na owe kosztowności, a pani Celina z niewzruszoną obojętnością, krążyła po pokoju, nucąc sobie różne melodie i wyglądając ratunku. Za kilka chwil wkroczyła policja i aresztowała nie proszonego gościa. Odprowadzany przez żandarmów złodziej nie umiał ukryć swego zdziwienia.

Celina z Chludzińskich Borzęcka.

            Poza kuracją męża za główny cel pani Celina postawiła sobie dalsze wychowywanie córek. Będąc zwolenniczką wychowania domowego którego skutki sama na sobie poczuła podobnie jak niegdyś jej matka pragnęła urabiać swe córki pod bezpośrednim swoim kierunkiem. Całe wychowanie dzieci oparła o grunt religijny. Punktem wyjścia pracy wychowawczej było stosowanie zasad Ewangelii. Pani Celina ustawicznie walczyła z naturą skażoną przez grzech pierworodny. W pedagogice Ewangelii znajdowała rozwiązanie jedyne i pełne wszelkich problemów. Chciała, aby jej córeczki z całym zrozumieniem, dobrowolnie i z miłości podporządkowały się prawu Bożemu. Miała przy tym na względzie nie tyle pomyślność doczesną swoich córek, ile ich szczęście wieczne. Od najpierwszych chwil starała się zatem przede wszystkim zwrócić serca córek do pana Boga:
ażeby one Bogu miłemi były zawsze.
Obok miłości Bożej usiłuje rozwinąć w dzieciach miłość bliźniego, delikatność uczuć, łaskawość sądu:
Jakże bym chciała, żebyście zawsze były pobłażające dla drugich, a przed osądzeniem bliźniego głośno, dobrze pomagały, czy zasługuje ta osoba na sąd surowy. Nie możemy nigdy wiedzieć, jak byśmy postąpiły w takim wypadku... może ta osoba surowo sądzona wypełniałaby daleko sumienniej obowiązki twoje, a ty ganisz jej postępowanie, nie obrachowawszy swych czynności.
Dostrzegając w każdej z córek wielkie dary Boże i uzdolnienia daleką była od pobłażliwości. Ton wychowania był u pani Celiny zawsze hartowny, męski, czasami nawet surowy. W wychowaniu była ona konsekwentna i bezkompromisowa. Bacznym wzrokiem odkrywała w duszach dzieci różne braki i słabości, nieodłączne od natury ludzkiej. To też pracowała usilnie nad wykorzenieniem wad właściwych dziecięcemu wiekowi i dopomogła im do zdobycia cnót chrześcijańskich. Poczucie obowiązku i wierne jego wypełnianie było według pani Celiny głównym celem wychowania. Wspólne pacierze ranne i wieczorne oraz codzienny rachunek sumienia stanowią najpierwszy obowiązek. Pani Celina tak bardzo pragnie zaszczepić w dusze dzieci prawdziwą miłość Bożą. Dlatego kładzie nacisk na chętne spełnianie przykazań Bożych, by ta miłość była nie w słowach, ale w uczynku i prawdzie. Unikała wszelkiego rozpieszczania, nadmiernej czułości, a zaprawiała córki do umartwienia chrześcijańskiego, które sama praktykowała już w domu rodzicielskim. Chciała tym sposobem urobić w nich silny zdecydowany charakter. Gdy dziewczynki były jeszcze zupełnie małe, w Obrembszczyźnie, nie pozwalała Kasi, by usługiwała panienkom. Postanowiła, że same mają robić wszystko dokoła. siebie, nie wyręczając się służbą. Prace ręczne, domowe, uważała za konieczne dla kobiety. Zdaniem pani Celiny były one znakomitym przygotowaniem do spełniania zadań życiowych, ucząc cierpliwości, porządku i opanowania materii przez ducha.

Ileż ciągle pracuję by dzieciom moim nadać ochotę do dbania i pamiętania o rzeczach waszych. Osoby z wami na przyszłość przestające nieraz więcej cenią praktyczność waszą, niż wielki rozum i talenta... Ażeby mieć do tego prawo czy umiejętność, trzeba najprzód z siebie dobry dać przykład.
Pani Celina sama kieruje nauką dzieci, udziela im różnych przedmiotów, w miarę czasu i możności, uczy muzyki i języków obcych doskonałą metodą.. Kładzie wielki nacisk na rozwój logicznego myślenia i na opanowanie wyobraźni. Mimo że spędzają na obczyźnie szereg lat, jest wielka dbałość o gruntowne poznanie języka ojczystego i literatury. Dzięki tak troskliwym staraniom swej matki, obie córki uzyskały rozległe wykształcenie i dobre przygotowanie do życia w myśl zasady: nie dla szkoły ale dla życia uczymy.

    

Celina z Chludzńskich Borzęcka.

            Ogromną wagę przywiązuje pani Celina do wychowania estetycznego. Rozwija w córkach zmysł artystyczny i wrodzone talenty, kształci je w śpiewie i muzyce, pokazuje im arcydzieła sztuki i wspólnie podziwiają piękno rozlane w naturze. Wymaga też od nich ładnego ułożenia i wytwornych manier. To też obie dziewczynki zachowają na całe życie cechy doskonałego wychowania, z domu wyniesionego, i wszechstronnej kultury.

    

Celina z Chludzińskich Borzęcka.

W roku 1871 pani Celina rozpoczęła w Wiedniu pisanie „Pamiętnika dla córek”. Zostawiła niezmiernie ważny dokument historyczny i psychologiczny. Znalazły się tu, obok wspomnień rodzinnych i notatek chronologicznych, bardzo mądre zasady pedagogiczne, stosowane w wychowaniu córek. Celem tego dzienniczka było pozostawienie uwag, rad i spostrzeżeń dla ukochanych dzieci mających stanowić pomoc w ich dorosłym życiu. Pragnęła również, ażeby te kartki, pełne serdecznych wspomnień rodzinnych, posłużyły do wytworzenia spójni siostrzanej między córkami.

W swej pracy Pedagogicznej znakomicie stosuje tak zwany system prewencyjny świętego Jana Bosco. Nie była to łatwa praca. Stara się wytłumaczyć dzieciom zasady moralne, działa na ich przekonanie i na rozum, i tak pociąga je do ochoczego spełnienia obowiązku. Pani Celina nie przepuszcza żadnego uchybienia swym dzieciom i wymaga natychmiastowej poprawy. Nie znosi zaniedbania, nieporządku i stale zachęca; do ładu i systematyczności. „Czyż nie wielką cenę ma kobieta umiejąca porządek w domu utrzymać” zapytuje w pamiętniku, i dalej pisze: „Chciałabym, abyście poznały wartość czasu. Trzeba pokonać chętkę marnowania chwil na nieużyteczne słowa, na zatrudnienia nie przynoszące żadnej korzyści... tak mnie boli, że czas leci, godziny uchodzą, a tak mało rozumiemy wartość czasu, tyle marnujemy chwil na owo nic nie robienie lub czynienie tego, co żadnej korzyści ani dla duszy, ani dla umysłu przynosi”. Celina silnie podkreśla autorytet rodzicielski i żąda od dzieci posłuchu. Zdaje sobie sprawę, że jest nieraz może bezwzględna, apodyktyczna. Czasami ogarnia. ją lęk, przychodzą, chwile zniechęcenia i zatroskania. Wątpi w skuteczność swych wysiłków i cierpi bardzo. To znów wyrzuca sobie zbytnią. Surowość w postępowaniu z dziećmi i bezwzględność, będącą wynikiem nadmiernej gorliwości o ich wyrobienie. Osądza siebie w pamiętniku: „Gorliwośćć moja (o dzieci) objawia się często w sposób nadto surowy”.
Zawsze patrzy na swe postępowanie dosyć krytycznie. Przychwytuje się na różnych słabostkach charakteru, na zbytniej z dziećmi otwartości lub na zniechęceniu. Ale nie dostrzegała jeszcze wówczas, że niekiedy kierowała się osobistymi uczuciami lub poglądami.

Z każdym dzieckiem Celina miała inną metodę postępowania, zależnie od jego indywidualności. Trafnie odczuwa psychologię obu dziewczynek. Widzi u Celinki jasno jej wady, zmienność usposobienia, skłonność do rozrzutności i samowoli, ale pociesza ją głęboka religijność i szlachetność charakteru starszej córki. U Jadwini stwierdza naturę bogato uposażoną, umysł głęboki, skłonny do zagadnień filozoficznych, żywość temperamentu, a obok tego niezwykłą zdolność do zaparcia i bezgranicznego poświęcenia. Celinka - stwierdza matka - ma łaskę wiary prostej, której nie zamąci żadne zwątpienie. Jadwinia dojdzie do żywej wiary przez cierpienia, a za to wielkie światła są jej udziałem”. Obserwując jak dzieci reagowały na muzykę, pani Celina zauważyła, że Celinka woli szumną orkiestrę, podczas gdy Jadwinia przepada za muzyką łagodną i słodką melodią często powtarzaną. Jest to dla niej ważną wskazówką pedagogiczną.

Jadwiga Borzęcka.

Pani Celina była zwolenniczką wychowania domowego. Sama poczuła na sobie jego skutki. Więc pragnie urabiać swe córki pod bezpośrednim swoim kierunkiem. Natrafia jednak na trudności, tu w Wiedniu, ze starszą córeczką Celinką. Nie bierze ona. do serca zaleceń matki, nieraz chce postawić na swoim, pozwała sobie na samowolę i różne kaprysy. Będąc sama oszczędną, Pani Celina chce wyrobić tę cnotę w dzieciach. Gani przejawiającą się próżność u Celinki i stanowczo odmawia jej sprawienia nowych sukienek. Zwraca uwagę, że mając wszystkiego pod dostatkiem, Celinka powinna jeszcze podzielić się z ubogimi dziećmi i odzieżą, i pieniędzmi. Pani Celina stacza ze sobą walkę, bo żal jej oddawać Celinkę pod opiekę obcych osób. Ale w końcu rozum zwycięża uczucie, i zapada decyzja. umieszczenia. Celinki w pensjonacie Matek Sacré-Creur. Ma wyrobić w klasztorze swój trudny charakter i nauczyć się posłuszeństwa i rygoru. Wielka to ofiara, przed którą jednak matka się nie cofa, gdyż ponad wszystko stawia szczęście dziecka. Odwozi ukochaną Celinkę do pensjonatu, ale na równi z nią przeżywa smutek i tęsknotę. Jednak mężnie trwa przy swoim postanowieniu. Żegnając córkę powiedziała:
Najczęściej czyniłaś to, co ci się podobało, a nie to co czułaś, że matka życzy sobie. Dziś niemożność objawienia swego zdania i życzeń w klasztorze, ogólnie dla wszystkich przyjęta reguła, zniewoli cię do ugięcia charakteru.
Już po kilku tygodniach spostrzega błogą zmianę w usposobieniu Celinki stwierdzając że uczyniła ona wielki postęp w życiu wewnętrznym:. Celinka pokochała zacne Matki Sacre-Creur i towarzyszki, oceniła nowy tryb życia, a następnie przez całe życie błogosławiła matkę za oddanie jej do tak wzorowego pensjonatu.
Celeczka moja rozjaśnione ma czoło, ugruntowana w dobrych zasadach, jasna, wesoła... życie klasztorne nadało jej wejrzeniu coś pogodnego i szczęśliwego. Gdy na nią patrzę, zdaje mi się, że oddycham pogodnym dniem majowym, który chmur nie znosi, bo tyle szczęścia, młodości i sił wokoło! Łzy i smutek nie mają miejsca, bo wszystko i wszyscy dobrzy, bo niema zawodów. Oby stan taki jak najdłużej trwać mógł dla ciebie!”.

Niemniej troskliwą pieczą pani Celina otaczała młodszą córeczkę Jadwinię. To dziecko jest wyjątkowo obdarzone przez Stwórcę w dary natury i łaski. Zdradza jednak wiele dumy ukrytej, silnej woli własnej i w przeciwieństwie do Celinki ma raczej usposobienie zamknięte. Pani Celina łagodnie a stanowczo wykazuje te braki i wady Jadwini, zachęcając do nieustannej walki ze sobą. Nie waha się otworzyć oczy małemu dziecku na tę podstawową prawdę, że człowiek jest nicestwem. Jadwinia miała bujną fantazję. Nieraz lubiła przesadzić w opowiadaniu. Pani Celina zwraca na to baczną uwagę i strofuje córeczkę. Matka wymaga od Jadwini coraz większego opanowania temperamentu tak bardzo żywego i czasem nierównego.
Te małe wybuchy czynią cię nieprzyjemną dla innych, psują wszystko, co twa bogata natura może wydać z siebie. Jesteś zdolna do poświęcenia, do zaparcia wszelkiego rodzaju, ale gdy nie opanujesz swego temperamentu, te piękne zalety zbledną.. Możesz dojść do wielkich rezultatów, gdy będziesz walczyć wytrwale.
Chcąc zachęcić córeczkę do tej silnej walki, pani Celina wyznaje, jak dalece sama musiała się napracować nad sobą, by ująć w karby swą żywość przyrodzoną.

Jadwiga Borzęcka.

Pewnego ranka mała Jadwinia, stale towarzysząca mamusi podczas różnych zajęć domowych, nagle rzuca jej pytanie:
Kim byłam, zanim zaczęłam żyć na ziemi!
a następnie:
Co lepiej, najdroższa Mamo, czy być bardzo uczoną i mieć wielką wiedzę, czy oddać się zupełnie Panu Bogu i jemu się poświęcić!.

Zapisując tę ważną rozmowę w pamiętniku, dodaje pani Borzęcka: „W jakim kierunku rozwinie się dusza twoja, jeżeli już dziś w tym wieku czynisz spostrzeżenia i zapytania tego rodzaju! Życzę ci, ażebyś nabrała silnych przekonań za, łaską Bożą, i ażebyś nie odstępowała od nich udoskonalając je stale przez modlitwę, i przez doświadczenie życiowe. Z przejęciem i zainteresowaniem prowadzi mądra matka te głębokie i poważne rozmowy z córeczką.. Stara się wyjaśnić zagadnienia, które nurtowały duszyczkę Jadwini. Łatwo przeczuwa jej powołanie zakonne i dlatego więcej nad nią pracuje i dużo od niej wymaga. Starannie przygotowuje ją do pierwszej Spowiedzi Świętej, którą Jadwinia odbywa w Wiedniu 19 marca 1871 roku.

Miłe wspomnienie poświęca pani Celina w swym „Pamiętniku” wiernej pokojówce, Kasi Suderowicz, którą nazywa „najdroższą sługą Swoją”. Była ona najpierw w Laskowiczach, gdzie została aż do śmierci swych państwa, a potem usługiwała w Obrembszczyźnie z całym oddaniem. Właśnie podczas nieobecności państwa Borzęckich umarła. Pani Celina zaleciła pochować ją w kaplicy rodzinnej, gdyż raczej uważała ją za członka rodziny, aniżeli za służącą.

Celina z Chludzińskich Borzęcka.

W 1871 roku kolejna żałoba dotknęła rodzinę Borzęckich. W dniu 7 kwietnia zmarła siostra pana Józefa pani Teresa Jeleńska, Była ona związana serdeczną przyjaźnią z panią Celiną i jej dziećmi.

W tych ciężkich chwilach pani Celina nie żałowała ani trudów, ani środków materialnych, by osłodzić los mężowi. Letnie miesiące spędzano w okolicach podmiejskich lub w uzdrowiskach austriackich, jak Pfarrkirchen, Hall lub Baden. Cichy zakątek w Pfarrkirchen szczególnie pociągał całą rodzinę. Spokój, cisza, cudna natura, oddalenie od świata zgiełkliwego, prostota pobożnych wieśniaków, stanowiły miłe tło życia rodzinnego państwa Borzęckich i ich dzieci. Miewali złudzenie, jak gdyby znajdowali się w kraju wśród swoich. Podczas gdy pan Józef spędzał poranki na wózku, w cienistej alei, w towarzystwie dziewczynek, pani Celina która zawsze lubowała się w samotności i ciszy, a prostotę życia przenosiła ponad zbytki światowe i wszelkie wygody zajmowała się pracą domową. Po południu cała rodzina gromadziła się w przyległym lasku spędzając mile czas na czytaniu, drobnych robótkach i wspólnej rozmowie. Ludność miejscowa serdecznie przywiązała się do państwa Borzęckich. Gdy opuszczali oni Pfarrkirchen, okoliczni mieszkańcy zgromadzili się przed ich domem i na pożegnanie zaśpiewali piękną serenadę.

Józef Borzęcki z córką Jadwigą.

Lato 1872 roku spędzono w Polsce, po części w Obrembszczyźnie albo też w Laskowiczach. Jesienią powrócono do Wiednia na dalszą kurację lecz nikt się już nie łudził, iż będzie ona skuteczną. Cierpienia fizyczne pana Józefa wzmagały się z każdym miesiącem. Środki lekarskie zawodziły na całej linii. Sam chory zdawał sobie sprawę, że koniec jest już blisko. W tym okresie pani Celina poznała świątobliwego Jezuitę Ojca Ohler w którego osobie cała rodzina znalazła wielką pomoc duchowną. Zacny ten zakonnik, pełen gorliwości właściwej Towarzystwu Jezusowemu, odczuł potrzebę sprawowania szczególnej pieczy nad biednymi duszami. Nie żałując ani trudu, ani czasu, co dzień odwiedzał Borzęckich i prowadził długie rozmowy duchowne z chorym, a na wszystkich członków rodziny wpływał dodatnio. Podczas długich cierpień podtrzymywał pana Józefa na duchu, dopomagając mu znosić chorobę z budującą rezygnacją, a wreszcie przygotowując go do śmierci.

Na kilka tygodni przed śmiercią pan Józef zapragnął podyktować starszej córce swój testament duchowy dla dzieci. Niestety, stan zdrowia nie pozwolił mu dokończyć tego dokumentu.

Testament Józefa Borzęckiego. Wiedeń 14.01.1874.
            Ponieważ zdrowie moje coraz słabsze i niedługo może Bóg nie pozwoli mi z wami rozmawiać, kochane Córki, nie zamknąłbym oczu spokojnie, żebym wam nie objawił, czem była dla was najlepsza Matka. Wychowana w dostatku i obfitości, żadnego niedostatku ani braku nigdy w domu nie czuła; trafiła do mnie, gdy intraty źle szły i urywały się, długi rosły, stan interesów się pogarszał. Można pomyśleć, ile cierpiała. Ale na szczęście, będąc pełną rozumu i serca, całe swe siły obróciła na wydźwignięcie męża i stanu interesów. Znaczne kapitały, otrzymywane od ojca, przynosiła bez wahania, byle wybawić mnie z biedy, odmawiając sobie wszystkiego i obmyślając środki oszczędności...

W ostatnich chwilach swojego życia pan Józef mocno przejmował się dalszym losem ukochanej małżonki i dzieci. Po długich przemyśleniach odważył się wreszcie zaproponować żonie, by po jego śmierci weszła powtórnie w związki małżeńskie z pewnym zacnym przyjacielem rodziny. Pani Celina wyjawiła mu wówczas swe najgorętsze pragnienie poświęcenia się panu Bogu. Wzruszony pan Józef cofnął natychmiast swą propozycję, mówiąc:
Ja zawsze to przeczuwałem, ze po mojej śmierci wstąpisz do klasztoru. zatem niech ci Bóg błogosławi! Ale o jedno cię proszę, ażebyś zostawiła córkom zupełną swobodę”.
Pani Celina bez wahania złożyła mężowi żądane przyrzeczenie.

Józef Borzęcki zmarł dnia 13 lutego 1874 roku w Wiedniu. Umierał w zupełnym spokoju, błogosławiąc córki i żonę oraz dziękując za wszystko co dla niego uczyniły. Celinka tak opisała jego ostatnie chwilę

Pamiętnik. Warszawa 12-13.02.1875.
            Ojciec błogosławił nas, dziękował mnie, prosił, bym mu oczy zamknęła. Słodycz jego obok gorącej chęci życia, czyż nie były rozdzierające' Ileż było wiary u niego, kiedy z takim poddaniem się opuszczał świat...a chociaż zbolały fizycznie i moralnie, dusza jego czysta a tak piękna, czyż nie zostawiła na zawsze dla nas wrażenia świętości, a pewności, że lepiej mu tam, gdzie jest teraz; że odkąd uczuł chwałę Bożą w niebie, odtąd ona go tylko zajmuje, i jedyne uczucie, które zlewa na nas z góry, jest chęć ujrzenia nas najprędzej w tej Światłości, bo jeśli dla was będą jeszcze dnie wesela i pociechy, to i krzyże nie miną; one was przywalą słabością natury ludzkiej, ale też pokrzepią, jak matka wasza pokrzepioną czuje nadzieją przyszłego żywota.

Kaplica w majątku Obrembszczyzna.

Po dwudziestu latach pożycia małżeńskiego pani Celina została wdową. Strata zacnego małżonka jak dotychczas była dla niej największym ciosem. Bardzo silnie odczuwała osamotnienie życiowe i brak szczerego przyjaciela i towarzysza, z którym przywykła dzielić swą myśl i uczucie. Z pietyzmem przewiozła zwłoki męża do Obrembszczyzny, by je pochować w grobowcu rodzinnym. Wrodzona sumienność, a nade wszystko silna wiara nie pozwalały pani Celinie oddawać się długo smutnym refleksjom. Długa nieobecność w kraju wytworzyła sytuację dosyć skomplikowaną. Od dawna na uporządkowanie czekały już zawikłane interesy majątkowe Obrembszczyzny oraz przyległych włości, Suchej Doliny i Karolina. Jak najszybciej należało również uregulować dawne i nowe zobowiązania Dom i kaplica wymagały gruntownego remontu a administracja kontroli i nowych dyrektyw.

Pani Celina stanęła do tej żmudnej pracy ze spokojem i taktem. W krótkim czasie uporządkowała sprawy majątkowe i spłaciła wszystkich wierzycieli. W kilku wypadkach, nie mając nawet dostatecznych dowodów do rzeczywistości zobowiązań (brak podpisu męża), wolała ponieść szkodę materialną, niż dać powód do niezadowolenia, narzekań i krytyk, rzucających cień na pamięć ukochanego małżonka.

Po uregulowaniu spraw majątkowych za drugi ważny obowiązek pani Celina poczytywała sobie za odwiedzić krewnych, przyjaciół i sąsiadów, którzy w ciągu tych smutnych przejść i w dniach żałoby okazali jej dużo życzliwości. Wyruszyła zatem wraz z córkami przede wszystkim w strony rodzinne, na Białoruś, do ukochanych Laskowicz, a następnie do Wilna i do Warszawy. Kochająca rodzina uprzyjemniała pobyt wdowy i dzieci i czyniła co można, by zagłuszyć ich smutek. Nastąpił długi szereg wizyt, podróży, rozjazdów i zebrań.

Odnośnie dalszego losu córek pani Celina chyba nigdy nie zamierzała dotrzymać słowa danego mężowi na łożu śmierci.

Dzieci moje zawsze uważałam za własność Bożą.

Pisała do O. Semenenki. Intuicyjnie odgadywała powołanie swych dzieci:

Celinka w smutnych godzinach swego życia znajdzie pociechę w szczęściu rodzinnym, w niewinnych rozrywkach, a owiana silną wiarą i ufnością dozna miłosierdzia Pana Boga, który sam pocieszy jej duszę.

Roztropna matka widząc tak wyraźne powołanie Celinki do życia rodzinnego, chciała starszą córkę wprowadzić w Świat. Jej pierwszy występ miał miejsce w kwietniu 1875 toku w Warszawie na przyjęciu u Hr. Łubieńskiej. Matka z dumą patrzyła na powodzenie drogiego dziecka. Później zanotowała:
...Twój występ był uwieńczony wspaniałym sukcesem... tańczyłaś i wyglądałaś ślicznie jak anioł - obyś miała w życiu pełno momentów tak szczęśliwych, a tak niewinnych...

W okresie tym Celina jest już zdecydowana wewnętrznie oddać się panu Bogu na zawsze. Chce również urządzić życie córkom ale gdzie i jak tego nie widzi. Decyduje się wyjechać do Italii.

Pierwszym etapem podróży jest Wenecja, gdzie od sierpnia 1875 roku przeszło dwa miesiące pani Celina spędza wraz z dziećmi na zwiedzaniu miasta, na studiach artystycznych i literackich. Język włoski wkrótce opanowują z łatwością.. Lecz główne zadanie tej podróży jest inne.

    

Jadwiga Borzęcka.

W październiku, 1875 roku pani Celina staje u kresu swych marzeń. Przybywa wreszcie do Rzymu z córkami i zamieszkuje wynajęty apartament na Via della Vite. Już nazajutrz widzimy ją na Mszy Świętej w kościele San Claudio. Tu po raz pierwszy zetknęła się z Ojcem Piotrem Semenenko o którym już wiele słyszała w kraju a który wchodził właśnie do konfesjonału. Ten poważny, dostojny zakonnik, Generał OO. Zmartwychwstańców był uczonym teologiem, niepospolitym mistrzem życia wewnętrznego i wielki mistykiem. Jako wnikliwy psycholog i głęboki znawca dusz, przy pierwszym spotkaniu z panią Celiną Borzęcką odgadł, iż ma do czynienia z istotą, nad którą spoczęło tajemnicze wybraństwo Boże. Wszakże nie widział jeszcze dokładnie, jakie byłoby jej powołanie, postanowił jedna zająć się nią gorliwie i kierować na szczyty doskonałości. Z czasem między tymi dwiema, duszami zawiązał się głęboki, poufny i przepiękny stosunek.

Celina wśród tych przeżyć nie traciła z oczu ani na chwilę obowiązków względem dzieci. Pełniła je nadal z rozwagą i sumiennością, zawsze troskliwa i mądra. Zajęto się zwiedzaniem Rzymu, jego cennych zabytków i pamiątek. Poza tym sporo czasu poświęcano na studium poważnych dzieł religijnych Obie panienki kształciły się w językach, śpiewie i muzyce, czyniąc wielkie postępy.

Pani Celina urządzała cotygodniowe przyjęcia na których można było spotkać doborowe grono osób różnej narodowości. Zebranie zaszczycał nieraz sam Eminencja Kardynał Ledóchowski, który darzył panią Celinę i jej dzieci łaskawymi względami. Zaprzyjaźniono się z również kilku rodzinami włoskimi.

Celinka. za kierownika duchownego obrała sobie O. Zbyszewskiego. Pilnie uczęszczała również na zebrania Sodalicyjne i brała udział w rekolekcjach zamkniętych u Sióstr Reparatek. Poza tym bawiła się doskonale, używając miłych rozrywek i niewinnych uciech światowych. Świat wabił ją ku sobie. Pełna wdzięku, niewinności, wylana, żywa i serdeczna, o głębszym umyśle oraz dużej kulturze intelektualnej i artystycznej, zachwycała i podbija swe otoczenie. Jej powołanie do stanu małżeńskiego było u matki już jasno skrystalizowane.

Dla młodziutkiej Jadwini Rzym stał się kolebką duchowną. Za przykładem matki weszła pod kierunek O. Semenenki. Na jego Mszy przygotowana rekolekcjami u Sióstr Reparatek, przystąpiła do Pierwszej Komunii Świętej. Uroczystość ta miała miejsce w kaplicy na Via degli Artisti, dnia 20 kwietnia 1876 roku i mocno utkwiła w jej pamięci.

Jadwiga Borzęcka.

Lato i jesień 1876 roku pani Celina spędziła z córkami w Castellammare (Villa di Rossi). Pobyt tu był prawdziwym wytchnieniem.. Zwiedzono Neapol, Sorrento, Pagani, Salerno i Amalfi. Studiowano zabytki muzealne, świątynie i dzieła sztuki. Odbyto wycieczkę do Pompei i na wyspę Capri. Później pani Celina zapisała:

Żyłyśmy tu ze spokojną myślą i wesołem sercem... Wieczorem powrót do ukochanej przez nas Willi, jakże nieraz cudny bywał! Co chwila wzrok zwracałyśmy na błękit morza, gdzie spokojnie łódki rybaków oświecone rzęsistym światłem pływały. A niebo częstokroć groźne kazało z podziwieniem patrzeć na te cuda Boże, tak hojnie ten kraj zdobiące... Ponad głowami naszymi wisiały skały , na nich latarnie...

Z żalem opuszczano ten uroczy zakątek. Nastąpił powrót do Rzymu, gdzie czekała dalsza praca, nauka i poważne zajęcia.

Latem 1877 odbywają pielgrzymkę do Lourdes. Pani Celina martwi się ciągle o zdrowie córek. Nie mają one tej siły i odporności co matka i wciąż nękają je różne ich dolegliwości. Dla wzmocnienia anemicznego organizmu Jadwini zawozi ją do Biarritz na kąpiele morskie, :a Celinkę leczy w Cautrelets z przewlekłego nieżytu dróg, oddechowych. Po krótkim pobycie w Tuluzie i Paryżu, na wiosnę 1878 roku nastąpił wreszcie powrót do ukochanej Polski. Pani Celina aż nadto rozumiała, że winna myśleć o ustaleniu losu swej starszej córki. Zjawienie się panien Borzęckich w kółku krewnych i znajomych wywoływało ogólny podziw. Podbijały one serca urodą, wdziękiem i ślicznym ułożeniem. Ich nieprzeciętna kultura umysłowa i towarzyska także robiły dokoła wielkie wrażenie. W końcu matka zaczęła się lękać się o ich pokorę.

    

Jadwiga Borzęcka.

Wielu młodych ludzi ubiegło się o względy Celinki. Starsi, poważni panowie również chętnie widzieliby ją jako swoją synową. Celka bez wahania odrzucała jednak dobrą partię ze względu na brak zasad i mocnej wiary u młodego człowieka.

Pobyt w Obrembszczyźnie wypełniała praca nad gospodarstwem i ulepszeniem majątku. Za przykładem pani Celiny obie córki rozwijały działalność charytatywną i apostolską. Stałe troszczyły się o ubogich, niosły im pomoc, oświecały prostaczków i pragnęły zdobyć jak najwięcej dusz dla Pana Boga. Jednego razu doprowadziły do spowiedzi 83-letniego staruszka a potem cieszyły się z tego jak dzieci.

Wreszcie dla Celinki nadeszła przełomowa w jej życiu chwila. Spotkała w Krakowie zacnego młodzieńca, Józefa Hallera, obywatela ziemi Kieleckiej. Od pierwszej chwili młodzi zrozumieli, że są dla siebie stworzeni i mogą pójść w życie ręka w rękę. Celinka po długich modlitwach oraz naradach z matką i z O. Semenenko, w końcu zdecydowała się poślubić pana Józefa [Hallera]. Uroczyste zaręczyny odbywły się w lipcu 1879 roku, we Frohnleiten w Styrii. Zjechały się tu obie rodziny, Borzęckich i Hallerów, a wraz z nimi O. Semenenko. Pod jego kierunkiem obie panienki odbyły kilkudniowe rekolekcje.

Celina i Jadwiga Borzęckie.

Kilka miesięcy zeszło na przygotowaniach. Wreszcie obrzęd ślubny odbył się w Warszawie dnia 25 listopada 1879 roku, w kościele Panien Wizytek. W osobie zięcia pani [Celina] Borzęcka pozyskała kochającego syna, który otoczył ją wielką czcią i pietyzmem, a w dalszych latach popierał jej dzieło swą radą i otaczał życzliwością. Młoda para serdecznie żegnana i błogosławiona podążyła do Częstochowy, a stamtąd do Giebułtowa, majątku rodziny Hallerów. Pani Celina wróciła z Jadwinią do Obrembszczyzny.

Celina z Borzęckich Haller.

Po powrocie do Rzymu Pani Celina przystąpiła do realizacji zamierzenia którego wizję już od dłuższego czasu nosiła w sercu. Pragnęła utworzyć Zgromadzenie Zmartwychwstanek w którym mogła by się całkowicie poświęcić Bogu. Ojciec Semenenko który miał podobny cel wolał jednak oprzeć nowe Zgromadzenie na innej, już istniejącej organizacji zakonnej, by mu zapewnić mocną podstawę materialną i bytową. Z tego powodu starał się raczej przyłączyć panią Celinę do Sióstr z Boussou, lub Reparatek, czy wreszcie do Matki Siedliskiej z Nazaretanek. W tym celu pani Celina, we wszystkim posłuszna O. Semenence parę razy jeździła wraz z Jadwinią do Boussu i współżyła z tamtejszymi Siostrami. Nie spodobały jej się jednak różne trudności jakie siostry te stawiały do połączenia się z nimi. Utwierdziła się zatem w przekonaniu że jedynym sposobem na utworzenie Zgromadzenia jest jego fundacja. Na pierwszą pomocnicę i na współfundatorkę wybrała swoją córkę Jadwinię.

Jadwinia z natury żywa i wesoła a przy tym bardzo dowcipna miała teraz w sobie dziwną powagę, która ją czyniła jakby starszą i dojrzalszą. Pobyt w wiecznym mieście zaważył nie tylko na rozwoju intelektualnym. Młodziutka Jadwinia kochała Rzym jako swą drugą ojczyznę, i czuła się małą Rzymianką. Umysł jej nabrał wszechstronnej wiedzy. Zamiłowania artystyczne rozbudowały się wśród arcydzieł sztuki i piękna natury. Wybitna muzykalność, starannie kształcona i doskonała znajomość kilku języków nowożytnych stanowiły jej wielki atut.

Jadwiga Borzęcka.

Czas biegł jednak naprzód, dziewczątko przekształciło się w młodą panienkę. I na jej drodze zjawiały się kilka razy propozycje małżeńskie. Jadwinia odrzuciła je wszystkie ale nikomu nie tłumaczyła dlaczego.

Celina z Chludzińskich i Jadwiga Borzęckie.

Wczesną wiosną 1881 roku w Rzymie, na Via del Gambero nr 30, gdzie na trzecim piętrze zamieszkała podówczas pani Celina od trzech dni Jadwinia trwała, na rekolekcjach pod kierunkiem Ojca. Zakończyła je w dniu 25 marca po południu. Ojciec Semenenko przedstawił wtedy Jadwini zamiary jej matki: wielką ideę Zmartwychwstania i projekt fundacji nowego Zgromadzenia w Kościele. Potem odbył z nią stanowczą rozmowę w sprawie jej oddania się życiu zakonnemu. Po tej rozmowie Jadwinia klęcząc pogrążyła się w gorącej modlitwie. O. Semenenko również ukląkł i w milczeniu wspierał swą córkę duchowną. Dla Jadwini najcięższą ofiarą było poświęcenie swej niezależności i swobody. Dobrze to rozumiała. Po półgodzinnej modlitwie wstała rzuciła się przed nim na kolana i ze łzami w oczach zawołała
Fiat nihi. Niech mi się stanie! Oddaję się Panu.

Odtąd Jadwiga stanęła przy matce jako pierwsza podwładna i zarazem współfundatorka Zakonu. Pomimo wspólnych dążeń matka i córka były wszakże bardzo odrębnymi indywidualnościami. U Celiny przeważał element uczuciowy, serdeczne wylanie, otwartość, potrzeba dzielenia się z innymi swych myśli i uczuć. Przy tym to charakter silny, władczy stworzony do kierowania i rządzenia.

Jadwiga z natury była raczej zamknięta i pozornie chłodna. Nie czuła potrzeby wypowiadania się przed innymi, a z początku nawet z matką była powściągliwa. Wolała przeżywać wszystko sama w sobie, modlić się samotnie, chować tajemnicę w sercu swoim. W charakterze Jadwigi dominował wielki rozum, opanowanie uczuć, równowaga. Musiał upłynąć czas jakiś, zanim modlitwa i cierpienia wspólnie przebyte zjednoczyły te dwa typy.

Ojciec Semenenko dał zezwolenie i błogosławieństwo na zapoczątkowanie życia zakonnego. Sam nakreślił regułę dla młodego Zgromadzenia. Małe było to gronko bo oprócz matki i córki liczyło jeszcze zaledwie kilka osób przybyłych z Polski. O. Semenenko miał z Jadwigą co tydzień konferencję duchową na której w długich rozmowach umiejętnie ukierunkowywał jej bogatą umysłowość na życie zakonne. W okresie długiego nowicjatu jeszcze nie raz przychodziły Jadwidze rożne obawy, nieraz zakołatała dawna pokusa przeciw powołaniu. W takich chwilach Jadwiga znajdowała radę u Ojca Semenenki który utwierdzał ją w postanowieniu.

Jadwiga Borzęcka.

Ostateczne rozstanie się pani Celiny ze spokojnym i dostatnim życiem świeckim nastąpiło w grudniu 1882 roku. Matka i córka urządziły sprawy majątkowe na dłuższy czas nieobecności i pośpieszyły do Rzymu, by na same Boże Narodzenie rozpocząć życie zakonne. Smutne pożegnanie nastąpiło w Giebułtowie u pana Józefa Hallera. Pani Celina odrzuciła prośby Celiny pragnącej zatrzymać matkę i siostrę na święta.

Rano 24 grudnia 1882 roku gromadka pierwszych Zmartwychwstanek licząca zaledwie siedem osób obudziła się na tymczasowym lokum na Via in Arcione 88. Od początku Zgromadzenie stanęło otworem dla wszystkich narodowości. Siostry zajmowały się biedną ludnością i odwiedzały chorych. Prowadziły także przytułek dla bezdomnych i załamanych życiowo. Ich celem stało się również wychowanie małych dziewczynek i rozwijanie pracy katechetycznej w Parafii. Stosunki z Ojcami zmartwychwstańcami były dobre a nawet serdeczne. Ojcowie świadczyli Siostrom różne przysługi a Matka Celina odwdzięczała się im hojnymi darami. Sprawiła paramenta liturgiczne dla Kolegium Polskiego, kupowała kwiaty i świece do kościoła Ojców, a już specjalnie troszczyła się o potrzeby Ojca Semenenki.

Tymczasem Krakowski dziennik „Reforma” podał do publicznej wiadomości, iż nowe zgromadzenie powstało w Rzymie. Wywołało to szereg nieprzyjemnych konsekwencji. Przyjaciele i znajomi błagali w listach Matkę Celinę, by nie narażała siebie i córki na zawód, na stratę mienia i zdrowia. Niektórzy ostro krytykowali ją za łamanie przyszłości Jadwini ciągnąc ją taką bladą i słabą do klasztoru. Ogół wątpił w prawdziwość powołania tak matki, jak i córki. Ojcowie zmartwychwstańcy zajęli stanowisko wyczekujące, a niektórzy krytyczne i nieufne. Pani Celina Hallerowa słysząc o tym wszystkim próbowała przekonać Ojca Semenenko że ani mama, ani Jadwinia nie mają powołania zakonnego w związku z czym woli aby jak najprędzej wracały do kraju, nie wystawiając się na kompromitację. Ojciec Semenenko stwierdził jednak krótko że jest ona w błędzie. Dla Matki Celiny chwile te były mocno wyczerpujące. Zmuszona była szukać nieraz porady u znakomitego homeopaty, Dr. Pompilij. Zdrowie siostry Jadwigi także negatywnie reagowało na te trudy i kłopoty. Zawsze miała silną anemię, była wątła i delikatna, a stale przepracowana. Często zapadała na migrenę lub ma gorączki reumatyczne.

    

Siostra Jadwiga Borzęcka.

W lecie 1885 roku Matka Celina pojechała do Kęt gdzie Ojciec Semenenko kładł kamień węgielny pod budowę kościoła i konwentu. To ciche i spokojne miejsce zrobiło na niej bardzo duże wrażenie.

W sierpniu 1886 roku Matka Celina z Siostrą Jadwigą opuściły Rzym, udając się do Polski bowiem w międzyczasie państwo Hallerowie po sprzedaniu Giebułtowa przenieśli się do Obrembszczyzny, co zmieniło zasadniczo majątkową pozycję obu niewiast. Musiały one zatem na miejscu udzielić panu Józefowi Hallerowi plenipotencji i ułożyć warunki spłaty. Faktycznie rzecz biorąc, pozostały teraz bez domu własnego w kraju. Przebywającą w Obremszczyźnie Matkę Celinę, w sam dzień imienin Jadwigi, zaskakuje nowe niezrozumiałe zarządzenie Ojca Semenenki. Domagał się on stanowczo najszybszego zlikwidowania domku w Rzymie i przeniesienia się do Paryża. Przy całej czci i uwielbieniu dla Ojca Semenenki, Matka Celina, roztropna i mądra, trzeźwo patrząc na sytuację obecną i na najbliższą przyszłość nie mogła zrozumieć rozkazu w obecnym położeniu. Pomijając już inne argumenty, nawet z punktu finansowego cała koncepcja była niepodobną do zrealizowania. Wszak fundusze prawie doszczętnie się wyczerpały, a wpływy z majątku były minimalne. Próbowała to wyjaśnić śląc listy do Ojca Semenenki jednak on dalej przynaglał. W tej sytuacji Matka Celina postanowiła dłużej nie zwlekać i razem z córką wyruszyła w podróż. Po drodze zatrzymały się w Wiedniu. Matka Celina zapadła na zdrowiu, organizm jej nie wytrzymał ciągłych zmian i przejść gwałtownych. Musiała odpocząć kilka dni. Po naradzie wyruszyła do Rzymu, gdzie stanęła z córką dnia 6 listopada. W dniu 18 listopada Ojciec Semenenko umarł w Paryżu na zapalenie płuc.

Śmierć Ojca Semenenki, jedynego protektora Matki Celiny, zniweczyła wszystkie jej nadzieje. Przeciwności i utrapienia wszelkiego rodzaju zaczynały spadać kolejno na matkę i na córkę. W polonii rzymskiej stwierdzono że teraz musi się zachwiać Zgromadzenie Sióstr Zmartwychwstanek Dostojnicy kościelni nie chcieli jej dopuścić do siebie. Nie brakowało złośliwych krytyk, sądów, a nawet szyderstwa i wyśmiewania. Głośno się mówiono, że Matką Celiną powodowała próżność, ambicja, miłość własna, gdyż chciała być koniecznie fundatorką jak Matka Darowska, Matka Siedliska i inne. A tymczasem była tylko wielką damą światową Pewna nieprzychylna osoba w kraju napisała nawet jakąś powieść niesmaczną, w rodzaju paszkwilu czy satyry, ośmieszającą Matkę Celinę i jej pracę nad zorganizowaniem Zgromadzenia. Nie dosyć tego. Padło jeszcze fałszywe oskarżenie przed Kardynałem Wikarym Parocci. Ponadto pewien dostojnik kościoła, Polak bardzo znany w kołach rzymskich, mimo dawnej życzliwości swojej dla Zmartwychwstanek, zimno przyjął teraz Matkę Celinę z Siostrą Jadwigą, nie szczędząc przykrych uwag. Następnie krótko ostrzegł Ojca Przewłockiego, nowego generała Zakonu Zmartwychwstańców aby z panią [Celinę] Borzęcką raz skończyć. Sam Ojciec Przewłocki również był nastawiony nieprzychylnie. W swoim dzienniku pisał:
Z panią [Celiną] Borzęcką wielka bieda. Wlazła jej do głowy fundacja zakonu. Ani rusz wytłumaczyć, próżność i pycha.
Prawie wszyscy Ojcowie Zmartwychwstańcy zajęli stanowisko zdecydowanie nieprzychylne, odwracając się od Matki Celiny i nie chcąc nic więcej już wiedzieć o jej Zgromadzeniu. Matce Celinie pozostały tylko dwie alternatywy: albo wyrzec się swych poglądów i wraz z swymi siostrami przyłączyć do innego zgromadzenia, albo natychmiast wracać do kraju. Wreszcie sprawy zaszły tak daleko że Matce Celinie wprost polecono opuścić Rzym i wyjechać niezwłocznie do kraju.

Najbliższa rodzina nie pozostała na uboczu w roli biernego, oddalonego świadka tych ciężkich zmagań. Celina Haller przyjechała z mężem do Rzymu, aby z bliska wybadać sytuację, dopomóc matce do zlikwidowania domku zakonnego i zabrać wraz z ukochaną siostrą do Obrembszczyzny. Ale widząc je obie tak spokojne, ufne, a nawet pogodne, szybko odstąpiła od swojego zamiaru i nadal, popierała plany swojej matki. Trudności na dobitek wszystkiego, wzrastały ciągle. Siostry kolejno zapadały na zdrowiu Wreszcie niepowodzenia podcięły także odporny dotąd organizm Fundatorki i wątłe siły Jadwigi.

Celina z Borzęckich Haller.

W ciągu następnych czterech lat Matka Celina borykając się nieustannie z różnorakimi trudnościami nadal pracowała nad rozwojem zgromadzenia. Sama ustaliła regulamin zakonny i zaprojektowała przyszły ubiór sióstr. W końcu małym zawiązkiem Zgromadzenia Sióstr Zmartwychwstania ponownie raczył zainteresować się Eminencja Kardynał Wikary Parocchi. Przejrzawszy uważnie regułę i zachwyciwszy się jej treścią oraz efektami dotychczasowej działalności Zgromadzenia po dziesięciu dniach dopuścił Matkę Celinę na prywatną audiencję. Z wielkim zainteresowaniem dopytywał się o nieobecną wówczas w Rzymie współfundatorkę, na której widocznie opierał przyszłość zgromadzenia, poczym dał wreszcie aprobatę na oficjalne rozpoczęcie życia zakonnego. Pozwolił też otworzyć szkołę dla dziewcząt. Był to rodzaj szkoły zawodowej. Jej program obejmował obok religii i przedmiotów ogólnokształcących, udzielanych przez kierowniczkę Siostrę Jadwigę, naukę kroju, szycia, haftu i gospodarstwa domowego. Panienki z rodzin podupadłych majątkowo pobierały naukę bezpłatnie. W programie zawarte też było zwiedzanie pod kierunkiem Sióstr zabytków Wiecznego Miasta, oraz dalsze pielgrzymki i wycieczki. Urządzano przedstawienia i coroczny popis zwany „Saggio” na który zapraszano dostojne osoby i dygnitarzy kościelnych.

W dniu 2 lipca 1889 roku Matka Celina otrzymała wraz z córką prywatną audiencję u Ojca Świętego Leona XIII. Przedstawiła Papieżowi swe plany i zdała sprawę z dotychczasowej działalności, prosząc o aprobatę i błogosławieństwo. Ojciec święty żywo zainteresował się wszystkim i zalecił ufnie przetrwać wszystkie trudności.

Siostra Jadwiga Borzęcka.

Po długim wyczekiwani nadszedł wreszcie utęskniona chwila. Kardynał Wikary Parocchi w imieniu Kościoła, zdecydował się przyjąć śluby święte wszystkich sióstr, dając im uprzednio habit zakonny. Matce Fundatorce i jej córce udzielił od razu dyspensy od ślubów czasowych i postanowił że złożą obie profesję wieczystą, po tak długoletnim i gruntownym nowicjacie. W dniu 6 stycznia 1891 roku, osobiście przewodniczył uroczystości obłuczyn i profesji sióstr. Istnienie Zgromadzenia Sióstr Zmartwychwstania Jezusa Chrystusa stało się faktem.

Matka Celina teraz mając już sankcje władzy duchownej i pierwszą, choć nieoficjalna jeszcze aprobatę Rzymu, działała swobodnie i rozwija swoje dzieło. Córka jej Matka Jadwiga, jak zawsze skupiona i cicha stanęła przy matce swojej pragnąc ulżyć jej trudom. Podzielono się pracą i odpowiedzialnością. Wkrótce potem w klasztorku odbyło się uroczyste przyjęcie Dunajewskiego nowego polskiego Kardynała na które przybyli liczni przedstawiciele Polonii polskiej w Rzymie. Kardynał zwiedziwszy klasztorek i szkołę zaproponował Fundatorce, aby osiedliła się w Krakowie i założyła tam dom dla młodzieży. Matka Celina wyruszyła na fundację do Polski. Matka Jadwiga pozostała jako Przełożona domu rzymskiego, kierując dalej całą sprawą i kształcąc nowicjuszki.

Po przyjeździe do Polski pojawiły się jednak trudności. O tą samą lokalizację w Krakowie ubiegał się również inny Zakon. Eminencja Kardynał Dunajewski dał w zamian Fundatorce trzy miejscowości do wyboru w swej diecezji: Wadowice, Kęty lub Wieliczkę. Matka Celina wyruszyła na naradę do swego zięcia, bawiącego z rodziną w Krynicy. Pani Celina Hallerowa po raz pierwszy zobaczyła wtedy matkę w stroju zakonnym. Czwórka dzieci, garnęła się z czułością i miłością do babci. Po powrocie do Krakowa Matka Celina zamieszkała przy ulicy Batorego nr 8, w mieszkaniu państwa Hallerów. Tu podejmuje decyzję założenia Klasztoru w Kętach. Decyzję tę gorąco poparła świątobliwa Matka Łępicka która kiedyś otrzymała na budowę swego klasztoru Sióstr Kapucynek w Ketach dziesięć tysięcy reńskich od nieznanej dobrodziejki przez ręce Ojca Smenenki. Później dowiedziawszy się, że dobrodziejką tą była Matka Celina, w podzięce chciała koniecznie mieć ją przy sobie.

Ciche, spokojne miasteczko, położone w dolinie rzeki Soły, w uroczej okolicy, u stóp zachodniego Beskidu, rysującego się falistą linią na horyzoncie, bardzo spodobało się Matce Celinie. Zakupiła tutaj parcelę morgową z niewielką chatynką, za cenę pięciu tysięcy reńskich. Dnia 27 października 1891 roku w domku Kęckim rozpoczęło się życie zakonne. Okoliczne ziemiaństwo z wielkim zainteresowaniem dopomagało czynnie przy nowej fundacji.

Matka Celina od razu zapoczątkowała w Kętach pracę parafialną. Otworzyła ochronkę dla dziatwy miejscowej, szwalnię dla dziewcząt, kursy popołudniowe dla starszych panienek, a co najważniejsze Siostry objęły nauczanie katechizmu i przygotowanie do pierwszej Komunii świętej dzieci szkolnych. Najważniejszym problemem jest jednak budowa klasztoru. Z ogromną energią niemłoda już fundatorka bierze się do pracy. Niczym były dla niej trudy, kłopoty i niewygody. Trzeba myśleć o wszystkim, bo właściwie wszystkiego nie było. Brakowało parkanu dookoła całej parceli, nie było studni, ani też skrawka ziemi uprawnej. Matka Celina rozwija niezwykłą inicjatywę, zaradność i pomysłowość.

Przyszła budowa, korespondencja, urządzenie domu, czuwanie nad Siostrami, obmyślanie planu ze stolarzem Czyżem i rzeźbiarzem Jarzębskim, zręcznym do rysunku, jazda do Kóz dla zamówienia wapna, umowa o drewno z włościaninem Wyradem, o kamienie dla fundamentów, które z Porąbki tu dostawiać będą, wykopanie dołu na wapno, z Burmistrzem z Oświęcimia (Śmieszko) umowa o wyrobieniu i dostawieniu cegły z zacnym człowiekiem - dzięki ci Panie, żeś go przysłał - oto zajęcia, które mi Pan Bóg daje...daj też Jezu, trochę pieniędzy, bo bez nich tak strasznie ciężko.

Brak środków materialnych niemałym był utrapieniem dla biednej fundatorki i nieraz sen jej spędzał z oczu. Spłaty z Obrębszczyzny nikle się przedstawiały. Większe zasoby pieniężne dawno zostały wyczerpane długim, kilkunastoletnim oczekiwaniem w Rzymie oraz hojnym wspomaganiem kapłanów i różnych osób, będących w potrzebie. Matka Celina udała się na kilka tygodni w rodzinne strony, aby sprzedać część lasu i zebrać trochę grosza.

Wśród ciągłej pracy, niewygód i dotkliwego zimna, w skrajnym ubóstwie Matka Celina prowadziła swoje dzieło. Nieraz trzeba było zatykać słomą szpary w ścianach, odgarniać śnieg z przed zasypanych drzwi, z latarką w ręku torować sobie drogę do kościoła.

Poświęcenie kamienia węgielnego pod budowę klasztoru i kaplicy odbyło się dnia 22 września 1892 roku. Aktu tego dokonał sam Ojciec Przewłocki Generał Zakonu Zmartwychwstańców. Miła uroczystość sprowadziła do Kęt grono zaufanych osób a wśród nich niewidzianą od roku Matkę Jadwigę.

Szybko rosną mury klasztoru którego cały pomysł, architektura wnętrza i plam nosi piętno Matki Celiny. Wielka prostota, ubóstwo, pewna surowa powaga, obok wdzięku i estetyki, uderzała każdego, kto zwiedzał klasztor Kęcki. Nawet najmniejszy szczegół został obmyślony przez Fundatorkę.

Matka Celina nie tylko sama kierowała budową lecz własnymi rękoma nosiła cegły i służyła robotnikom przy posiłku. Zajmowała się urządzeniem ogrodu, sadziła krzewy i drzewa, urządzała klomby i altankę z myślą o wytchnieniu dla sióstr i uprzyjemnieniu im życia. Opodal kazała zbudować drugi domek dla prowadzenia różnej działalności, wraz z pokojami dla rekolektantek i niewielkim apartamentem dla kapelana.

Klasztor w Kętach.

Budowę klasztoru ukończono w 1894 roku. Uroczystego poświęcenia kaplicy i klasztoru dokonał w dniu 24 września Ojciec Generał Przewłocki. Chcąc podkreślić swą życzliwość i zatrzeć dawne urazy ofiarował on Matce Celinie piękny złoty kielich dla kęckiej kaplicy. Nazajutrz w nowej kaplicy przystąpiły do pierwszej Komunii świętej dwie wnuczki Matki Fundatorki, Maniuta i Celinka Hallerowe które przygotowała do tej uroczystości ciocia Jadwiga.

Po zakończeniu budowy Matka Celina wzięła się do organizacji samego życia zakonnego. Oprócz istniejącej ochronki, szkoły dokształcającej i zawodowej, otworzono małą poradnię, zajęto się chorymi oraz higieną w miasteczku i okolicznych wsiach, uruchomiono wypożyczalnie książek. Założono również stowarzyszenie parafialne dla kobiet i dziewcząt.

Na koniec Matka Celina przystąpiła do organizacji Sióstr Zjednoczonych skupiających osoby świeckie, na co dzień pozostające w swoich ogniskach rodzinnych, ale przestrzegające reguły, ułożonej dla nich jeszcze przez Ojca semenenkę. Kierując domem i pracami w Kętach Matka Celina nie zaniedbywała Domu Generalnego w Rzymie. Każdego roku udawała się tam na krótszy lub dłuższy pobyt, aby zdać sprawę ze swych poczynań Kardynałowi Wikaremu Parocciemu i naradzić się z Matką Jadwigą.

 

 
Siostra Jadwiga Borzęcka.   Matka Celina Borzęcka.

W tym okresie Matka Celina kontynuowała zapoczątkowaną jeszcze w 1891 roku żmudną pracę nad zredagowaniem nowej Konstytucji. Zmodyfikowała dawny tekst i uzupełniła o nowe punkty.

W 1896 roku Matka Celina i siostry misjonarki wyruszyły z Kęt na misje do Bułgarii. W Peszcie nastąpiło rozstanie z Matka Jadwigą, zdążającą do Rzymu. Dalej Matka Celina, przez Serbię i Czarnogród , pojechała do Sofii a następnie przez granicę turecką do Adrianpola gdzie spędzono kilka dni. 14 listopada misja dociera do kresu podróży, w Malko Tirnowo. Siostry czekały teraz trudy misyjne, krańcowe ubóstwo, zimno, praca na odległym posterunku, w osamotnieniu i ciężkich warunkach, bez środków materialnych i bez znajomości języka bułgarskiego.

Kamienie na przejściu do domku tak duże i niekształtne że kark łatwo skręcić można, sień bez podłogi, szkółka na lewo, ledwo zasługująca na tę nazwę; obok drugi pokoik bez podłogi z oszarpanymi ścianami i szczelinami, ręką sięgnąć łatwo do sufitu, drzwi nieopatrzone, okna choć małe, stosunkowo lepsze i z żelazną kratą - stół jeden, krzesła żadnego, na deskach leżą sienniki wokoło dwóch ścian. Uprzejme ||Bułgarki pokryły je płachtami różnobarwnemi i zarzuciły sień kołdrami i ciepłymi wyrobami, by nam zimno nie było, nim się same nie urządzimy. Na ławkach usnęły zmęczone Siostry, dla mnie znaleziono na stryszku podpórki żelazne i parę desek na łużko, a kołdry i płachty Bułgarek ułatwiły posłanie. Gościnni Ojcowie dali nam wieczerzę, a samowar krajowy rozweselił uboga lecz podczciwą ich rozmównicę.”

Misjonarkom nie sprzyjała również sytuacja polityczna a zwłaszcza zaostrzający się konflikt pomiędzy rządem tureckim i narodem bułgarskim. Matka Celina tak opisywała ich nowe lokum:

Mimo nieregularnego życia Siostry od razu rozpoczęły pracę w szkole i ochronce. Czym szybko zdobyły sobie aprobatę miejscowej ubogiej ludności. Ostrość klimatu i wielkie niewygody podkopały zdrowie Matki Celiny wywołując u niej zapalenie oskrzeli. Ta jednak jakby nie zauważając choroby dalej kontynuuje swoją pracę.

Postępy czynione przez Siostry w krzewieniu wiary katolickiej wywołały złość i zawziętość miejscowych schizmatyków. W walce z nową wiarą uciekali się oni do podstępu i fałszerstwa a nawet do jawnego prześladowania. W tej sytuacji Matka Celina udaje się do Konsula francuskiego w Adrianpolu z prośbą o opiekę nad misją zwłaszcza że sprawy ogólne zgromadzenia nie pozwalają jej na dłuższy tu pobyt. Zapewniwszy bezpieczeństwo Siostrom w maju 1897 roku opuszcza Bułgarię.

W 1898 roku Matka Celina ponownie wyruszyła do Bułgarii. Tym razem towarzyszyła jej Matka Jadwiga. W Tyrmowie miejscowa ludność powitała obie Matki bardzo serdecznie. Każdy przyniósł co miał choćby dwa jaja lub garnuszek mleka. Wkrótce urządzono majówkę  dla całej szkoły w okolice Tirnowo. Matka Jadwiga tak ją opisała:

Matka Celina Borzęcka.

            Dolina między skałami przez którą ruczaj płynie, przyjęła nas mile; w cieniu drzew, tuż przy źródle, rozesłano nam dywany i poduszki, dzieci po wodzie biegały z rozkoszą, niewiasty rozłożyły ogień, na którym obiad ugotowały: mięso koźle, które porąbały z ryżem w wodzie. Dzieci usiadły na ziemi dokoła, rozkładając swe serwetki na murawie i bardzo delikatnie chlebem i paluszkami zjadały swą porcję; bób zielony i cukierki uzupełniły tę ucztę. Wesoło potem śpiewały, w gry się bawiły, a widok piłki uradował ten świat młody. Siostra Waleria przygrywała na harmonijce... Chłopcy bawili się osobno, a wreszcie wydelegowali trzech śmielszych do Nastajatielki z bardzo pokorną prośbą, aby im piłkę pożyczyć do zabawy, obiecując, że nie uszkodzą. Żal było przerwać te uciechy dziecinne, ale zachód słońca zmusił nas do powrotu.

Siostra Jadwiga Borzęcka.

Przed opuszczeniem misji tyrnowskiej Matka Celina złożyła wizytę urzędową wice-Gubernatorowi tureckiemu Kajmakamowi. Gubernator zapewnił obie Matki że Sułtan pozostawił każdemu pełną swobodę religijną, a zatem Siostry pod opieka rządu tureckiego mogą się czuć zupełnie bezpiecznie. Następnie oświadczył że zrobi co tylko w jego mocy aby opiekować się misjonarkami oraz prosił aby te zawsze udawały się do niego jeżeli będą miały jakieś sprawy.

W czerwcu po ukończonej wizytacji obie Matki opuściły cichy zakątek misyjny, żegnane z wielkim smutkiem przez Siostry i cała ludność Tirnowa.

Jeszcze w 1897 roku narodził się pomysł sprowadzenia Sióstr Zmartwychwstanek do Częstochowy. Zamiar ten poparło wielu wybitnych kapłanów w tym Ojciec Pius Pdzeździecki, Paulin z Jasnej Góry. Również Eminencja Kardynał Wikary Parocci wprost zachęcał Matki do działania na tym polu.

W tej sytuacji już w kwietniu 1898 roku Matka Celina wysłała do Królestwa Polskiego gromadkę Sióstr pod przewodnictwem Matki Jadwigi. Pierwszym punktem oparcia była dla nich Warszawa. Uzyskawszy tu niezbędne dokumenty Matka Jadwiga wraz z Siostrami wyruszyła do Częstochowy gdzie otworzyła placówkę na ulicy Starej 26 tuż koło Jasnej Góry. Praca rozwijała się bardzo opornie, wśród kłopotów materialnych, trosk i upokorzeń. Ponieważ w Kongresówce działalność zgromadzeń zakonnych była zakazana wszystko trzeba było robić w ukryciu, żyjąc stale pod groźbą rewizji, prześladowania, terroru, aresztu i  deportacji. Jakby tego było mało na Zgromadzenie znów spadły krzywdzące oszczerstwa ze strony osób nieprzychylnych. Wszystkie te ciosy w pierwszym rzędzie godzą w Matkę Jadwigę. Która bierze to wszystko na siebie.

Mimo tych przeciwności w ukrytym Klasztorku zwanym powszechnie Domkiem pani Sołtan organizowało się życie zakonne. Większość osób nie wiedziała, że te skromne, ciche i pokorne osoby są siostrami zakonnymi. Nie domyślały się tego również władze rządowe. Siostry prowadziły szkołę, szwalnię, pracownie robót kościelnych oraz dom rekolekcyjny dla pań z inteligencji.

Niemal jednocześnie powstała placówka w Warszawie, gdzie się podówczas ogniskowało życie kulturalne całej Polski. Matka Celina zdecydowała się tam objąć zakład św. Jadwigi, przy ulicy Wiejskiej obok ogrodu Frascati. Był to rodzaj domu rodzinnego lub pensjonatu dla panien pracujących, utrzymywany przez komitet Opieki nad dziewczętami. Głównym zadaniem Sióstr było pogłębianie życia religijnego młodzieży im powierzonej poprzez doborowe konferencje, rekolekcje roczne, pogawędki, odpowiednią lekturę  oraz rozmowy indywidualne. Siostry rozszerzyły ten program o zebrania towarzyskie, pogadanki, baliki i inscenizacje. Wkrótce Zgromadzenie otrzymuje propozycję objęcia w Warszawie kolejnej placówki. Jest nią zakład św. Anny przy ulicy Mazowieckiej 11, dla uczennic szkół średnich i studentek Uniwersytetu (w 1911 roku przeniesiony do własnego domu Zgromadzenia przy ulicy Mokotowskiej 55).

Matka Celina często zaglądała do Warszawy. Podczas jednej z takich wizyt otwiera trzecią placówkę. Jest nią Zakład Dobrego Pasterza w którym Siostry prowadzą wielką szkołę elementarną i ochronkę dla dziatwy ubogiej i opuszczonej. Wkrótce został on przeniesiony na ulicę Tarczyńską za rogatką Jerozolimską na peryferiach miasta gdzie znajdowało się największe skupisko biedoty warszawskiej.

Na placówkach w Królestwie jak wszędzie warunki życia były nader skromne i uciążliwe. Dodatkowo jeszcze Siostry musiały ukrywać się ze swym zakonnym charakterem. Nieraz były one zależne od komitetów, wizytatorów i osób świeckich, najczęściej nie wiedzących, iż mają do czynienia z zakonnicami. Były narażone na trudne sytuacje i dotkliwe upokorzenia. Czujne oko Fundatorki nieustannie pilnowało jednak tutejszych domów ażeby nie obniżył się w tych trudnych warunkach duch zakonny. W tym celu Matka Celina w czarnej sukni, z koronką na srebrnych włosach, przybywała na misje warszawskie, wizytując każdy dom.

 
Matka Celina Borzęcka.   Siostra Jadwiga Borzęcka

Zgromadzenie nabierało rozmachu nadal jednak brak mu było oficjalnej pieczęci Kościoła na Konstytucji Zgromadzenia. Matka Celina zabiegała o jej aprobatę u Stolicy Apostolskiej. W 1898 roku miała już wszystkie potrzebne dokumenty, ale te złożone w ręce pewnego Barnabity, Konsultora zaginęły bezpowrotnie i wszystko trzeba było gromadzić od początku. Na razie zatem sprawa oficjalnej akceptacji Zgromadzenia musiała się odwlec.

Siostra Jadwiga Borzęcka.

W połowie grudnia 1899 roku zwrócono się już po raz trzeci z usilną prośbą do Matki Celiny o wysłanie Sióstr do Chicago. Fundatorka żywo przejęta losami polskiej emigracji tym razem wyraziła zgodę. Wytypowała cztery pionierki tej misji, na ich przełożoną naznaczając Matkę Jadwigę. Niestety słabe zdrowie nie pozwoliło uczestniczyć jej w tej podróży. W dniu 19 stycznia 1900 roku Matka Celina i Matka Jadwiga żegnały w Neapolu pozostałe uczestniczki wyprawy misyjnej za ocean. W dniu 2 lutego 1900 roku Siostry szczęśliwie dotarły do parafii Marianowo w Chicago i od razu rozpoczęły ciężką pracę misyjną. Kolosalny dom Marianowski mieścił w sobie prowizoryczny kościół, szkołę i mieszkanie Sióstr. W szkole liczba dzieci w ośmiu klasach sięgała wtedy tysiąca. Wkrótce sytuacja przerosła możliwości przysłanych Sióstr. Zapotrzebowanie na nowe siły dydaktyczne w Ameryce stale wzrastało. Już w maju Matka Celina musiała wysłać za ocean kolejne pomocnice a na jesieni jeszcze dwie następne. Wynikła potrzeba utworzenia tam nowicjatu. W 1902 roku po uzyskaniu zezwolenia Stolicy apostolskiej na jego otworzenie Matka Celina w towarzystwie swej córki Matki Jadwigi zdecydowała się wyruszyć osobiście do Ameryki. Po przyjeździe na miejsce mimo zmęczenia i niebywałych upałów obie Matki zabrały się do pracy wizytacyjnej i organizacji Nowicjatu w Chicago. We wrześniu Matki wróciły do Europy. Tymczasem Święta Kongregacja opierając się na fałszywych oskarżeniach, jakoby nowicjat w Chicago nie został erygowany według praw kościelnych i znajdował się w domu zbyt ruchliwym bez dostatecznego odseparowania młodzieży zakonnej od Sióstr Profesek, poleciła go nieodwołalnie zamknąć. Mimo silnej opozycji miejscowego duchowieństwa Matka Celina posłusznie wykonała zalecenie hierarchów Kościelnych.

W 1903 roku Kościół wydał przepisy prawno-zakonne na których opierać się musiały Reguły wszystkich Zgromadzeń. Dla Marki Celiny oznaczało to powrót do planów uzyskania oficjalnego dekretu zatwierdzającego Regułę Zgromadzenia. Ponownie zatem opracowuje tekst Konstytucji i składa w Świętej Kongregacji Zakonników. Niestety w tym momencie ponownie dały znać o sobie osoby nieprzychylne Siostrom Zmartwychwstankom, wysuwające poważne zarzuty przeciwko Założycielce i całej jej działalności. Naturalnie nie brakowało wyraźnych oszczerstw. Oskarżono Matkę Celinę, że zbyt wiele Nowicjatów założyła w Zgromadzeniu, nieproporcjonalnie do małej liczby jego członków. Przytoczono również sprawę nowicjatu w Chicago. Zakwestionowano również stosunek Zgromadzenia Sióstr  do Ojców Zmartwychwstańców, czyniąc zarzut ze zbytniej zależności od Zgromadzenia męskiego, co było wbrew zaleceniom Kościoła. Wreszcie sama nazwa Zgromadzenia stała się nowym przedmiotem dyskusji, a zakres działalności sióstr wydał się niektórym osobom zbyt wielki. W dodatku padło oskarżenie, o to że Siostry w Bułgarii nieprawnie przyjmują Komunię świętą w obrządku wschodnim.

Wobec takich oskarżeń dla Zgromadzenia sytuacja zaczęła przedstawiać się bardzo groźnie. Miało ono do wyboru albo opuścić Rzym i pozostać tylko na prawie diecezjalnym albo czekać na wyrok Stolicy Apostolskiej który mógł się zakończyć nawet jego rozwiązaniem. Matka Celina przygotowała obszerny referat odpierający wszystkie zarzuty. Ale wzbudzona do niej nieufność pozostała. Jak się później okazało główną sprężyną, działającą przeciwko Zgromadzeniu był pewien zakonnik, któremu dawniej Matka Celina wyświadczyła wiele bardzo ważnych przysług. Dawniej przyjaźnie usposobiony do Sióstr Zmartwychwstanek, teraz z niewiadomego powodu robił wszystko aby im zaszkodzić. I dopiął celu. W 1904 roku sprawa dekretu utknęła w martwym punkcie. Za Matka Celiną coraz liczniej zaczęli się jednak wstawiać dostojnicy Kościoła. W 1904 roku prawda wyszła na jaw, wszystkie oszczerstwa upadły a ich twórcy sami teraz musieli się tłumaczyć. Dnia 26 maja Matka Celina uzyskała długo oczekiwana wiadomość o przyznani przez Kongregacje dekretu zatwierdzającego Konstytucję Zgromadzenia. Nazajutrz odbyła się formalna nominacja Urzędniczek Generalnych. Sprawa nie została jednak definitywnie zakończona gdyż wydanie dekretu wstrzymano do powrotu Wizytatora Apostolskiego z Ameryki.

Nadszedł rok 1905. Wizytator wrócił z Ameryki, a jego sprawozdanie wypadło przychylnie dla Zgromadzenia. W dniu 6 maja odbyło się posiedzenie plenarne w Świętej Kongregacji Biskupów i Zakonników na którym zapadła nieodwołalna decyzja o zatwierdzeniu Zgromadzenia Sióstr Zmartwychwstania Pana Naszego Jezusa Chrystusa i udzielenia mu Dekretum laudis (Dekretu pochwalnego). Po zaaprobowaniu Dekretu przez Ojca Świętego Piusa X w dniu 10 maja został on wręczony Matce Celinie i jej Asystentce Matce Jadwidze. 21 maja 1905 roku Matka Celina z całą Radą Generalną Zgromadzenia była na prywatnej audiencji u Papieża.

Siostra Jadwiga Borzęcka.

W dniu 27 września 1906 roku w Kętach, o godzinie 230 w nocy zmarła nagle Matka Jadwiga. W dniu poprzedzającym śmierć od rana zajęta była z Matką Generalną trudnymi sprawami Zgromadzenia. Poczta ranna przyniosła listy nie pocieszające, a wraz z nimi wiele nowych kłopotów i trosk, wymagających dobrego namysłu i rozstrzygnięcia. Obie Matki zasmucone naradzały się na planowanym wyjazdem do Krakowa. Matka Jadwiga pragnęła towarzyszyć Matce Celinie ale ta odmówiła. Dalsza część dnia zeszła im na pracy. Wieczorem jak zwykle była rekreacja miła i wesoła. Po modlitwach wieczornych Matka Jadwiga długo jeszcze chodziła po ogrodzie odmawiając różaniec. Potem poszła jeszcze do kaplicy. Wreszcie koło godziny dwudziestej trzeciej zamknęła kaplicę, cicho wsunęła klucze do celi Fundatorki i udała się na spoczynek. Około godziny drugiej po północy jej towarzyszka z celi usłyszała słabe jęki. Natychmiast wstała i zapaliła świecę znajdując Matkę Jadwigę omdlałą. Natychmiast zastosowała różne środki, by przywrócić chorą do przytomności, tymczasem silna zapaść trwała nadal. Zaniepokojona Siostra szybko pobiegła po Matkę Przełożoną, która zorientowawszy się że Matka Jadwiga jest już konającą, posłała po lekarza i po kapłana. Po krótkiej agonii Matka Jadwiga zmarła. Kapłan włożył oleje święte na stygnące zwłoki i udzielił absolucji. Doktor stwierdził iż powodem śmierci był anewryzm serca. Wszystko odbyło się zaledwie w przeciągu kilku minut. Dotąd Siostry nie miały odwagi iść do Matki Celiny i uprzedzić ją o bolesnej rzeczywistości. Wreszcie nieśmiało zapukały do drzwi jej celi i z lampą w ręku stanęły u łóżka Fundatorki, szepcząc trwożnie:

„Proszę matki, Matka Jadwiga zemdlała i jakoś nie możemy jej docucić.”

Matka Celina szybko się ubrała i wyszła z pokoju. Zgniewała ją pewna jak by bierność Sióstr, które otaczały chorą, a nie stosowały żadnych środków ratowniczych. Sama podeszła do dziecka, ujęła ją za rękę i zawołała po imieniu. Zacny doktor wysunął się z ukrycia, podszedł do Fundatorki i z bolesnym przejęciem oznajmił matce że śmierć już nastąpiła. Od łoża córki, sędziwa Matka Celina, powolnym krokiem sunęła pochylona wprost do kaplicy i spędziła tam dłuższy czas na modlitwie. Siostry zrozpaczone i odrętwiałe z przerażenia, czekały z zapartym tchem, co dalej będzie. Matka Celina wyszła jednak z kaplicy, spokojna i mężna. Pośpieszyła uspokajać  i pocieszać swe córki duchowe. Nadeszła chwila pogrzebu. Mnóstwo osób się zjechało, kaplica pełna była duchowieństwa i przyjaciół. Siostry opóźniały zamknięcie trumny, twierdząc, że Matka Jadwiga jest w letargu, i czekają na przebudzenie zmarłej. Wówczas Matka Celina ze zwykłą sobie siłą i energią rozkazała zamknąć trumnę niezwłocznie. Telegramy i listy kondolencyjne przysłali rzymscy dostojnicy, duchowieństwo na obu półkulach, znajomi, przyjaciele, a nawet przeciwnicy. Zajęły one kilka stron w kronice.

W 1909 roku Matka Celina nie zważając na swych 76 lat i na chorobę trawiącą organizm, przeprawiła się znowu za Ocean, aby zwizytować domy amerykańskie bowiem w międzyczasie placówki Zgromadzenia za Oceanem znacznie się rozrosły. Jeszcze w 1905 roku ukończono budowę domu Nowicjatu na Marianowie. W 1906 roku Matka Celina otworzyła placówkę w Chicago Heigts. W roku 1907 Matka Celina otworzyła placówkę w Schenectedy. W 1908 roku powstał dom wraz ze szkołą na farmie w osadzie Kraków w stanie Nebraska zaludnionej przez emigrantów małopolskich.. Matka Celina spędziła w Stanach Zjednoczonych kilka miesięcy, wśród najcięższych upałów i wyczerpującej pracy. Do Kęt powróciła dopiero 19 września.

Matka Celina Borzecka.

W ostatnich latach swojego życia Matka Celina  nadal prowadziła surowy i prosty tryb życia. Nie pozwalała sobie na żadne ulgi lub wygody, nawet usprawiedliwione wiekiem i słabym zdrowiem. Choroba jednak czyniła postępy. Ranka na nodze , spowodowana upadkiem na statku, w powrotnej podróży z Ameryki w 1909 roku, nie goiła się wcale, prawdopodobnie na skutek diabety. Słuch znacznie się przytępił, a rozwijająca się głuchota zaczęła coraz bardziej dawać we znaki.

Matka Celina Borzęcka.

Listem okólnym z dnia 25 listopada 1910 roku matka Celina zwołuje pierwszą Kapitułę Generalną w Rzymie. Pragnie omówić z Siostrami najważniejsze sprawy Zgromadzenia, nadając mu ściślejszą organizację i urządzić wszystko według prawa Kościelnego. Chce także przygotować drugie zatwierdzenie Konstytucji.

Pierwsza Kapituła Generalna została uroczyście otwarta w Domu Macierzystym w dniu 28  kwietnia 1911 roku. W jednomyślnym głosowaniu Kapituła obrała Matkę Celinę, jako Przełożoną Generalną dożywotnią. Na tych ważnych i doniosłych obradach kapitularnych Matka Celina zapisuje w testamencie cały swój majątek Zgromadzeniu

Na kilka tygodni przed śmiercią, Matka Celina, wizytując domy pod zaborem rosyjskim, zatrzymała się na pewien czas w Warszawie, gdzie odwiedziła też przyjaciół Zgromadzenia.

Matka Celina Borzęcka.

Na jesieni 1913 roku Matka Celina wybierała się ponownie do Rzymu. Chciała zdążyć jeszcze przed zimą gdyż czekało tam na nią wiele ważnych spraw. Na dworcu kolejowym w Częstochowie, w sobotę dnia 18 października pożegnała się z tutejszymi Siostrami i odjechała do Krakowa. Tam zatrzymano się jak zwykle w małym skromnym pokoiku wynajmowanym przy ulicy Batorego 8. Tu zapadła na zwykły lekki bronchit. Jednak w wyniszczonym organizmie choroba czyniła szybkie postępy przekształcając się wkrótce w ogniskowe zapalenie płuc. Najznakomitsze powagi lekarskie świata Krakowskiego odbywały nad Matką nieustanne konsylia. Zastosowano najnowsze środki lecznicze, tymczasem wszystko okazuje się bezskuteczne. Zjechały się siostry z Kęt i z Rzymu. Matka Celina witała je serdecznie. Pani Celina Haller sama złożona choroba w Obrembszczyźnie nie może przybyć do ukochanej matki. Przyjeżdża za to jej najmłodsza córka. Nadeszło również telegraficznie Błogosławieństwo Ojca Świętego. Mimo cierpienia Matka Celina nie straciła pogody ducha. Umierała w ubogim pokoju, leżąc na wytartej kanapie, w rodzaju starego tapczana. Przed śmiercią prosiła aby złożono ją na podłodze. Lecz żadna z obecnych stale przy niej Sióstr zakonnych nie odważyła się wypełnić tego polecenia. Przyszło małe polepszenie. Wszyscy mieli jeszcze złudne nadzieje uratowania chorej. Potem jednak nastąpiło najgorsze. Noc z soboty na niedzielę wskazywała bliski koniec. Już o czwartej rano, dnia 26 października gromadziły się siostry dookoła Fundatorki. Matka Celina siedząc w fotelu, spokojna, przytomna, majestatyczna, błogosławiła każdą siostrę kolejno. Szczególne błogosławieństwo złożyła swojej asystentce Siostrze Antoninie Sołtan, Zmatwychwstance będącej i jej nieżyjącą córką z nią od samego początku.. Nieobecne siostry błogosławiła na odległość. Po udzieleniu przez księdza ostatniej komunii Świętej i odpustu na godzinę śmierci Siostry przeniosły Matkę na posłanie. Nie mogła już wtedy mówić, wzięła zatem kartkę, ołówek i zaczęła kreślić ostatnie słowa. Później Matka Celina spoglądała już tylko na krucyfiks, umieszczony naprzeciwko jej łoża. Od czasu do czasu przenosiła wzrok na ukochane Siostry. Agonia się przedłużała. Gromnica paliła się z daleka, Siostry święconą wodą czyniły znak krzyża. Ksiądz modlił się z brewiarza Gdy widać było że śmierć już się zbliża Siostry podały Matce Celinie zapalona gromnicę. Ta utkwiwszy wzrok w jej płomieniu trzy razy głębiej odetchnęła. Ksiądz uczynił jej na czole znak krzyża, ostatni raz dał absolucje i głowę Matki złożył na poduszkę. Było dziesięć minut po siedemnastej, dnia 26 października, w niedzielę. Wszyscy pozostali na chwilę w milczeniu. Siostry płakały. Śmierć bez trwogi i grozy wycisnęła na rysach Matki Celiny znamię pokoju i majestatu. Sługa Boża zdawała się odpoczywać po trudach żywota. Pokój ubrano kirem i zdjęto fotografię pośmiertną.

We wtorek 28 października, o godzinie dziesiątej rano przewieziono zwłoki do kościoła Ojców Zmartwychwstańców, a po mszy świętej na dworzec. W kondukcie pogrzebowym licznie uczestniczyło duchowieństwo, zakonnicy i zakonnice. Za trumną postępowała rodzina i Siostry  Zmartwychwstanki. Nazajutrz 29 października o godzinie 900 rano na dworcu kolejowym w Kętach powitano zwłoki Matki Fundatorki. Wielki orszak żałobny złożony z kapłanów, zakonników, Sióstr i wiernych procesjonalnie odprowadzał je do kaplicy zakonnej, gdzie rozpoczęły się msze święte. Po południu żałobną psalmodię przy zwłokach przerwał radosny a rzewny Magnificat, śpiewany przez Siostry, stosownie do życzenia, wyrażonego przez Matkę Celinę przed śmiercią. Około godziny szesnastej wyruszył ogromny pochód z kaplicy Kęckiej, odprowadzając zwłoki Fundatorki do grobowca zakonnego.

Dnia 29 października 1913 roku, w osiemdziesiątą rocznicę swych urodzin, Matka Celina Borzęcka  spoczęła na cmentarzu Kęckim, obok swej córki Jadwigi.

Józef Haller.

            Dnia 27 listopada 1937 roku trumny ze szczątkami świątobliwych Fundatorek przeniesiono z wielką pieczołowitością z cmentarza do kaplicy zakonnej z Kętach, Po mszy złożono je pod kaplicą w specjalnie w tym celu wybudowanej osobnej skromnej i prostej krypcie zamykając je w sarkofagach w których spoczywają do dziś.

    

Błogosławiona Matka Celina z Chludzińskich Borzęcka.

            W 1937 roku doczesne szczątki fundatorek Zgromadzenia Sióstr Zmartwychwstanek matki Celiny z Chludzińskich Borzęckiej i jej córki Jadwigi Borzęckiej przeniesiono z cmentarza parafialnego w Kętach do krypty pod kaplicą zakonną. W 2001 roku zostały one umieszczone w marmurowych sarkofagach w kościele parafialnym św. Małgorzaty i Katarzyny w Kętach.
27 października 2007 roku w Bazylice św. Jana na Lateranie w Rzymie Kościół ogłosił matkę Celinę z Chludzińskich Borzęcką, błogosławioną. Było to uwieńczenie trwającego 63 lata procesu kanonizacyjnego.

 

REZLER M. : Batory pod Pskowem.

Batory pod Pskowem
(obraz olejny w zbiorach Zamku Królewskiego w Warszawie).

            Ku Batoremu zmierza procesja. Na czele gromady klęczący władyka Cyprian, który na szczerozłotej tacy podaje chleb i sól, oczami zaś objawia pokorę i oddanie. Wyraźnie nad nim dominuje jezuita Possewin, który chłodny, opanowany, idealny wzór dyplomaty, gestem akcentuje dobrą wolę posła. Czarna odzież zakonnika bardzo silnie kontrastuje z feerią barw odzieży bohaterów i świadków sceny. Possewin przejrzyście uosabia obojętność Rzymu wobec narodowych interesów którejkolwiek ze stron; nie istnieje sprawa ważniejsza niż obrona i rozszerzanie wiary. W imię tego celu biskupi Rzymu niejednokrotnie usiłowali odwrócić bieg historii, wywoływali nowe, nie zawsze pozytywne zjawiska, ingerowali bezwzględnie i konsekwentnie. To oni właśnie mieli do dyspozycji zakon jezuitów, po to był do Iwana i Batorego wysłany Possewin.

            Jedno z wielkich dzieł Jana Matejki [1872 rok]. Kim jednak są naprawdę postacie przedstawione na obrazie. Na modela do postaci króla Stefana Batorego, Matejko zwerbował ormiańskiego szlachcica Teodora Tuhanowicza (w rzeczywistości Józefa Hasso-Agopsowicza). Stanisław Żółkiewski to portret historyka sztuki Stanisława Tarnowskiego, zaś Possewin to ksiądz Borzęcki.

 

KUREK R. : Żywot błogosławionej Karoliny Kózkówny. 2000.

            Zabawa leży ok. 20 km na północny zachód od Tarnowa i ok. 7-5 km na północ od Radłowa. Jest to stara wieś rycerska, własność panów Zabawskich, choć tak naprawdę należała do dóbr stołowych biskupów krakowskich. Jeden z nich - biskup Wisław z Kościelca (1229-1242), chcąc poratować w biedzie swych braci, którzy, jak wielu innych, stracili wszystko podczas najazdu Tatarów w 1241 roku, pozwolił im w lasach radłowskich założyć dwie wsie. Były to właśnie Zabawa i Drohcza (dzisiejszy Zdrochec). Zabawscy jednak z czasem zaczęli sobie rościć pretensje do całości lasów. Dopiero energiczny biskup Zbigniew Oleśnicki (1423-1455) uporządkował te sprawy 4 maja 1450, czego świadectwem jest słup graniczny przy drodze do Radłowa. Napis łaciński głosi, że rozdziela on posiadłości duchowe i pańskie; na prawo daje duchowieństwu, na lewo przyznaje panom . Dziś trudno zgadnąć, od jakiego punktu mierzono te odległości, wtedy w każdym razie takie rozgraniczenie wystarczało.
Zabawa wraz z sąsiednią wsią zwaną Wał Ruda od stuleci  należała do parafii w Radłowie od którego zostały odłączone w roku 1913 stając się samodzielną parafią. W 1885 folwarki Radłów i Wał-Ruda kupił hrabia Tomasz Zamoyski, właściciel Kuźnic i Zakopanego.

            Galicyjska wieś Wał-Ruda leży nad Dunajcem w odległości 23 km na północny zachód od Tarnowa i 7,5 km na północ od Radłowa. W XIX w. składała się ona z trzech grup domów. Były to: wieś Wał z 41 domami i 227 mieszkańcami, wólka Ruda mająca 29 domów i 149 mieszkańców oraz najdalej wysunięta i przytykająca wprost do lasu wólka Śmietana (obecnie przysiółek) licząca 47 domów i 212 mieszkańców. Tutejsze grunty położone w pobliżu Dunajca i pomniejszych jego dopływów stanowiły wydarte prastarej puszczy podmokłe piaski. Ziemia ta nigdy nie była zbyt urodzajna. Od rolników wymagała ona ciężkiej pracy i cierpliwej wytrwałości. Dziewięć morgów takiej ziemi otrzymał na wieczność Tomasz Borzęcki. Zaliczał się on do swoistej arystokracji wiejskiej gdyż jego rodzina należała do najbogatszych w okolicy. Jego syn Franciszek [Borzęcki] (1874-1915) był niewątpliwie człowiekiem nieprzeciętnym, nie tylko na owe czasy. Swoją inteligencją, dobrocią i aktywnością społeczną zyskał ogólny szacunek wśród mieszkańców wioski. Dużo czytał, wszystko przeżywał, rozważał a potem tłumaczył innym. Miał we wsi Wał-Ruda odziedziczoną po ojcu sporą bibliotekę, którą wciąż uzupełniał nowymi książkami. Jedną z izb swej obszernej chaty przeznaczył na coś w rodzaju świetlicy i czytelni ludowej. Chętnie zbierali się tam okoliczni mieszkańcy by wymieniać swoje uwagi i doświadczenia z dziedziny rolnictwa, sadownictwa i hodowli. Tam też organizowano okolicznościowe nabożeństwa, recytacje wierszy czy śpiewania pieśni religijnych i patriotycznych. Czytano też na głos książki czy czasopisma. Franciszek uczestniczył również w życiu religijnym wsi. Prowadził procesje w Dni Krzyżowe oraz pogrzeby do Radłowa. Przewodniczył nabożeństwom majowym i październikowym organizowanym przy figurze Matki Bożej. Z marł nagle w drodze do kościoła w dniu 1 lipca 1915 roku.
Siostrą Franciszka była Maria z Borzęckich Kózka (1870-1936).

            Nie wiadomo w jakich okolicznościach o rękę Marii Borzęckiej poprosił niemłody już bo prawie 45 letni Jan (1865-1935). Osierocony przez ojca w siódmym roku życia i źle traktowany przez ojczyma musiał wynieść się z domu. Zamieszkał w przysiółku Śmietana a nie posiadając żadnego majątku został zwykłym ubogim wyrobnikiem tułającym się po służbach we dworze i u okolicznych chłopów. Dlaczego Borzęccy zgodzili się na małżeństwo swej córki z biedakiem tułającym się po służbach pozostaje tajemnicą. Być może świadczy to o szacunku, jakim Jan cieszył się w swoim środowisku. W każdym bądź razie ich ślub odbył się 9 września 1890  roku w kościele w Radkowie. Przez pierwszy rok po ślubie małżonkowie mieszkali u matki Marii. Żyli skromnie i ubogo ale mimo różnic w pozycji społecznej zgodnie pracowali na malutkim dwu hektarowym gospodarstwie. Dzięki temu stopniowo dorobili się własnego domu i dokupili jeszcze cztery hektary ziemi. Dom Kózków  był zwykłą drewnianą i krytą słomą wiejską chatą. W lewym skrzydle mieściło się jednoizbowe mieszkanie dla rodziny a w prawym stajnia dla bydła.

            Kózkowie byli ludźmi głębokiej wiary. Należeli do Apostolstwa Modlitwy, Żywego Różańca oraz Bractw Wstrzemięźliwości i Komunii św. Wynagradzającej. Jeżeli jednak pobożność Jana była jak on sam cicha, to Maria pod tym względem przejawiała większą żywiołowość. Wielokrotnie wędrowała o chlebie i wodzie do cudownych obrazów Matki Bożej w pobliskim Odporyszowie koło Żabna i oddalonym o ponad 40 km Tuchowie. Trzynaście razy była z kompanią w Kalwarii Zebrzydowskiej. Chodziła też do odległej Częstochowy.

            Dzień u Kózków rozpoczynał się bardzo wcześnie: w lecie o czwartej, w zimie o piątej. Krzątając się przy porannych obrządkach, śpiewali Godzinki. Przy tym śpiewie budziły się dzieci, musiały więc zachować ciszę przy ubieraniu się. Dopiero teraz cała rodzina pod przewodnictwem matki odmawiała pacierz, po czym zasiadano do śniadania, a następnie każdy szedł do swoich zajęć: młodsze dzieci do szkoły, starsze zostawały do pracy w gospodarstwie lub u sąsiadów, podobnie rodzice. W południe odmawiało się Anioł Pański, po czym  matka podawała typowy wiejski obiad: ziemniaki z kapustą, groch, bób lub kasza, w niedziele zaś kluski lub pierogi (mięso u Kózków zjawiało się tylko w wielkie święta). W porze letniej około piątej po południu bywał podwieczorek (chleb i mleko). Pracowity dzień kończył się wieczerzą, którą poprzedzała wspólna modlitwa na Anioł Pański. Około dziewiątej wszyscy klękali do pacierza, po czym szli spać.
Nieco inaczej było w niedziele i święta. Rano, o ósmej rodzice wychodzili do kościoła do Radłowa (ponad 7 km), by przed sumą śpiewać różaniec, dzieci zaś wychodziły nieco później. Po powrocie z kościoła wszyscy zasiadali do obiadu, po czym ktoś z rodziny znów szedł do kościoła na nieszpory, pozostali zaś wypełniali wolny czas czytaniem czy śpiewem; dzieci opowiadały, co zapamiętały z kazania.
Zwykle w świąteczno-niedzielne popołudnia do domu Kózków schodzili się sąsiedzi. Wspólnie odmawiano modlitwy i zależnie od okresu śpiewano kolędy, pieśni wielkopostne lub maryjne. Czytywano także Pismo Święte czy żywoty świętych, a także czasopisma religijne (m. in. Posłańca Serca Jezusowego), które [Maria z Borzęckich] Kózkowa prenumerowała. Kobiety u swej zelatorki zmieniały tajemnice różańcowe,  Nic dziwnego, że dom Kózków nazywano często Domowym kościółkiem, Betlejemką czy Jerozolimką.

            Czwartym spośród jedenaściorga dzieci Jana i Marii z Borzęckich była Karolina Kózka. Urodziła się w uroczystość Matki Boskiej Anielskiej w dniu 2 sierpnia 1898 roku. Jej chrzest odbył się w dniu 7.08.1898 roku w kościele parafialnym w Radłowie. Udzielił go ks. Józef Olszowiecki a rodzicami chrzestnymi zostali Jan Kosman i Karolina Łopuszyńska.

Karolina Kózka.

            Karolina nie wyróżniała się niczym szczególnym, miała jednak w sobie coś, co sprawiało, że ludzie ją lubili. Nigdy nie chorowała. Sama niezmordowana, dokładna i obowiązkowa z trudem mogła zrozumieć czyjeś utyskiwania. W takich wypadkach, jak zapamiętały jej koleżanki, bywała apodyktyczna, ostra i wybuchowa, choć przelotnie. Wrażliwa na doznane dobro, głęboko przeżywała własne niepowodzenia, żywiołowo współczuła nieszczęściu, cierpieniu czyjejś biedzie czy niedoli. Kiedyś, gdy w lesie zbierała z dziewczętami gałęzie na opał, uzbieraną wiązkę oddała koleżance, mówiąc po prostu: „Tobie trzeba więcej, bo ci bieda”. Nad sobą nigdy się nie użalała, wiedziała, czego chce, a ludzie mówili, że wszystko, co robiła i mówiła, było głęboko przemyślane i celowe. Była rozważna i spokojna, emanował z niej spokój wyrażający świadomość celu, stałość dążeń i siłę woli.
Do szkoły Karolina chodziła w rodzinnej miejscowości, uchodziła za uczennicę pilną, obowiązkową i pracowitą, taką ją zapamiętały koleżanki, tak ją wspominali nauczyciele i katecheci. Najpilniej jednak uczyła się religii; z czasem zaczęła imponować środowisku swą wiedzą w tej dziedzinie. Toteż matki do niej odsyłały dzieci po wyjaśnienia katechizmowe. Bywało, że i starsi nie krępowali się pytać nastolatki, nawet proboszcz przyznawał, że rozmawiając z Karoliną na tematy religijne, sam wiele korzystał. Religijność była jej żywiołem, stała się czynnikiem porządkującym całe jej życie, nadającym szczególny rys mistycyzmu jej dojrzewającej osobowości.

Fotografia klasowa Karoliny Kózki w roku szkolnym 1911/1912.

            Karolina bardzo lubiła się modlić. Modlitwa była dla niej rozmową z niewidzialnym, ale wszędzie obecnym Bogiem, którego obecność żywo odczuwała. Układając kwiatki przed domowym ołtarzykiem Matki Boskiej była jak zahipnotyzowana, jakby stała wprost przed Maryją. Modliła się z głębokiej potrzeby serca. Bywało, że wstawała wraz z rodzicami, a nawet i wcześniej, by móc się długo modlić, potem zaś, odrobiwszy swoje, „leciała” do kościoła na Mszę św. Wieczorami, zwłaszcza zimą, długo klęczała przy łóżku modląc się. Ojciec czasem zwracał jej uwagę: „Idź już spać, bo zimno, nie klęcz tyle”. - Jeszcze się wyśpię - odpowiadała, a potem długo przesuwała w palcach różaniec, który zwykła odmawiać cały, czyli wszystkie trzy części.
Modlitwa była jej potrzebna do życia. „Żeby się dostać do nieba – westchnęła kiedyś – jakby tam było dobrze”. Właśnie myśl o niebie kazała jej nosić się skromnie. „Nie chcę się stroić, bo by mnie pycha ponosiła i nie mogłabym się modlić” – mówiła i to samo doradzała koleżankom. Podziwiano jej pracowitość i poczucie obowiązku, praca była dla niej jakby wewnętrzną potrzebą.
Niewiele zapewne osób domyślało się, że źródłem jej niezmordowanej aktywności było zjednoczenie z Chrystusem; ona dla Niego pracowała. „Żeby Pan Jezus nas kochał - mawiała - żeby podobać się Bogu”. Nie umiała próżnować. „Pan Jezus na nas patrzy – mówiła, zachęcając siebie i koleżanki. Tutaj też zapewne trzeba widzieć źródło jej głębokiego poczucia uczciwości. Kiedyś np., gdy pracę we dworze przerwał deszcz, ona wzbraniała się przyjąć zapłatę za pełną dniówkę.
Miała Karolina wyrobione poczucie obowiązku. Wszystkie swoje zobowiązania, czy to w domu, czy w szkole, czy na „pańskim” wykonywała pilnie i dokładnie, z poczuciem odpowiedzialności. Obowiązkowości domagała się też od innych, od rodzeństwa i koleżanek.
Karolina często pomagała wujowi Franciszkowi Borzęckiemu w jego bibliotece, na zmianę z nim czytając na głos książki. Ludzie ją za to bardzo lubili, bo czytała płynnie, miała dobry głos i dykcję. W opinii środowiska była dziewczyną subtelną i wrażliwą, zwłaszcza na wszelką dwuznaczność w mowie i zachowaniu. Nie pozwalała na rozmowy nieprzyzwoite, niestosowne słowa czy żarty. Otoczenie wiedziało o tym i dostosowywało się do niej, choć czasem niechętnie. „Uważajcie - mówili czasem chłopcy z przekąsem – bo jest tu ta tercjarka, to znowu będzie boleć, jak coś złego powiemy”. Nie gniewała się na te i tym podobne epitety, cieszyła się, że jednak uważali, wprawdzie ze względu na nią, ale jednak zła było mniej, a to przyczyniało chwały Bogu. Świadkowie jej życia pamiętają, że była pogodnego usposobienia, a przy tym cicha i skromna, a nawet trochę nieśmiała. Wyróżniała się jakąś wewnętrzną harmonią, promieniowała pokojem duchowego ładu i porządku. Z głęboką, ujmującą wdzięcznością przyjmowała każdy przejaw dobra, serdecznie współczuła każdej niedoli, a przy tym była prosta i naturalna.
Wyrastała ponad swe otoczenie, ponad jego zwyczajność, a przecież była zwyczajna, ot, zwykła wiejska, szczerze pobożna dziewczyna.

            Od 13 listopada w parafii odprawiano nowennę ku czci św. Stanisława Kostki, patrona młodzieży. W tym dniu Karolina była do spowiedzi i Komunii św. i potem biegała codziennie rano do kościoła. Po raz ostatni 17 listopada. Po południu tego dnia wieś i okolica stała się wielką kwaterą wojsk rosyjskich. Na razie ich zachowanie się było względnie poprawne, ale ludzi sparaliżowała trwoga. Byli przecież zupełnie bezbronni wobec gwałtów, rekwizycji bydła i koni oraz dzikości Kozaków, o których gotowości do „pohulanki” opowiadano sobie wieści jedne straszniejsze od drugich. Krytycznego dnia, 18 listopada, [Maria z Borzęckich] Kózkowa wstała z gotowym postanowieniem: Karolcia zostanie dziś w domu ze względu na plątających się żołnierzy, do kościoła zaś pójdzie ona sama. Karolina próbowała wytłumaczyć matce, że i ona powinna pójść, ale matka pozostała nieugięta. W tym czasie Jan krzątał się on po obejściu. Nagle wpadło trzech rosyjskich żołnierzy domagających się chleba, niedługo potem znowu trzech, ale wszyscy, otrzymawszy chleb, odeszli. Potem wpadł jeszcze jeden, wypił garnuszek śmietany i poszedł sobie. Nastała po nim cisza, ale jakaś niedobra, złowroga.
Było około dziewiątej, gdy w obejściu Kózków pojawił się rosły Kozak. Rozejrzał się czujnie wokoło i upewniwszy się, że niespodzianek nie będzie, ruszył ostro do Kózki z zapytaniem o to, gdzie są wojska austriackie. Przerażony gospodarz źle zrozumiał pytanie, co jeszcze bardziej rozwścieczyło żołnierza. Chwyciwszy biednego Jana za gardło trząsł nim jak gruszką i powtarzał swoje.
Zza firanki przyglądała się całemu temu zajściu Karolina. Żołnierz ją zauważył i wszystko przeniosło się do izby. Karolina pytana o to samo, była niemniej przerażona od ojca, zdobyła się przecież na rezolutną odpowiedź: „Skoro tata nie wie, to ja tym bardziej”. Próbowała wymknąć się z izby, ale rosły drab stanął w drzwiach i nie pozwolił. Wrzeszcząc i przeklinając kazał ojcu i córce natychmiast iść ze sobą do oficera.
Kózka ochłonąwszy nieco, próbował skierować pochód w stronę wsi (dom Kózków stał na jej skraju); liczył, że może chociaż córkę uda się jakoś uratować, ale żołnierz wskazał ręką pobliski las. Na jego skraju przystawił Janowi broń do piersi i mimo gorących jego protestów i zaklinania się na wszystko, zagroziwszy śmiercią, rozkazał wracać natychmiast do dzieci. Sterroryzowany Kózka, ociągając się, zawrócił. Dowlókł się do zagrody, oparł się o róg stodoły i stał tak blady, roztrzęsiony, patrzący przez łzy w stronę lasu.

    

Grafiki przedstawiające przypuszczalny wygląd szesnastoletniej Karoliny Kózki.

            Mimowolnymi świadkami ostatniej drogi Kózkówny byli dwaj jej rówieśnicy: Franek Zaleśny i Franek Broda, którzy ukrywali w lesie konie przed grożącymi wciąż rekwizycjami. Widząc rosłego żołnierza i szamocącą się z nim kobietę, której nie rozpoznali, pognali z wieściami do wsi. Tak natknęli się na Jana Kózkę, który zapłakany stał oparty o róg stodoły i błędnym wzrokiem patrzył w las. Widząc go w takim stanie, chłopcy zrozumieli bez słów, że tą szamocącą się z osiłkiem była Karolina. Opowiedzieli więc, co widzieli: że broniła się dzielnie przed napastnikiem, że nawet próbowała mu się wyrwać i zawrócić.

            Na wieść o uprowadzeniu córki Kózków we wsi zawrzało. Ludzie zeszli się do ich domu i usiłowali jakoś pocieszać rozpaczającego Jana, od którego w urywanych zdaniach dowiedzieli się, co zaszło. W tym czasie wróciła [Maria z Borzęckich] Kózkowa z kościoła i dowiedziawszy się, co zaszło – zemdlała. Przyszedłszy do siebie, wśród łez i wyrzekań opowiedziała, jak to było z jej pójściem do kościoła. Nikt jednak nie odważył się szukać Karoliny.

            Mijały godziny, a Karolina nie wracała. Na drugi dzień co śmielsi ruszyli na poszukiwania, powiadomiono proboszcza, ten zaś z kolei wystąpił energicznie do władz wojskowych. Wszczęto poszukiwania na większą skalę, komenda wojsk rosyjskich przydzieliła nawet kilku żołnierzy, którzy przeszukali las zgodnie z tym, co opowiadali chłopcy, ostatni świadkowie zmagań dziewczyny z napastnikiem – wszystko na próżno. Przepadła jak kamień w wodę. Nikt nie przypuszczał że Karolina na skutek ucieczki, znalazła się na skraju lasu, do którego została uprowadzona. 4 grudnia odnalazł ją tam zupełnie przypadkowo Franciszek Szwiec, który zbierał gałęzie na opał. Nie miał wątpliwości że była to poszukiwana od dwóch tygodni 16-letnia Karolina Kózkówna. Dziewczyna leżała na wznak z otwartymi oczami zwróconymi ku niebu, pośród olch na mokradłach ledwie ściętych pierwszym mrozem, posypanych pierwszym śniegiem. Na twarzy zastygło cierpienie - niemy świadek stoczonej walki.

Rozmieszczenie ran na ciele Karoliny Kózki.

Dopiero jednak w domu, gdy obmywano ciało Karoliny, ujawniła się cała prawda tej śmierci.  Bose, ubłocone nogi były podrapane kolcami ostrężyn i głogów, przez które się przedzierała uciekając. Na szyi pod brodą widniał czarny skrzep, a od lewego obojczyka ku prawej piersi ciągnęła się głęboka rana. Nie stwierdzono jednak zgwałcenia. Odniesione rany były świadectwem dzikości napastnika, który nie mogąc jej zniewolić, szalał z szablą w ręku, rąbiąc, gdzie popadło. Gdy upadła martwa, zbrodniarz schował szablę i dołączył do swoich. Nigdy go nie odnaleziono.

            Kilkadziesiąt minut heroicznych zmagań sprawiło, że ludzie zaczęli zupełnie inaczej patrzeć na życie Karoliny. Zrozumieli to, co przedtem wydawało się im dziwactwem, na co wcześniej co najwyżej wzruszali ramionami. Zaczęli zauważać głębiej tam, gdzie przedtem widzieli przesadę, a codzienna wierność Karoliny Bogu nabrała wyrazu świadectwa. Już ludzie zgromadzeni na pogrzebie w niedzielę 6 grudnia, a zebrało się ich ponad 3 tysiące, pod wrażeniem tego, co się stało, w atmosferze żalu, dawali wyraz przekonaniu o świętości jej życia, a to, co zaszło, zaczęto nazywać męczeństwem.

            Droga Karoliny do oficjalnej chwały Kościoła była stosunkowo krótka jak na zwyczaje Kościoła, a to dlatego, że jej sprawę poprowadzono po linii męczeństwa (w takim przypadku nie potrzeba czekać na świadectwo cudu). Jednakże nim zapadła taka decyzja, w Kongregacji do spraw Świętych długo dyskutowano czy morderstwo popełnione na Karolinie przez żołnierza należy zaliczyć na smutne konto wojny, czy też było to męczeństwo w tradycyjnym rozumieniu oddania przez chrześcijanina życia za wiarę. Widocznie skłaniano się do sprowadzenia sprawy Karoliny na zwykłą, znacznie dłuższą drogę dowodzenia heroiczności cnót, skoro biskup Jerzy Ablewicz, całym sercem zaangażowany w sprawę beatyfikacji Karoliny, wróciwszy kiedyś z Rzymu powiedział, że jeśli sprawa jej męczeństwa nie przejdzie, to przynajmniej będziemy mieli (myślał o rodzinie Kózków) obraz wzorowej rodziny chrześcijańskiej.
Ale gdy papież opowiedział się za męczeństwem, sprawa beatyfikacji Karoliny nabrała przyśpieszenia. Jakoż postanowiono, że dokona się ona w Tarnowie, 10 czerwca 1987 roku, podczas trzeciej pielgrzymki Jana Pawła II do Ojczyzny.

Sarkofag bł. Karoliny Kózki.

            Do Tarnowa papież przybył z Lublina. Pogoda, niestety, popsuła się, i to już na powitanie Dostojnego Gościa. Cały wieczór siąpił deszcz, a nad ranem, gdy wielotysięczne rzesze pielgrzymów wędrowały na spotkanie z papieżem, runęła potężna ulewa. Na placu beatyfikacyjnym rozmiękły drogi, co uniemożliwiło papieżowi przejechanie pomiędzy sektorami. Ogromna, licząca ok. 1,5 mln rzesza ludzi nie mogła, niestety z najdalszych sektorów zobaczyć papieża. Ale Jan Paweł II w lot wyczuł sytuację i przejął kierowanie tym rozentuzjazmowanym morzem ludzi. Gestem szeroko i daleko wyciągniętych ramion zdawał się pozdrawiać właśnie tych najdalej stojących, a potem przemówił w sposób prosty, ciepły i swojski:
„Prawdopodobnie – zaczął Jan Paweł II swe spotkanie z prawie 2-milionową rzeszą pielgrzymów – myślicie sobie: co ten Papież? Przyjechał, wyszedł tu na górę, tak stoi i patrzy. No właśnie! Bo ja tu przyjechałem się napatrzeć! Jak się spotkać inaczej? Żeby się spotkać, trzeba się sobie przypatrzeć. Więcej, trzeba się sobie napatrzeć… A tutaj jest się czemu, a raczej jest się komu napatrzeć. Miało się to odbyć przez przejazd pomiędzy zgromadzonymi, ale drogi się popsuły i nie można przejechać… Więc jeśli się nie mogę napatrzeć z bliska, to przynajmniej z daleka…”
A potem, już w promieniach słońca, Jan Paweł II celebrował Mszę św. w otoczeniu biskupów i kilkudziesięciu kapłanów. Na honorowym miejscu zasiadły dwie siostry błogosławionej Karoliny, Katarzyna i Maria, jedyne żyjące spośród jej licznego rodzeństwa.
Po obrzędach wstępnych Ojciec św. wygłosił formułę beatyfikacyjną: „Naszą powagą apostolską ogłaszamy, że czcigodna sługa Boża Karolina Kózkówna otrzymuje z dniem dzisiejszym tytuł Błogosławionej, a jej święto będzie można obchodzić 18 listopada, w dniu jej narodzin dla nieba. W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego”.
Przy śpiewie „Amen” odsłonił się obraz nowej Błogosławionej, a rzesza podjęła śpiew „Chwała na wysokości Bogu”.
Po Ewangelii papież wygłosił homilię, w której mówił m. in.: „Ta młodziutka córka Kościoła tarnowskiego, którą od dzisiaj będziemy zwać błogosławioną, swoim życiem mówi przede wszystkim do młodych, do chłopców i dziewcząt… Mówi o wielkiej godności kobiety: o godności ludzkiej osoby. O godności ciała, które wprawdzie na tym świecie podlega śmierci, jak i jej młode ciało uległo śmierci, ale to ludzkie ciało nosi w sobie zapis nieśmiertelności, jaką człowiek ma osiągnąć w Bogu wiecznym i żywym, przez Chrystusa…
Tam, pośród równinnych lasów, w pobliżu miejscowości Wał-Ruda, zdaje się trwać ta Wasza Rodaczka… i świadczyć o niezniszczalnej przynależności człowieka do Boga samego… Czyż to nie ona, Karolina, w obliczu straszliwego zagrożenia ze strony drugiego człowieka, woła do Boga słowami psalmisty: Zachowaj mnie, Boże, bo chronię się u Ciebie?… Ty ścieżkę życia mi ukarzesz» (Ps 16, 1. 11)?… To tak jakbyśmy szli po śladach ucieczki tej dziewczyny, opierającej się zbrojnemu napastnikowi, szukającej ścieżek, na których w pobliżu jej wsi, ocalić życie i godność… Na tej ścieżce ucieczki został zadany ostatni, zabójczy cios. Karolina nie ocaliła życia doczesnego… Oddała je, aby zyskać życie z Chrystusem w Bogu… Padając pod ręką napastnika, Karolina dała ostatnie na tej ziemi świadectwo temu życiu, które jest w niej od momentu chrztu w kościele parafialnym w Radłowie… Ginie więc Karolina. Jej martwe ciało dziewczęce pozostaje wśród leśnego poszycia. A śmierć niewinnej zdaje się odtąd głosić ze szczególną mocą tę prawdę, którą wypowiada psalmista: «Pan moim dziedzictwem i przeznaczeniem, to On mój los zabezpiecza» (Ps 16, 5). Tak. Karolina porzucona wśród lasu rudziańskiego jest bezpieczna. Jest w rękach Boga, który jest Bogiem życia…
Dziecko prostych rodziców, dziecko tej nadwiślańskiej ziemi, «gwiazdo» Twojego ludu, dziś Kościół podejmuje Twoje wołanie bez słów i nazywa Ciebie Błogosławioną!…”

 

SKALSKI M. : Małe co nieco o Stefankach i Borzęckich. Warszawa : Biuletyn rodzinny, 2006, Nr 8.

Jacenty Stefanek (ok.1786–1832) przez całe życie mieszkał w Kudłowie. Ożeniony był  z wiele starszą od siebie Ewą, z domu Krulówną (ok.1778-1848). Kudłów leżał w parafii gołąbskiej. Gdzie dokładnie leżała ta wieś nie wiemy, współcześnie ta nazwa nie występuje. Jacenty i jego żona urodzili się jeszcze jako poddani króla Stanisława Augusta Poniatowskiego.
W gospodarstwo w Borowej wżenił się syn Jacentego, Marcin Stefanek (ok.1809-1880). Jego pierwszą żoną i matką kolejnych pokoleń Stefanków została Julianna Kopciówna z Bałtowa.
Po śmierci Julianny,  Marcin ożenił się ponownie. Druga żona, Joanna Klepkówna była z Borowej. Tak Marcin z rodziną trafił do Borowej i Stefankowie mieszkają tam do dzisiaj.
Syn Marcina, Józef Stefanek (1833-ok.1904), wprawdzie ożenił się z panną z Gołębia - Marianną Michalszczanką, ale pozostał na gospodarstwie rodzinnym w Borowej.
Jan Stefanek (1856-ok.1911) był synem Józefa. Został ożeniony z Zofią, z domu Borzęcką, panienką z pobliskiego Kośmina nad Wieprzem.

Z Borzęckimi wiąże się sporo ciekawych wydarzeń historycznych. Najstarszy zidentyfikowany przodek Zofii [Borzęckiej] żył na przełomie XVIII i XIX wieku. Nazywał się Piotr Borzęcki.

„...był mężczyzną przystojnym choć ze śladami ospy, nosił się po polsku...”

Przez wiele lat pracował jako marszałek dworu księcia Adama Kazimierza Czartoryskiego, generała ziem podolskich i jego żony Izabeli w Puławach. Piotr Borzęcki był dobrym gospodarzem majątku Czartoryskich.

„...dzierżył władzę nad dworem, liberią, paziami i dworzanami, surowo przestrzegał porządku i karności...”

W 1786 roku książę generał postanowił zrobić objazd ziem podolskich,  aby uzyskać odpowiednią liczbę kresek na sejm. Wezwał do siebie marszałka dworu i ustalił z nim marszrutę oraz noclegi. [Piotr] Borzęcki zorganizował podróż wzorowo.

„...Księstwo pojechali poszóstą karetą, za którą sunął lekki koczyk z garderobą, garderobianą, kamerdynerem i golibrodą. Adiutanci księcia: Berken, Orłowski i Niemcewicz jechali konno. Trzej sekretarze, marszałek dworu, kapelan i doktor Goltz podróżowali w karetach lub koczach. W czternastu krytych brykach, każda w siedem koni, pomalowanych pięknie, z cyframi księcia Czartoryskiego po bokach, wieziono spiżarnie i kuchnie, piwnicę i paszteciarnię, kawiarnię i wyroby cukiernicze oraz kredens. Na kozłach siedzieli furmani w żupanach, ferezjach i wysokich czapkach...”

Piotr Borzęcki dbał o autorytet swojego chlebodawcy.

„...Wszędzie gdzie wspaniały orszak przejeżdżał, budził wielką sensację. Szczególnie Murzynek Osman i nie znane w Polsce, sprowadzone aż z Carogrodu, dwugarbne wielbłądy, których było czternaście i które z powagą dźwigały namioty i kufry...”

[Piotr] Borzęcki był niewątpliwie człowiekiem majętnym, co potwierdzałaby zresztą  jego funkcja. Łaska pańska jednak na pstrym koniu jeździ. Po powstaniu listopadowym w 1831 roku wojska rosyjskie w ramach represji splądrowały pałac Czartoryskich w Puławach, a właściciele musieli się ewakuować. Piotr Borzęcki pomagał sędziwej księżnej Izabeli Czartoryskiej wywozić i ukrywać wyposażenie pałacu m.in. do Zamojskich do Podzamcza koło Maciejowic i do księżnej Jabłonowskiej do Kocka.
Nie wiemy na pewno, czy Piotr Borzęcki był ojcem Jakuba Borzęckiego z Grabowców Górnych koło Kocka, ale historia Piotra [Borzęckiego] jest na tyle barwna, że warto ją tu przytoczyć.

Syn Jakuba Borzęckiego, Michał Borzęcki stracił rodziców jeszcze jako chłopiec. Razem z bratem Jackiem [Borzęckim], prawdopodobnie za namową rodziny zmarłej matki, Maryanny ze Szlendaków przenieśli się do Kośmina. Tam obydwaj chłopcy pracowali na służbie u bogatych gospodarzy. Ponieważ Michał Borzęcki sprawdził się jako dobry i odpowiedzialny pracownik na służbie, rodzina postanowiła zrobić z niego gospodarza. Kiedy zmarł młodo mąż Katarzyny Szlendakowej, Michał Borzęcki został wyswatany na jej drugiego męża. Młody mąż miał czym zarządzać, gospodarstwo w Kośminie było jak na tamte okolice całkiem duże, bo sześćdziesięciomorgowe (około 34 ha). I tak w 1865 roku urodziła się Zosia Borzęcka, późniejsza żona Jana Stefanka.

 

SKALSKI M. : Jeszcze co nieco o Borzęckich i Stefankach. Warszawa : Biuletyn rodzinny, 2006, Nr 10.

            Michał i Katrzyna Borzęccy mieszkali w Kośminie. Powodziło im się chyba nie najgorzej. Michałostwo Borzęccy mieli co najmniej cztery córki i trzech synów. Dzieci odbierała „babka Raczyńska”, czyli miejscowa „położna”. Wszyscy się jej bali, a dzieci marły przy porodach. Z dzieci, które ocalały przy kolejnych narodzinach, każde dorosło zdrowo i założyło własną rodzinę.
Zofia Borzęcka, nasza prababcia, wyszła za mąż za Jana Stefanka i zamieszkała w Borowej. Jej siostra Agnieszka [Borzęcka], za Mikołaja Kotlarczyka, druga siostra [Borzęcka] za Pawłowskiego, a trzecia Aleksandra [Borzęcka] za Władysława Machula w Kośminie. Brat Zofii [Borzęckiej], Ludwik [Borzęcki] został w Kośminie i ożenił się z Feliksą Machulówną, Jan [Borzęcki] przeniósł się do Witowic, tam ożenił się z Katarzyną Dzięgiel. Jan [Borzęcki] razem z teściem wybudowali w Witowicach cegielnię. Co się działo z trzecim synem, Grzegorzem [Borzęckim], nie wiadomo.
Co roku 4 maja, na Świętego Floriana był odpust w Gołębiu. Po kościele w pobliskiej karczmie odbywały się spotkania rodziny Borzęckich, w których uczestniczyli wyłącznie mężczyźni.
Podobne odpustowe spotkania rodzinne miały miejsce 26 lipca, w odpust na świętej Anny w Końskowoli. Po mszy wszyscy jechali do położonych nieopodal Witowic. Tam przy cegielni, u Jana Borzęckiego, brata Zofii [Borzęckiej], odbywały się spotkania rodzinne. Gości było co niemiara i czas płynął w serdecznej rodzinnej atmosferze.

            Gdzieś jeszcze w rodzinnej pamięci tli się opowieść Marianny Rułkowej, jak będąc dziewczynką pojechała ze swoją matką, Zofią [Borzęcką] na spotkanie rodzinne do Witowic. Działo się to w ostatnich latach XIX wieku, był piękny letni dzień, do domu rodzinnego w Witowicach przyjechała babcia małej Marysi - Katarzyna Borzęcka oraz jej liczne córki z dziećmi. Marianna wspominała ten dzień z zachwytem i radością głównie z powodu eleganckiej sukienki, pięknej pogody i zabawy w chowanego ze swoimi kuzynkami.
Tak więc Zofia [Borzęcka], panna z Kośmina, z sześćdziesięciomorgowego gospodarstwa, wyszła za mąż za włościanina ze wsi Borowa Jana Stefanka. Gospodarstwo Jana [Stefanka] to zaledwie osiem mórg (niecałe 4 ha), ale inni w okolicy mieli jeszcze mniej i ledwo wiązali koniec z końcem. W tamtych czasach bieda była wszechobecna. Najtrudniejszy był czas przednówka. To zapomniane już słowo oznaczało porę głodu przed nowymi zbiorami. Jeszcze w połowie XIX wieku zdarzały się masowe zgony z powodu klęski głodowej. Później dzięki rozpowszechnieniu upraw ziemniaków sprowadzonych z Ameryki zjawisko to nie było już tak częste.
Stefankowie, jak to było wówczas naturalne, mieli dużo dzieci. Podobno pierwszych siedmioro zmarło. Kiedy Zofia
[Borzęcka] zaszła w ciążę po raz ósmy we wsi pojawił się znachor. Zaszedł do Stefanków i kiedy usłyszał jaki mają problem, bez wahania poradził, żeby dziecko po porodzie zanurzyć w wywarze z krowiego łba. Tak też Zofia [Borzęcka] uczyniła. Najstarszy syn Aleksander Stefanek urodził się zdrowo w 1885 roku. Następne dzieci były kąpane w wywarze i również rodziły się zdrowe. Były to: nasza babcia Marianna, Rozalia, czyli Rózia, potem był Szymon, dalej Katarzyna i najmłodszy Bronisław.
Katarzyna Borzęcka po śmierci  Michała [Borzęckiego] zamieszkała u swojej córki Zofii [Borzęckiej] w Borowej. Wspominana była przez Mariannę ciepło, jako osoba wesoła i godna. Marianna bardzo lubiła ze swoją babcią nosić mleko do Frigli w Iwangorodie, czyli Dęblinie. Było to osiedle oficerskich domów z czerwonej cegły zbudowane koło twierdzy. Babcia z wnuczką sprzedawały mleko i jajka żonom oficerów, a z zarobionych pieniędzy zawsze znalazło się parę kopiejek na lizaki, albo cukierki dla małej Marysi.

Zofia z Borzęckich Stefanek.

Matka Marianny - Zofia [Borzęcka] była kobietą pogodną, ale i stanowczą. Wiedziała czego chce i potrafiła to wyegzekwować. Mimo, że często chorowała musiała w życiu sobie radzić sama. Dzieci wychowała najlepiej jak potrafiła, starając się być kobietą postępową. Nie była typową żoną, jak na ówczesne stosunki na wsi, gdzie żona była pod każdym względem podporządkowana mężowi.
Jan Stefanek kochał konie, dbał o nie jak o własne dzieci. Szczególnie w niedzielę miał w zwyczaju starannie wyszykować zaprzęg. Kiedy przejeżdżał z fasonem przez wieś do kościoła, ziemia drżała. Był szanowanym gospodarzem, mało kto miał wówczas we wsi konie, do prac polowych używano żon i wołów. Jan Stefanek zmarł ok. 1911 roku, przyczyną śmierci był prawdopodobnie czyrak lub guz, który wyrósł mu za lewym uchem.

            Michał Borzęcki, ok. 1834- zm. przed 1900 + Katarzyna Kawka, I voto Szlendak, 1830-1903 Kośmin. Dzieci: Zofia.

            Zofia Borzęcka, 1865-1935 + Jan Stefanek, 1856- ok.1911, Borowa, syn Józefa i Marianny Michalskiej, zamieszkałych w Borowej. Dzieci: trzynaścioro (siedmioro zmarło przy porodzie, pierwsze które przeżyło: syn urodzony w 1887 roku).

 

GRYGLASZEWSKI P. : Malwina Janowska (1842-1926) zapomniana nauczycielka z Wolnicy. Kraków : 2010.

            Dnia 8 marca 1926 roku dzienniki krakowskie i lwowskie zamieściły informację o śmierci Malwiny z Borzęckich Janowskiej, wieloletniej nauczycielki i dyrektorki szkoły im. Tadeusza Czackiego w Krakowie. Wspomnienia pośmiertne ukazały się między innymi w krakowskim konserwatywnym „Czasie”, lwowskim liberalnym „Wieku Nowym”, klerykalnym i antysemickim „Głosie Narodu” oraz w wydawanym w Krakowie polskojęzycznym, żydowskim „Nowym Dzienniku”. Wszystkie te gazety, bez względu na sympatie i antypatie polityczne i społeczne, jednobrzmiąco podkreślały zasługi Malwiny Janowskiej, jej zaangażowanie w kształcenie i wychowanie dziewcząt żydowskich i chrześcijańskich, działalność publicystyczną i literacką, szlachetność charakteru i patriotyzm. Czym zasłużyła sobie ta skromna nauczycielka na takie pochwały? I dlaczego przypominamy jej osobę na łamach forum poświęconemu Kazimierzowi?

Rodzina, pierwsze lata życia i edukacja

            Malwina [Borzęcka] urodziła się w 1842 roku, prawdopodobnie w Krakowie. Jej rodzicami byli Antoni Borzęcki herbu Półkozic oraz Hortensja Jaxa-Rożen herbu Gryf. Pochodziła więc po mieczu i po kądzieli ze szlacheckich rodzin o starych korzeniach i tradycjach, lecz na początku XIX wieku już mocno zubożałych. Dla niezamożnej panny z dobrego domu jedynym „ratunkiem” w ówczesnych czasach było dobre zamążpójście lub wykształcenie dające możliwość pracy i zarobkowania. Tą pracą było najczęściej zajęcie nauczycielki. I taką drogę wybrała Malwina. W wieku 20 lat rozpoczęła pracę w Krakowie w żeńskich szkołach, najczęściej 4 klasowych, przeznaczonych dla dziewcząt z uboższych mieszczańskich domów. Przez krótki czas pracowała też jako nauczycielka w wiejskich szkołach w powiecie sądeckim. W 1863 roku wsparła ruch powstańczy jako sanitariuszka. W 1866 roku wyszła za mąż za Władysława Janowskiego, powstańca styczniowego, szlachcica z rodu pieczętującego się herbem Ślepowron. Władysław [Janowski], również niezamożny, trudnił się administrowaniem lasów w różnych majątkach, przy czym najdłużej pozostawał na Żywiecczyźnie, stąd na Malwinę spadło utrzymanie i siebie samej, i dwójki dzieci: Stanisława i Bronisławy.

Malwina Borzęcka, 1864
(Biblioteka Naukowa PAU i PAN w Krakowie, Zbiory Specjalne, sygn. BZS.RKPS.9034.8).

            Przybliżając tu osobę Malwiny z [Borzęckich] Janowskiej warto wspomnieć kilka słów o jej synu i córce. Starszym dzieckiem Malwiny i Władysława Janowskich urodzonym w 1866 roku był Stanisław. Artysta malarz, pejzażysta i portrecista, absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie i Monachium, również scenograf i reżyser teatralny. Stanisław był współtwórcą między innymi nie zachowanych do dziś „Panoramy Tatr” i „Panoramy Lwowa”. Był też żołnierzem II Brygady Legionów Polskich, dokumentalistą jej dziejów w szkicowniku, na płótnie i kliszach fotograficznych. Był też mężem wybitnej dramatopisarki Gabrieli Zapolskiej. Drugim dzieckiem Janowskich była Bronisława, urodzona w 1868 roku, znana później pod nazwiskiem Rychter–Janowska. Bronisława zasłynęła jako malarka polskich dworków, również publicystka i pisarka. Obrazy Stanisława i Bronisławy zdobią liczne muzea polskie i zagraniczne: Muzeum Narodowe, Muzeum Historyczne Miasta Krakowa, Muzeum Watykańskie i wiele innych.

Fotografia rodzinna Hortensji Jaksa-Rożen Malwiny z Borzęckich Janowskiej
(od lewej siedzą: Józefa Onitschówna, Malwina z Borzęckich Janowska z matką
Hortensją z Jaxa Rożnów Borzęcką, poniżej Maria z Onitschów Scharffowa z córką Janiną,
dalej Waleria z Jaxa Rożnów Onitschowa i Tekla z Jaxa Rożnów Białobrzeska z N. dzieckiem.
Z tyłu stoją: Tadeusz Scharff, Władysław Onitsch, Zygmunt Onitsch i N. N.).

Szkoła w kazimierskim Ratuszu i jej dyrektorka

            Stan kazimierskiego Ratusza położonego na placu Wolnica w drugiej połowie XIX wieku był opłakany. Po najeździe szwedzkim popadał w coraz większą ruinę, w XVIII wieku w skutek defraudacji przez radnych kazimierskich funduszy przeznaczonych na remont uległ częściowemu zawaleniu. Ratunkiem dla tego zabytku okazała się adaptacja na szkołę. W odremontowanym i rozbudowanym, według planów Stefana Żołdaniego, ratuszu otworzono w 1875 roku szkołę miejską. W zasadzie były to dwie szkoły – męska i żeńska, początkowo pod wspólną dyrekcją. W gronie nauczycielskim tej szkoły, od początku jej istnienia, była właśnie Malwina z [Borzęckich] Janowska. Musiała być już wówczas doświadczoną nauczycielką, skoro przy jej nazwisku dopisano „członkini Towarzystwa Pedagogicznego”. Podobny dopisek był tylko przy nazwisku dyrektora szkoły i jeszcze jednego nauczyciela. Duże grono pedagogiczne, liczące blisko dwadzieścia nazwisk, świadczyło, że szkoła kształciła bardzo dużą grupę chłopców i dziewcząt. Kilka lat później nastąpiło rozdzielenie na dwie szkoły: „V. męską szkołę 4 klasową im. Kazimierza Wielkiego” i „VI. żeńską 4 klasową szkołę im. Tadeusza Czackiego”. Ten rozdział dokonał się przed 1879 rokiem.
            Pierwszą dyrektorką żeńskiej szkoły w kazimierskim Ratuszu została Malwina z [Borzęckich] Janowska. Funkcję tę pełniła do co najmniej 1900 roku. Szkoła, pomimo że mieściła się w sercu żydowskiej dzielnicy, kształciła również dzieci chrześcijańskie. Te ostatnie były jednak w zdecydowanej mniejszości. Wśród pedagogów tej szkoły był i nauczyciel religii mojżeszowej, i ksiądz katecheta. W ostatniej dekadzie XIX wieku szkoła została przemianowana na 5 klasową. Malwina z [Borzęckich] Janowska przepracowała w niej aż 25 lat, w tym ponad 20 lat jako jej dyrektorka. Po 1900 roku przeniosła się na krótko do Starego Sącza, aby po przejściu na emeryturę znów powrócić do Krakowa.

Działalność publicystyczna i literacka Malwiny Janowskiej

            Swoją misję edukacyjną [Malwina z Borzęckich] Janowska spełniała nie tylko przez nauczanie szkolne. Pisała drobne powieści „przeznaczone dla ludu”, jak wówczas to określano, które drukowała w „Wieńcu i Pszczółce”, lwowskim tygodniku skierowanym do mieszkańców wsi galicyjskich i mającym za cel podniesienie poziomu oświaty i kultury. Jej pseudonim literacki brzmiał „Zośka z Wojnarowy”. W Wojnarowej bowiem zaczynała swą nauczycielską drogę zawodową. Znana jest również jej korespondencja z Teofilem Lenartowiczem, polskim poetą, powstańcem i emigrantem, korespondencja publiczna na łamach gazet ... pisana wierszem. Namawiała ona usilnie Lenartowicza do powrotu do kraju. Wiersze Janowskiej nigdy nie pozostawały bez odpowiedzi Lenartowicza, jednak nie dał się przekonać do powrotu. Powróciły do Krakowa dopiero jego prochy, które złożone zostały w Krypcie Zasłużonych na Skałce.

Malwina Janowska
(rys. Bronisława Rychter-Janowska, córka Malwiny).

Opłakiwana śmierć Malwiny Janowskiej

            Malwina z [Borzęckich] Janowska zmarła 6 marca 1926 roku i pochowana została w grobowcu rodzinnym, obok swojego męża Władysława, na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie (kw. VI). We wspomnieniu pośmiertnym o Malwinie Janowskiej opublikowanym w „Nowym Dzienniku” dzień po pogrzebie czytamy:

Śp. [Malwina z Borzęckich] Janowska, będąc przez dziesiątki lat nauczycielką, a następnie dyrektorką szkoły w dzielnicy żydowskiej wychowała kilka generacyj młodzieży żydowskiej.
Zawodowi swemu oddawała się przez 42 lata z największym zamiłowaniem zyskując wdzięczną pamięć uczennic.
Przed śmiercią objawiła śp. Janowska życzenie, aby i dzieci żydowskie wzięły udział w jej pogrzebie.

Jej wola została wypełniona. W dalszym ciągu wspomnienia czytamy:

Wczoraj odbył się na cmentarzu rakowickim pogrzeb przy licznym udziale publiczności.
Delegacja uczennic żydowskich szkoły im. Czackiego z dyr. Kriewerówną złożyła wieniec na grobie zasłużonej nauczycielki.

 Cmentarz Rakowicki w Krakowie - płyta nagrobkowa Malwiny Janowskiej i jej męża Władysława.

            Nakreślona tu postać Malwiny z [Borzęckich] Janowskiej, niestrudzonej działaczki na polu szkolnictwa, która całe życie zawodowe poświęciła kształceniu dzieci żydowskich z uboższych rodzin, jest świetlistym przykładem miłości do ludzi bez względu na narodowość, wyznanie, stan społeczny i materialny. Janowska była gorliwą katoliczką, po śmierci męża została nawet tercjarką III Zakonu św. Franciszka. Była prawdziwą chrześcijanką, która przykazanie miłości bliźniego realizowała całym swoim życiem i pracą. Kochała dzieci żydowskie i one ją kochały. Warto pamiętać o takich wielkich duchem postaciach!

[Archiwum Bronisławy-Rychter Janowskiej (zb. pryw.); RYCHTER-JANOWSKA B : Mój dziennik 1912–1950. Ossolineum, Rps 12073; Nekrolog Malwiny Janowskiej. Czas, 1926; Nekrolog Malwiny Janowskiej. Głos Narodu, 1926; Nekrolog Malwiny Janowskiej. Nowy Dziennik (wydanie w krakowskie), 1926; Nekrolog Malwiny Janowskiej. Wiek Nowy (wydanie lwowskie), 1926; Szematyzmy Królestwa Galicyi i Lodomeryi z Wielkim Księstwem Krakowskim na rok..., Lwów : Nakładem Prezydyum C. K. Namiestnictwa, R. 1875-1905; KRASNOWOLSKI B. : Ulice i place krakowskiego Kazimierza. [W:} Z dziejów Chrześcijan i Żydów w Polsce. Kraków : Universitas, 1992; Wykaz ulic, placów i właścicieli domów w mieście Krakowie... zamknięty 1 marca 1892 r... ułożony przez Urząd Budownictwa Miejskiego w Krakowie, 1892; fotografie i reprodukcje z archiwum Piotra Gryglaszewskiego].

 

Muzeum Ziemi Miechowskiej.

W dniu 14 maja 1908 r. zawiązano w Miechowie Oddział Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego. Prezesem został Henryk Zaporski, sekretarzem i skarbnikiem Tomasz Wiśnicki a członkami zarządu: dr Jan Nawroczyński, Walery Borzęcki, Józef Malewski, Ignacy Dotkiewicz, Napoleon Normark, Eugeniusz Nowakowski, Edmund Łukasiewicz i Frabciszek Wolczyński. Jednym z pierwszych działań Towarzystwa było założenie w Miechowie muzeum.

 

Francuski bohater Charles Borzecki.

Charles Alexandre Bronislas Borzęcki syn Aleksandra i Caroline Lorch, urodzony w XX dzielnicy Paryża, 4 listopada 1880 roku. Inżynier elektryk. W dniu 10 października 1910 roku otrzymał przydział do 3 Pułku Artylerii. W dniu 2 sierpnia 1914 powołany do czynnej służby wojskowej (lotnictwo). W dniu 3 listopada 1914 roku wcielony do eskadry C43 jako obserwator. W dniu 10 listopada 1916 na czas określony mianowany porucznikiem i przeniesiony do eskadry N62. Był najlepszym fotografem armii francuskiej. Specjalizował się w długich misjach rozpoznawczych daleko za niemieckich liniami. Jego zdjęcia często miały decydujący wpływ na przebieg najważniejszych ofensyw wojskowych pierwszej wojny światowej.

Charles Alexandre Borzęcki
(Archiwum Daniela Porret).

W dniu 25 czerwca dwa samoloty zwiadowcze grupy G 4 z Charles'em Borzęckim jako obserwatorem wykonały misję zdjęciową na tyłach wroga.
W dniu 27 czerwca Charles Borzęcki kontynuuje swoją kampanię zdjęciową (misja specjalna armii).
W dniu 28 czerwca Charles Borzęcki wykonuje misję zwiadowczą nad podejrzanym obiektem na wschód od Herbécourt i nad pierwszą linią okopów nieprzyjaciela pomiędzy Dompierre i stacją kolejową w Chaulnes.
W dniu 29 czerwca fotograf obserwator Charles Borzęcki wykonuje kolejną ważną misjwiadowczą.
W dniu 30 czerwca w nocnej misji Charles Borzęcki kontynuuje zdjęcia na wysokości 1000 m.
W dniu 25 lipca, samolot Borzęckiego zestrzelił maszynę wroga. Dwaj niemieccy piloci zginęli. Zestrzelenie to zostało zatwierdzone jako trzecie zwycięstwo eskadry C 43 od początku wojny.

Dwa wielkie nazwiska szwadronu N 62 
Charles Borzęcki (po lewej)  Stephen Mougeot (po prawej)

(Archiwum Daniela Porret).

W sumie walkach powietrznych z nieprzyjacielem Charles Borzęcki odniósł 5 udokumentowanych zwycięstw:
- w dniu 25 lipca 1916 nad Combles,
- w dniu 10 października 1916 nad Doingt na południowy-wschód od Peronne (pilot: kapral John Huffer).
- w dniu 23 listopada 1916 nad Ytres na północ od Peronne (pilot: sierżant Gabriel Hebert).
- w dniu 10 lutego 1917 nad Etouvelles (South Laon) (pilot: sierżant Gabriel Hebert).
- w dniu 25 lutego 1917 na południe od Pinon (pilot bryg Fryderyk Fournier).

W 1918 roku Charles Borzęcki został przeniesiony do rezerwy. Odznaczony orderem Legii Honorowej, Medaille Militaire i Croix de Guerre.

Caudron G 4 eskadry C 43 na tle pierwszej wersji samolotu L3, w rejonie Villers-Bretonneux w lipcu 1916
(stoją od lewej Jean Felix mechanik, Paul Cottave-Claudet pilot, Charles Borzęcki obserwator i Passeron Salagnac mechanik.
 Archiwum Jean-Paul Milliand).

Médaille Militaire, 4 sierpnia 1916.
Adjudant obserwator Eskadry C43. Wspaniały obserwator fotograf pokazał umiejętności, odwagi i ducha walki. Wyróżnił się w okresie od 1 do 10 lipca 1916 r. W tym czasie wykazał wyjątkowe cechy odwagi i ducha walki wykonując w bardzo trudnych warunkach wszystkie powierzone mu misje, często na bardzo niskich wysokościach przy zmasowanym ogniu piechoty i artylerii. W dniach 1 i 3 lipca zaatakowany dwukrotnie przez nieprzyjacielskie samoloty, odpowiedział atakiem zmuszając je do ucieczki, a następnie zakończył swoją misję. Został ranny i wymieniony w rozkazie.

Legia Honorowa, 8 marca 1917.
Sous porucznik obserwator Eskadry N62. Przede wszystkim obserwator. W dniu 10 lutego 1917 r., w trakcie długiej misji o dalekim zasięgu, został zaatakowany przez trzy wrogie samoloty. Zestrzelił jeden z nich i zmusił pozostałe do lądowania, a następnie dokończył swoją misję i dopiero potem powrócił na lotnisko. W sumie od lipca 1916 roku zestrzelił już cztery samoloty wroga. Był ranny w czasie wojny i wymieniony cztery razy w rozkazach.

W 1929 roku, Charles Borzęcki był zatrudniony w Geograficznej Służbie Indochin w Hanoi (obecnie Wietnam).  Zmarł w Boom (Sarthe) 30 maja 1959 roku. Pochowany na cmentarzu Sopwith, kwatał 1, kwatera A2.

[Carte du site Spa 62; Escadrille C 43 - SOP 43 - BR 4; Escadrille N 79 - SPA 793]

 

Historia obrazu. [W:] Parafia Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Komorowie.

    

Włodzimierz i Zofia Borzęccy.

Zofia [?] poślubiła zamożnego inżyniera Wacława Trojanowskiego. W 1916 roku w Petersburgu urodziła córkę Julię. Po wybuchu rewolucji sytuacja materialna rodziny drastycznie się pogorszyła. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości Trojanowscy przenieśli się do Warszawy. W tym czasie dwuletnia Lula (Julia ) zapadła na chorobę Heinego-Medina. Mimo intensywnego leczenia i kilku operacji, już do końca życia pozostała kaleką. Po jakimś czasie małżonkowie rozwodzą się. Zofia wychodzi powtórnie za mąż za znanego adwokata warszawskiego Włodzimierza Borzęckiego który wychowuje kaleką pasierbicę jak własną córkę. Borzęccy prowadzą dom otwarty. Dużo w nim gości, odbywają się wieczory taneczne. Na jednym z nich Lula poznała swego przyszłego męża. Ślub odbył się w 1936 roku. Małżeństwo to trwało jednak krótko, zaledwie kilka miesięcy, bo Juszkiewicz okazał się łowcą posagu i źle traktował ułomną żonę. Julia zostawiła wszystko i odeszła od męża. Nigdy więcej go nie spotkała, ale zachowała po nim nazwisko. Wojna zastała rodzinę Borzęckich w Milanówku. W 1941 roku umiera Pan Borzęcki. Zofia z córką Julią popadają w straszną biedę.

Julia Trojanowska
(fotografia ślubna).

 

Olga Boznańska była mistrzyną portretu o wnikliwym zmyśle obserwacyjnym. Malowała specyficzne studia postaci oparte nie tyle o precyzyjne odwzorowanie szczegółów stroju czy tła, ale o wydobycie charakteru, indywidualności portretowanej osoby. Co więcej, odrealniała wizerunki portretowanych, aby osiągnąć pełnię duchowego wyrazu [Anna Król]. Dzięki temu portrety Boznańskiej przełamywały surowy realizm. Wydobywały to, co niewidoczne na pierwszy rzut oka: cechy charakteru, uczucia, budujące osobowość człowieka. Do grona sportretowanych przez malarkę zaliczali się m. in. hrabia Zygmunt Pusłowski, Henryk Sienkiewicz, Wincenty Lutosławski, Maria Konopnicka i inni.

Portret Marii Borzęckiej namalowany został z wykorzystaniem charakterystycznej dla Boznańskiej tonacji kolorystycznej: zieleni, brązów, czerni, różu. Barwa podłoża (tektura) istotnie dopełnia wizerunek pani w kapeluszu. Szerokie pociągnięcia pędzla, plamy kolorów zacierają kontury postaci, szczególnie w partii tułowia. Przez to obraz sprawia wrażenie odrealnionego. Istotne, pisano, że Boznańska przełamywała zdecydowanie konwencję portretu, który ukazywał kobietę jako istotę piękną, lecz pozbawioną własnej indywidualności a odrzucała idealizację kobiecych modeli [Zofia Ostrowska-Kębłowska]

Maria Borzęcka
(obraz olejny autorstwa Olgi Boznańskiej, własność prywatna).

Wymiary: 51 x 39 cm
Technika: olej/tektura
Sygnatura p. g.: „Olga Boznańska”

Przedstawiona dama o łagodnym uśmiechu pojawia się również na obrazie artystki z 1920 roku, który w katalogach muzealnych widnieje pod tytułem „Portret pani z synkiem” lub „Portret kobiety z małym chłopcem” [Olga, 2014; Ostrowska-Kębłowska, 1957]

 

OSTROWSKA-KĘBŁOWSKA Z. : Studia nad portretami Olgi Boznańskiej. Muzeum Narodowe w Poznaniu. Studia Muzealne, 1957, T. 3. S. 52-111, Rys. 28 (S. 87).

Twórczość Boznańskiej od pierwszych lat XX wieku (ok. 1905), aż do około 1920 r. cechuje charakter raczej jednolity. Nie znaczy to, aby wszystkie dzieła tego długiego okresu powtarzały jedynie zdobycze lat poprzednich. Boznańska tworzy w tym czasie cały szereg różnych rozwiązań, jednak zamiast szybkiego rozwoju i zdecydowanych zmian obserwujemy powolne dojrzewanie i samodzielne eksperymentowanie.

Wśród dzieł tego rodzaju powstających już dość wcześnie (portret Konstancji Dygatowej z r. 1907) wyróżnia się grupa portretów malowanych w latach 1910-15, których kompozycja zarówno przez konsekwentne przeprowadzenie tego schematu, jak przez niemal hieratyczne i symetryczne ujęcie nabrała cech monumentalności...

Skłonność do możliwie wielostronnej i bogatej charakterystyki człowieka powoduje, że stosunek doń Boznańskiej jest złożony. Czasem idzie artystka po linii
życzeń modela i przedstawia go tak, aby uwydatnić jego pozycję społeczną lub towarzyską oraz materialne bogactwo - słowem tworzy swoiste burżuazyjne reprezentacje, np. portret pani Horainowej, portret pani H., portret pani z synkiem (ol. tekt. 105x69,5 sygn., 1920, Muz. Nar. Poznań). Człowiek zostaje wtedy przedstawiony nie tylko jako pewien fenomen psychologiczny, jako indywiduum, ale jako reprezentant spraw dalszych. Mniej zajmuje się wtedy artystka wewnętrznymi przeżyciami swych modeli, a więcej ich stosunkiem do innych ludzi.

Żaden polski portrecista tego czasu nie zdobył się na tak prawdziwy wizerunek polskiej burżuazji i inteligencji, ich towarzyskich ideałów, kultu bogactwa i związanej z tym niejednokrotnie pychy „dorobkiewiczów, (portret pani H., lub portret pani z synkiem)... Mimo monumentalnej niemal kompozycji niektórych portretów, jest w charakterystyce tych osób jakiś niepokój, niepokój jaki cechuje życie, (portret pani H., liczne portrety kobiece, portret Karola Smólskiego, portret pani z synkiem).

Portret Pani z synkiem
(obraz olejny autorstwa Olgi Boznańskiej, 1920,
Muzeum Narodowe w Poznaniu, fot. L. Perz, F. Maćkowiak)

 

MISIUK A. : Policja Państwowa 1919-1939. Warszawa : Wydawnictwo Naukowe PWN, 1996.

W dniu 16 maja 1919 roku w Sejmie przedstawiono projekt nowej ustawy o zunifikowanej służbie bezpieczeństwa który jak było do przewidzenia wywołał burzliwą, trwającą kilka miesięcy debatę. Ostatecznie jednak mimo wielu zastrzeżeń Sejm w dniu 24 maja 1919 roku uchwalił ustawę o Policji Państwowej. W literaturze spotkać można sugestie że projekt ustawy policyjnej nie był rodzimego autorstwa. Jego twórców upatrywano w przedstawicielach angielskiej misji policyjnej która przebywała w Polsce w latach 1919-1920. Sugestie te opierają się m.in. na wypowiedzi Mariana Borzęckiego będącego wysokiej rangi funkcjonariuszem Policji Państwowej, który w przemowie wygłoszonej w 1920 roku na pożegnaniu angielskich doradców podkreślił że „za pośrednictwem angielskich gości przeniesiono na grunt polski zasady organizacji jednego z najlepszych na Świecie systemów policji nowoczesnych państw praworządnych”.
           
W tym miejscu wypada się zastanowić na ile ten kurtuazyjny zwrot pozwala nam na wyciąganie tak dalekosiężnych wniosków. Otóż nawet pobieżne badania ówczesnych notatek prasowych, a tym bardziej materiałów archiwalnych dowodzą że angielska misja policyjna przybyła do Polski przypuszczalnie we wrześniu 1919 roku a więc już po uchwaleniu ustawy o Policji Państwowej. Anglicy nie mogli zatem mieć wpływu na jej ostateczny kształt.
Z kolei spojrzenie na wypowiedź Mariana Borzęckiego w szerszym kontekście prowadzi nas do wniosku że dziękował on szacownym gościom nie za pomoc w stworzeniu podstaw prawnych funkcjonowania aparatu policyjnego ale przede wszystkim za możliwość wykorzystania ich praktycznego doświadczenia w przezwyciężaniu trudności z organizowaniem jednostek policji w terenie i stworzeniu zasad odpowiedniego naboru kadr do tej służby.
Jeśli zatem nie Anglicy to kto był bezpośrednim autorem projektu ustawy o Policji Państwowej. Materiały archiwalne wskazują na pracowników Wydziału Policyjnego MSW, w którym od prawie pół roku toczyły się dyskusje i narady nad kształtem przyszłej scentralizowanej Policji. Tu także już w lutym 1919 roku rozpoczęto prace nad projektem stosownej ustawy. Ponadto z inicjatywy tego właśnie gremium, MSW nie czekając na wyniki debaty sejmowej już w kwietniu i maju 1919 roku przeprowadziło reorganizację służby bezpieczeństwa podporządkowując wszystkie jej formacje jednej Komendzie Głównej, a następnie na ich bazie faktycznie tworząc nowe organy porządkowe. Wiodącą rolę w tych pracach odegrał Marian Borzęcki pełniący wówczas funkcję naczelnika Wydziału Policyjnego MSW. Był on nie tylko jednym z najwybitniejszych funkcjonariuszy Polskiej Policji w okresie międzywojennym, ale przede wszystkim teoretykiem i autorem wielu nowatorskich rozwiązań.
            Marian Borzęcki urodził się 7 września 1889 roku w Suwałkach w rodzinie ziemiańskiej. W 1914 roku ukończył wydział prawa Uniwersytetu Petrsburskiego. Po wybuchu I Wojny Światowej nając zaledwie 26 lat zaangażował się aktywnie w działalność powstałych właśnie na terenie Warszawy obywatelskich służb porządkowych. Pełnił w nich różnego rodzaju funkcje począwszy od zwykłego milicjanta w Straży Obywatelskiej aż do kierownika sekcji szkoleniowej Warszawskiej Milicji Miejskiej. W 1918 roku zwierzchnicy docenili umiejętności Mariana Borzęckiego gdyż od tej chwili jego kariera przebiegała w tempie niemal błyskawicznym. W czerwcu 1918 roku rozpoczął służbę w MSW początkowo jako referent, a następnie radca ministerialny. W dniu 5 listopada 1918 roku został mianowany naczelnikiem Wydziału Policyjnego MSW, 20 stycznia 1919 roku naczelnym inspektorem Policji Komunalnej a 17 czerwca tego roku zastępcą Komendanta Głównego Policji (funkcję tą sprawował do 9 listopada 1921 roku). W międzyczasie powierzono mu zadanie zorganizowania państwowej służby bezpieczeństwa, obejmującej wszystkie ziemie polskie. [Marcin] Borzęcki wraz z grupą współpracowników uporali się z tym problemem wyśmienicie nie tylko jednocząc wszystkie organy policyjne w Polsce ale również tworząc w oparciu o nie scentralizowaną Policję Państwową. Że nie było to zadanie łatwe świadczyć może przykład Galicji.
W 1919 roku gdy na czele administracji państwowej na terenie wschodniej i zachodniej Galicji stanął delegat rządu podporządkowany bezpośrednio premierowi, stworzono warunki umożliwiające powstanie na tym terenie jednolitych organów służby bezpieczeństwa. Już po uchwaleniu ustawy o Policji Państwowej, w dniu 28 sierpnia 1919 roku, MSW skierowało do Lwowa delegację fachowców z zadaniem skonsultowania z tamtejszymi władzami planu reorganizacji podległych im organów policyjnych. W jej składzie znalazł się m.in. Marian Borzęcki. Podjęte przez nią starania nie usunęły jednak piętrzących się trudności w procesie łączenia Galicji z centrum kraju. W tej sytuacji MSW w dniu 7 listopada 1919 roku zorganizowało specjalną konferencję z udziałem reprezentantów władz Galicji i przedstawiciela rządu w osobie Mariana Borzęckiego, całkowicie poświęconą problemowi reorganizacji. W czasie dyskusji wyszło na jaw że władze galicyjskie piętrzyły trudności w sprawie reorganizacji służb bezpieczeństwa na swoim terenie chcąc pozostawić sprawy bezpieczeństwa w gestii żandarmerii.
            W 1919 roku uwidocznił się konflikt pomiędzy podejmującą nieustannie próby usamodzielnienia się Policją państwową i administracją polityczną państwa – dążącą do całkowitego podporządkowania sobie organów policyjnych, a nawet ich zespolenia z organami terenowej władzy administracyjnej. Marian Borzęcki będący wówczas Komendantem Głównym Policji Państwowej widział w tej próbie naruszenie zdrowych zasad działania służby bezpieczeństwa w państwie burżuazyjnym. Zjednoczenie czynnika zarządzającego z wykonawczym uważał za niezgodne z art. 66 Konstytucji Marcowej i niemożliwe do przeprowadzenia w realiach ustawy o Policji Państwowej z 1919 roku.
Twórca Polskiej Policji dążył do stworzenia w miarę samodzielnej i znakomicie funkcjonującej Policji starając się uchronić jej organy przed ignorancją i niekompetencją urzędników administracyjnych. Niestety ataki administracji państwowej nie ustąpiły. Po nieudanych próbach podporządkowania sobie Komendy Głównej oponenci podjęli próby uczynienia tego z poszczególnymi wydziałami Policji. Pierwszą taką próbę podjęto w odniesieniu do Wydziału IV (Policja Śledcza).
Wydział ten rozpoczął swoją działalność pod koniec 1919 roku. Jego oficjalne otwarcie nastąpiło jednak dopiero w dniu 18 stycznia 1920 roku. Jeszcze w tym samym roku pojawiły się problemy odnośnie podporządkowania służbowego Policji Śledczej. Na jednej z narad padł nawet wniosek aby Okręgowe Urzędy Śledcze całkowicie uniezależnić od Komend Okręgowych Policji. Marian Borzęcki stanowczo się jednak temu sprzeciwił, słusznie argumentując że rozwiązanie takie doprowadzi do rozbicia jedności korpusu policyjnego.
            Trudności organizacyjne nie ominęły również Policji Politycznej. Geneza tej służby sięga 1919 roku jednak fakt jej istnienia przez długi czas utrzymywano w tajemnicy przed opinią publiczną mając dobrze jeszcze pamiętającą poczynania wszechwładnej tajnej policji politycznej zaborców. Znaczące są tu słowa Mariana Borzęckiego który na jednej z odpraw przyznał iż początkowo istnienie w policji tej formacji ukrywano jako coś wstydliwego, mogącego wywrzeć ujemne wrażenie zarówno w kraju jak i na arenie międzynarodowej. O istnieniu Policji Politycznej zakomunikowano w Sejmie dopiero w 1921 roku, w podsumowaniu pierwszego etapu jej działalności. W tym samym roku na jednym ze zjazdów wojewodów Marian Borzęcki tak skomentował ten fakt:

Wreszcie przyznano się otwarcie, iż taka policja istnieje i istnieć musi, dobrze się również stało iż wreszcie przestano ją traktować jako coś wstydliwego...

            W krótkim czasie po ujawnieniu istnienia Policji Politycznej, zaczęły uwidaczniać się uwidaczniać konflikty pomiędzy jej organami i administracją publiczną. Od 1925 roku trwała już zorganizowana kampania przeciwko dotychczasowej organizacji tej służby. Miała ona na celu całkowite podporządkowanie wywiadu i kontrwywiadu politycznego administracji politycznej. Na jednej z narad służbowych szef Policji Politycznej alarmował że w ciągu krótkiego okresu czasu jego wydział przechodzi już ósmą reorganizację.

W tych warunkach nic się nie tworzy, a przeciwnie, burzy to co istniało wywołując zupełny chaos w dziedzinie bezpieczeństwa państwa...

Stanowisko to w pełni poparł Komendant Główny Policji Państwowej Marian Borzęcki. Ostatecznie jednak przyjęto rozwiązania kompromisowe które nie zadowoliły żadnej z zainteresowanych stron.
            Podejmowane przez jednostki administracji państwowej próby uzyskania kontroli nad Policją Polityczną, a szczególnie nad Policją Polityczną nie były jednak takie bezzasadne. Przy założeniu, że Policja Państwowa miała zajmować pozycję neutralną i apolityczną wobec wydarzeń politycznych w kraju w niektórych sytuacjach zachowanie jej funkcjinariuszy z politycznego punktu widzenia okazywało się co najmniej dwuznaczne. Na przykład w latach 1919-1920 kiedy kształtował się ustrój państwa i nagminnie dochodziło do starć pomiędzy ugrupowaniami lewicowymi, centrowymi i prawicowymi, kierownictwo policji pozostawało w rękach ludzi związanych z endecją lub innymi ugrupowaniami prawicowymi a Marian Borzęcki również nie ukrywający swoich prawicowych sympatii pełnił funkcję Komisarza Rządu Miasta Stołecznego Warszawy.
            W dniu 1 lipca 1923 roku Marian Borzęcki został mianowany Komendantem Głównym policji Państwowej. Trzeba przyznać że z sześciu osób pełniących tę funkcję w okresie międzywojennym miał on największe predyspozycje do objęcia tego stanowiska. W okresie jego rządów polskie służby bezpieczeństwa odgrywały coraz większą rolę na arenie międzynarodowej. Potwierdzeniem tego faktu były otrzymywane przez oficerów Policji Państwowej zagraniczne odznaczenia państwowe. Marian Borzęcki został udekorowany przez prezydenta Francji Doumergue’a francuską Legią Honorową.
            Po zamachu majowym w 1926 roku oczekiwano, iż zwycięski obóz przeprowadzi weryfikację kadr policji pod kątem ich kompetencji i korupcyjności. Niestety zwolnienia objęły tylko stanowiska kierownicze w Komendzie Głównej i urzędach okręgowych gdzie fachowców miej lub bardziej powiązanych zawodowo z Policją zastąpiono politykami ze zwycięskich ugrupowań. Miejsce Mariana Borzęckiego na stanowisku Komisarza Głównego Policji Państwowej zajął pułkownik Maleszewski, który przeszedł tu z Ministerstwa Spraw Sportowych. Sam Marian Borzęcki po opuszczeniu szeregów Policji Państwowej został senatorem z ramienia Stronnictwa Narodowego.

 

MICHTA N. : Z lat walki. Warszawa : Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, 1975

MICHTA N., WARZNIEWSKI W. : Dzieje Polskiej Wojskowej Organizacji Rewolucyjnej w latach 1939-1943. Wojskowy Przegląd Historyczny, 1973, Nr 2. S. X.

            S[tanisław] Borzęcki ps. Tatarski miał być oficerem kontraktowym w 57 p[ułku] p[iechoty], potem był naczelnikiem więzienia we Lwowie, przed samą wojną pracował w firmie Polmin. W miechowskim znalazł się poprzez żonę, która miała tu siostrę.

           Stanisław Borzęcki dostawał informacje z Komisariatu Policji w Nasiechowicach. Podobno miał też zaufanych wśród niektórych policjantów w Racławicach.
            W marcu 1940 roku PWOR zaczęła wydawać konspiracyjny biuletyn radiowy (bez tytułu), a następnie latem tego roku pismo o nazwie „Ogniem i mieczem”, jedyny drukowany wówczas na tym terenie organ prasy konspiracyjnej. Początkowo „Ogniem i mieczem” wychodziło co dziesięć dni. Od numeru 10-tego (z dnia 30.06.1942) zaczęło się już ukazywać co tydzień w każdy poniedziałek. Materiały drukarskie, papier i matryce sprowadzano z Krakowa za pośrednictwem działającej legalnie Spółdzielni Spożywców „Zaranie” w Łętkowie. Od pierwszego numeru w „Ogniem i mieczem” zamieszczano artykuły zawierające ostre akcenty antyhitlerowskie, piętnujące wszelkie formy współpracy z okupantem i nawołujące do czynnego oporu. Podawano również czerpane bezpośrednio z nasłuchu radiowego wiadomości z frontu (organizacja posiadała dwie dobrze zakonspirowane radiostacje). Aktualny serwis informacyjny, regularność ukazywania się i stosunkowo duży nakład zapewniły pismu szeroki krąg czytelników umacniając wpływy PWOR wśród miejscowej ludności. Niestety fakt że „Ogniem i mieczem” docierało do dużej grupy osób nie związanych z organizacją w pewnym stopniu dekonspirował jej działalność.

Stanisław Borzęcki w lasach miechowskich.
(Waźniewski, 1975).

            PWOR głosiła ideę jedności działania wszystkich Polaków, pragnących brać udział w antyhitlerowskiej konspiracji. To decydowało o jej szybkim rozwoju, lecz stało się jednocześnie przyczyną wewnętrznych tarć. Już w kwietniu 1940 roku w łonie organizacji zaznaczyły się tendencje rozłamowe, które uległy nasileniu gdy po napaści Niemiec na Związek Radziecki, a zwłaszcza po klęsce armii hitlerowskiej pod Stalingradem w PWOR umocniły się wpływy lewicowe i proradzieckie. Lewicowcy nawoływali do niezwłocznego podjęcia walki partyzanckiej, oraz stosowania dywersji i sabotażu wszędzie tam gdzie tylko jest to możliwe, bez względu na koszty. W ich mniemaniu rozprzestrzenienie się wystąpień zbrojnych przeciwko okupantowi na ziemiach polskich nieuchronnie musiało prowadzić do osłabienia jego potęgi militarnej na froncie wschodnim i w konsekwencji niosło nadzieję szybkiego wyzwolenia kraju przez Armię Czerwoną. Z poglądami tymi nie zgadzali się prawicowi członkowie PWOR. Zwracali oni uwagę na fakt że wzrost akcji zbrojnych przeciwko okupantowi spowoduje wzmożenie działań represyjnych wśród ludności cywilnej pociągając za sobą tysiące niepotrzebnych ofiar. Zwiększy również ryzyko przypadkowych wpadek lub celowych denuncjacji zagrażając istnieniu samych organizacji konspiracyjnych. Prawicowcom bliższe były raczej hasła głoszone przez Narodową Organizację Wojskową i Związek Walki Zbrojnej nawołujących do zachowania względnego spokoju i jednocześnie wskazujących potrzebę prowadzenia dalszej rozbudowy struktur konspiracyjnych oraz dozbrajania oddziałów bojowych w oczekiwaniu na chwilę wybuchu wielkiego zrywu narodowego. Zryw ten miał nastąpić dopiero gdy rozgromione na froncie wschodnim wojska hitlerowskie, wycofując się pod naporem Armii Czerwonej w głąb krajów okupowanych stały by się niezdolne do podjęcia regularnej walki na swoim zapleczu. Poglądy te przypominały scenariusz z 1918 roku kiedy to zbrojne oddziały polskie własnymi siłami wyzwoliły kraj spod zaborów, ponosząc przy tym stosunkowo niewielkie straty.
Dla komendanta [Stanisława] Borzęckiego wyczekiwanie było jednak niegodne honoru żołnierza. Mimo iż nie reprezentował poglądów lewicowych zdecydowanie odrzucił propozycję włączenia PWOR do ZWZ i rozpoczął przygotowania do podjęcia akcji dywersyjnych. Decyzja ta stała się bezpośrednią przyczyną rozłamu w organizacji. Wkrótce odeszli z niej dotychczasowi bliscy współpracownicy „Tatarskiego” a z czasem również dalsi członkowie o poglądach prawicowych. Ich miejsce niezwłocznie zajęli aktywiści byłej Komunistycznej Partii Polski oraz członkowie Polskiej Partii Robotniczej. W międzyczasie [Stanisław] Borzęcki dokonał reorganizacji PWOR wprowadzając dwa szczeble wtajemniczenia. Pierwszy szczebel obejmujący w sumie około 500 osób, skupiał członków, zwolenników oraz sympatyków organizacji. Drugi szczebel stanowili ludzie mniej zaufani, wśród których ograniczano się w zasadzie tylko do kolportażu pisma „Ogniem i mieczem”.
            Wiosną 1943 roku na bazie PWOR powstały trzy grupy partyzanckie działające w rejonie Słomniki-Skała-Proszowice. Pierwsza z nich dowodzona bezpośrednio przez „Tatarskiego” operowała w rejonie Gołczy, druga w rejonie Pielgrzymowic. Trzecia grupa będąca właściwie bojówką działała na terenie Miechowa, Iwanowic, Minoga i Gołczy. Do jej zadań należało przede wszystkim czuwanie nad bezpieczeństwem miejscowej ludności oraz przeciwdziałanie tzw. łapankom i wywozom na roboty przymusowe do Rzeszy. Część członków tej grupy zamieszkująca w pobliżu stacji kolejowej w Słomnikach miała również współuczestniczyć w akcjach niszczenia niemieckich transportów kolejowych przy użyciu środków zapalających o opóźnionym działaniu. Do celów dywersyjnych „Tatarski” zgromadził pewną ilość broni którą ukryto w Radziemicach. Ponadto w dniu 1 lutego 1943 roku sprowadzono z Krakowa 300 kg materiałów wybuchowych.
Planowane akcje miały obejmować przede wszystkim znajdujące się na terenie powiatu miechowskiego urządzenia kolejowe. Termin pierwszej z nich wyznaczono na początek marca jednak z niewiadomych przyczyn akcja nie została przeprowadzona. Zamiast tego w końcu marca „Tatarski” polecił wydzielonej grupie członków PWOR odebrać broń wszystkim strażnikom leśnym. Akcja ta zakończyła się sukcesem. Zaskoczeni strażnicy nie stawiali oporu i oddawali wszelką broń nawet tą ukrytą. W zamian dostawali pokwitowanie informujące że broń została zarekwirowana przez „rosyjską grupę desantową”. W dniu 27 marca 1943 roku grupa wypadowa pod dowództwem „Tatarskiego” urządziła zasadzkę na samochód osobowy przewożący starostę miechowskiego i szefa miejscowego Gestapo. Obaj zostali ranni. W ostatnich dniach marca i na początku kwietnia 1943 roku PWOR kolportowała ulotkę o następującej treści:

 POLACY!

            Wzywamy wszystkich mężczyzn zdolnych do władania bronią do czynu do boju!!! Rozkazujemy odebrać natychmiast wszelką ukryta przed wrogiem broń polskim oddziałom już operującym w terenie. Rozkazujemy rozbrajać wszystkie posterunki Policji Polskiej, przecinać i przerywać wszystkie połączenia telegraficzne i telefoniczne, przerywać połączenia kolejowe, uszkadzać mosty, karać wszystkich bez wyjątku Polaków stojących na usługach wroga i dołączyć do oddziału, gdyż tylko wspólna, zbiorowa akcja doprowadzi do skutecznego oporu i końcowego zwycięstwa (...)

Wobec niezdecydowanego stanowiska niektórych kierowników ruchu niepodległościowego wzywamy również wszystkie pokrewne oddziały wojskowe do współdziałania. 

            Wzmożona aktywność organizacyjna i dywersyjna PWOR wzbudziła duże zaniepokojenie działającej na tym samym terenie Narodowej Organizacji Wojskowej. W obawie przed wywołaniem przez działania PWOR zakrojonego na szeroką skalę odwetu ze strony okupanta na mieszkańcach powiatu miechowskiego rozważano nawet możliwość wydania „Tatarskiego” i innych członków tej organizacji władzom niemieckim. Ostatecznie jednak zdecydowano się na ich likwidację własnymi siłami. Sporządzeniem aktu oskarżenia zajął się wywiad NOW. Wkrótce potem władze tej organizacji wydały rozkaz zlikwidowania komendanta i jego najbliższych współpracowników. Z różnych przyczyn akcje te zakończyły się jednak niepowodzeniem. Przypuszczalnie były one jednak koordynowane z działaniami ZWZ gdyż niemal w tym samym czasie jeden z byłych członków PWOR a obecnie aktywista ZWZ wykradł w nocy nadajniki oraz maszynę do pisania i powielacz pozbawiając w ten sposób organizację łączności i możliwości wydawania „Ogniem i mieczem”. „Nie wiadomo jakim sposobem ale „Tatarski” zdołał wydrukować jeszcze ostatni pożegnalny numer tego pisma. Uukazał się on w dniu 5 kwietnia 1943 roku i ponownie nawoływał on do podjęcia akcji dywersyjnych.
Wkrótce potem na trop [
Stanisława] Borzęckiego wpadła policja i niemiecka żandarmeria. Zagrożony aresztowaniem komendant sformował około trzydziesto osobowy oddział i przeszedł w lasy z zamiarem podjęcia walki partyzanckiej. Po denuncjacjach dezertera z oddziału PWOR i zaprzyjaźnionego z nim sołtysa ze wsi Nasiechowice niemiecka żandarmeria i granatowa policja  okrążyła w dniu 14 maja 1943 roku w lasach polanowickich oddział 23 partyzantów PWOR. Ci jednak rozwinąwszy się w tyralierę wyparli wroga na otwartą przestrzeń. Niemcy spędzili zatem okolicznych chłopów uzbrojonych w widły i siekiery rozkazując im iść przeciwko partyzantom, sami zaś postępowali za nimi. Partyzanci przepuścili jednak wieśniaków do lasu i zaatakowali wroga powtórnie go przepędzając. Podczas ucieczki hitlerowcy porzucili cztery karabiny oraz pewną ilość granatów i amunicji. O stratach partyzantów brak danych. W odwecie za porażkę jeszcze tego samego dnia Niemcy wpadli do Nasiechowic gdzie zastrzelili gospodarza u którego przez dłuższy czas mieszkał „Tatarski”. Partyzanci z PWOR wkrótce uznali dezertera z oddziału i współpracującego z nim sołtysa za zdrajców i wydali na nich wyrok śmierci (W sumie w czasie całej konspiracyjnej działalności PWOR wydała i wykonała jedynie 5 wyroków śmierci i dotyczyły one tylko zdrajców lub kolaborantów). Dezerter w jakiś czas potem został zlikwidowany a sołtys ukrywał się do końca wojny korzystając z opieki ZWZ.
            Oddział „Tatarskiego przeprowadził jeszcze kilka akcji przy czym zbiegły się one niemal z jednoczesnymi uderzeniami oddziałów Gwardii Ludowej. Działania te wywołały zaniepokojenie władz hitlerowskich, które stanęły wobec faktu rozpoczęcia walki zbrojnej na obszarach bezpośrednio przylegających do Krakowa stanowiącego siedzibę rządu gubernatora Hansa Franka. Ta okoliczność oraz obawa przed rozszerzeniem się działań partyzanckich legły u podstaw zakrojonej na szeroką skalę, bezwzględnej i krwawej pacyfikacji przede wszystkim miejscowości stanowiących oparcie dla oddziałów Gwardii Ludowej i PWOR. W dniu 4 czerwca 1943 roku. Niemcy uderzyli jednocześnie z dwóch stron: z Miechowa na południową część powiatu miechowskiego będącą rejonem działania PWOR oraz z Buska na północną część powiatu Pińczowskiego – rejonu działania Gwardii Ludowej. W pacyfikacji południowej części powiatu miechowskiego udział brało zgrupowanie złożone z Schutzpolizei, żandarmerii, Sonderdienstu, Gestapo, granatowej policji i SS – w sumie około 200 ludzi. Na samochodach i chłopskich wozach wjechali oni o świcie do wsi Nasiechowice, Pojałowice oraz Zagaje Zagorowskie gdzie w ciągu godziny wymordowali 99 osób. Podobne akcje przeprowadzono w tym dniu również w innych miejscowościach, m.in. Dziewięciołach i Mumiakowicach ale tam ilość ofiar nie przekroczyła 20 osób. Zastanawiający jest przy tym fakt że hitlerowcy wyciągali z domów ludzi według z góry przygotowanej listy i rozstrzeliwali ich bez przesłuchania pojedynczo lub grupami. Podobne egzekucje przeprowadzano jeszcze wielokrotnie. W czasie tych pacyfikacji części żołnierzy PWOR udało się zbiec i schronić w okolicznych lasach. Niemcy znęcali się wtedy nad ich rodzinami. Na skutek masowych egzekucji liczebność oddziału szybko malała. Komendant jednak nie przerwał działalności dywersyjnej. W dniu 27 czerwca 1943 roku w odwecie za zbrodnie hitlerowskie rozbroił posterunek niemiecki przy moście w Polanowicach, po czym wraz z oddziałem przeszedł w lasy rejonu Goszczy. Tam jednak wkrótce został zaatakowany przez żandarmerię i granatową policję. Wówczas „Tatarski” z pozostałymi mu żołnierzami udał się w kierunku wschodnim. W okolice Koniuszy i Proszowa. Jego oddział nie liczył wtedy więcej niż 20 ludzi. Ci jednak widząc beznadziejną sytuację wkrótce opuścili swojego dowódcę. Osamotniony [
Stanisław] Borzęcki wraz z żoną, jej przyjaciółką oraz jedynym pozostałym przy nim 18-letnim żołnierzem przeszedł na teren gminy Skała, gdzie zamieszkał u biednego chłopa we wsi Laski-Poręba. Pod wieczór w dniu 5 grudnia 1943 roku z pobliskiego lasu niespodziewanie wypadli żandarmi i granatowa policja z posterunku w Skałach. Otoczyli oni dom w którym „Tatarski” przy zasłoniętych okiennicach grał właśnie z kilkoma znajomymi w karty. Niemcy rozkazali wszystkim kolejno opuścić mieszkanie. Wkrótce w środku pozostał tylko komendant z żoną i jej przyjaciółką. Po chwili otworzyli oni do napastników ogień. Faszyści widząc że nie uda im się wziąć „Tatarskiego” żywcem, zmusili właściciela domu do podłożenia ognia pod zabudowania. Mimo szybko rozprzestrzeniającego się pożaru komendant ostrzeliwał się jeszcze przez dłuższą chwilę. Gdy strzały umilkły do dopalającego się budynku wpadli żandarmi i wywlekli na podwórze nieżyjącego już [Stanisława] Borzęckiego oraz ciężko ranne, jęczące z bólu kobiety, które dobili strzałami z rewolwerów. Z zabitych zdarto odzież a następnie rozkazano nakryć zwłoki słomą i pozostawić koło drogi dla odstraszenia ludności od dalszej współpracy z partyzantami.

 

Stanisław Jozef Borzęcki. 304 (Polish) Squadron - RAF.

            Stanisław Józef Borzęcki. Był pilotem. Urodził się 5 sierpnia 1921 roku w Słobodce Dzuryńskiej w województwie Tarnopolskim. Był najmłodszym z czworga dzieci Jana i Marii Borzęckich. Do szkoły uczęszczał w Trembowli. W 1938 roku złożył dokumenty do SPL w Dęblinie. Od 30 września 1938 roku do 3 stycznia 1939 roku odbywał Zasadniczą Służbę Wojskową w 54 Pułku Piechoty. Przydzielony do Eskadry nr 1 przy Akademii Sił Powietrznych w Dęblinie. Początkowo studiował tylko teorię ale od 1 kwietnia do 10 czerwca 1939 roku miał również szkolenie praktyczne. Zostało ono przerwane z powodu zbliżającej się wojny z Niemcami. W końcu sierpnia 1939 roku awansowany na kaprala. W czasie kampanii wrześniowej wraz z innymi kadetami pod dowództwem majora Moszkowskiego przekroczył granicę z Węgrami. Został natychmiast internowany w obozie Nagy-Kata. W tym początkowym okresie wojny ochrona obozu nie była jeszcze rygorystyczna dzięki czemu 16 października 1939 roku udało mu się z niego uciec. Niemal na pewno dzięki pomocy polskiego korpusu dyplomatycznego który dostarczał fałszywe dokumenty i pieniądze aby pomóc przedostać się naszemu personelowi wojskowemu na Zachód udał się przez Budapeszt, Belgrad i Saloniki do Aten w Grecji. W dniu 25 października 1939 roku wypłynął z portu Pireus w Atenach do Marsylii we Francji gdzie wstąpił do sił polskich na emigracji. Przybył do Lyon-Bron ale nie miał możliwości kontynuowania szkolenia lotniczego. Po kapitulacji Francji opuścił Lyon-Bron i ruszył droga morską do Wielkiej Brytanii gdzie przyjechał w dniu 1 lipca 1940 roku. Został wysłany do RAF w Kirkham (Lancashire) a następnie 5 sierpnia 1940 roku do polskiej bazy koło Blackpool gdzie otrzymał numer serwisowy P-783410. Jego zadaniem było tam uczenie się języka angielskiego oraz zapoznanie z brytyjskim sprzętem i środkami. W okresie od 23 stycznia do 23 lipca 1941 roku brał udział w kursach w jednostce nr 1 Polskiej Szkoły Lotnictwa w Hucknall (Nottighamshire), jednostce nr 10 Szkoły Bombardowania i Wiedzy Artyleryjskiej w Dumfries w Szkocji i 18 OTU w Bramcote (Nuneaton, Warwickshire). 24 lipca 1941 roku wysłany do dywizjonu 304 RAF w Lindholme koło Doncaster (Yorkshire). W nocy z 5 na 6 sierpnia 1941 roku poleciał jako drugi pilot na swoją pierwszą misję bojową do Frankfurtu. W nocy z 11 na 12 sierpnia 1941 roku w samolocie Wellington N2852 (Nz-D) uczestniczył w misji bombowej, która z powodu złej pogody została odwołana. Załoga jego samolotu nie usłyszała jednak rozkazu wycofania się, a ponieważ nie mogła znaleźć właściwego celu zbombardowała Essen. W drodze powrotnej silnik ich samolotu uległ awarii i zaczęli tracić wysokość. Na rozkaz kapitana dwóch członków załogi ewakuowało się skacząc na spadochronach. Samolot jednak wylądował bezpiecznie w RAF East Wretham w Norfolk. Sierż Borzęcki i reszta załogi polecieli następnego dnia z powrotem do RAF Lindholme.
W dniu 2 września 1941 roku, wyruszyli na misję do Frankfurtu. W ich samolocie nastąpiła awaria silnika i musieli przerwać misję. Zrzucili bomby w morze i powrócili do RAF Lindholme. Niespełna dwa tygodnie później, w dniu 15 września 1941 roku
Stanisław Borzęcki został awansowany na oficera i uzyskał patent pilota numer P-1543. W dniu 20 października 1941 r., podczas nalotu na Emden jego samolot N2852 (NZ D dla Dolores), został trafiony i stracił silnik. Rozbił się w morzu w pobliżu wyspy Helgoland (niem: Helgoland ) u wybrzeży Niemiec. Załodze udało się nadać jeszcze komunikat SOS, a załoga przelatującego tamtędy chwilę później innego samolotu widziała flary sygnalizacyjne. Potem jednak mimo poszukiwań ślad po samolocie Stanisława Borzęckiego zaginął.   Odnaleziono tylko dwa ciała członków załogi tego samolotu. Zostały  one pochowane na cmentarzu wojennym Sage Oldenberg w Niemczech. Ciała Stanisława Borzęckiego nigdy nie odnaleziono i nie ma on znanego grobu. Został upamiętniony na Pomniku Dowództwa Bombowego w Londynie i w symbolicznym grobie na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie. Na jego koncie zarejestrowano w sumie siedem misji, o łącznym czasie latania 37 godzin i 50 minut. Odznaczony Krzyżem Walecznych i odznaką Polskiego Pilota.

Załoga Vickers Wellington N2852, NZ D for Dolores
(stoją od lewej: sierżant Klimiuk, sierżant Plis, pilot Gisman, drugi pilot Borzęcki, sierżant Adamik i sierżant Zykow).

 

BARTOSZEWSKI W. : Warszawski pierścień śmierci. Warszawa : Zachodnia Agencja Prasowa, 1970.

DOMAŃSKA R. : Pawiak, więzienie gestapo. Warszawa : Wydawnictwo Książka i Wiedza, 1978.

            W dniu 20 listopada1943 roku, około godziny 1130 w pobliżu toru kolejki na Ługach (przedmieście Otwocka) hitlerowcy rozstrzelali 20 więźniów Pawiaka. Jedną z ofiar był Wojciech Borzęcki. Urzędowy komunikat o tej egzekucji który ukazał się w dniu 23 listopada 1943 roku brzmiał następująco:

 

OBWIESZCZENIE

Przez sąd doraźny Policji Bezpieczeństwa zostali w dniu 19.XI.1943 r. z powodu posiadania broni i udziału w zabronionych organizacjach na podstawie 1 i 2 zarządzenia o zwalczaniu wykroczeń przeciw dziełu odbudowy w Gener. Gubernatorstwie z dn. 23.11.1942 r. skazani na karę śmierci:
 

 

1. Urbański Stanisław

ur. 8.5.15

11. Przybysz Jan

ur. 16.10.19

 
 

2. Milej Antoni

"    22.2.99

12. Wasilewski Józef

"    18.3.25

 
 

3. Królikowski Piotr

"    9.12.05

13. Borzęcki Wojciech

"     23.2.21

 
 

4. Gromadka Stanisław

"   12.2.16

14. Wojnowicz Zbigniew

"    16.10.22

 
 

5. Kanarek Jan

"    24.3.24

15. Jasiński Jerzy

"    28.9.23

 
 

6. Binkowski Antoni

"    30.9.17

16. Wiecki Piotr

"    29.6.18

 
 

7. Kowalski Władysław

"    1.5.15

17. Janik Marian

"    4.7.22

 
 

8. Kowalski Władysław

"    30.5.22

18. Kowalski Józef

"    7.2.90

 
 

9. Milej Stanisław

"    4.9.24

19. Biłat Eustachiusz

"    14.4.12

 
 

10. Łuczak Jan

"    20.5.1900

20. Bedyk Franciszek

"    23.10.99

 

 

Ponieważ przy dwóch niecnych napadach w dn. 10.XI.1943 r. w Józefowie i w dn. 18.XI.1943 r. przed domem żołnierza w Otwocku 1 żołnierz niemiecki i 1 starszy sierżant żandarmerii niemieckiej zostali zabici, a 3-ej żołnierze niemieccy i urzędnicy żandarmerii zostali ciężko zranieni, kazałem wszystkie wyżej wymienione osoby w dniu 20.XI.1943 r. w Otwocku publicznie rozstrzelać.

                                                                                                                                                                            DOWÓDCA SS I POLICJI

                                    NA DYSTRYKT WARSZAWSKI

Warszawa, dn. 23 listopada 1943 r.

 

W dniu 22.09.1942 roku odjechał z Warszawy do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu transport 107 więźniów. Na liście przeznaczonych do wywiezienia widniał Lucjan Borzęcki, więzień Pawiaka. Tego samego dnia transport dotarł do celu jednak w obozie oświęcimskim zarejestrowano tylko 74 nowych więźniów (w tym Lucjana) pod numerami obozowymi 64779-64853.

            W dniu 28.04.1943 roku odjechał z Warszawy do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu transport 400 mężczyzn i 107 kobiet. Na liście przeznaczonych do wywiezienia widniała Janina Borzęcka.

Więzienie na Pawiaku” przy ulicy Dzielnej 24 w Warszawie
(Warszawa, 1939).

            W początku czerwca 1943 roku powstanie żydowskie w Getcie Warszawskim dogorywało. Hitlerowcy już od miesiąca prowadzili tu bezwzględną pacyfikację stosując taktykę spalonej ziemi. Postępujące wyniszczenie dzielnicy żydowskiej spowodowane wypaleniem do piwnic setek domów i obróceniem w ruinę całych ulic doprowadziło do zupełnego wyludnienia okolic Pawiaka. Ta dogodna sytuacja umożliwiła hitlerowcom dokonywanie potajemnie, masowych mordów w pobliżu więzienia. Więźniów Pawiaka, a czasem także osoby bezpośrednio przywiezione z miasta rozstrzeliwano w bramach i na podwórkach spalonych kamienic. Egzekucji dokonywano głównie na terenie posesji przy ulicy Dzielnej 25 i 27, w pobliżu domu przy ulicy Nowolipki 29 oraz w podwórzu kamienicy przy ulicy Zamenhoffa 29. Pierwsza z nich miała miejsce już 7 maja 1943 roku. Tego dnia w południe, w bramie domu przy ulicy Dzielnej 27 rozstrzelano 82 więźniów politycznych Pawiaka (77 mężczyzn i 5 kobiet) oraz 5 kobiet przywiezionych prawdopodobnie z innego więzienia warszawskiego lub z siedziby Gestapo w Alei Szucha. Wśród rozstrzelanych znajdowała się Jadwiga Helena z Makowskich Borzęcka. (członek PPR, aresztowana 25.02.1943). Była wtedy w ósmym miesiącu ciąży.

    

Kamienica przy ulicy Dzielnej 21 w Warszawie

(Warszawa, b.r.).

W dniu 23.05.1944 r. od rana do godziny 18-tej na podwórzu Pawiaka trwała selekcja wśród 2140 więzionych tam mężczyzn. Wybrano 1000 z nich i podzielono na trzy grupy. Następnego dnia między godziną 230 i 700 rano wyselekcjonowani mężczyźni byli wywożeni na bocznicę kolejową przy ulicy Towarowej. Tam krępowano im ręce i wpychano do wagonów. Tak sformowany transport, skierowano do obozu koncentracyjnego w Stutthof. Przez całą drogę pociąg był wyjątkowo silnie strzeżony przez uzbrojonych w karabiny maszynowe żołnierzy W dniu 24.05.1944 r. transport dotarł do celu jednak w obozie zarejestrowano tylko 859 nowych więźniów pod numerami obozowymi 35417-36275. Był wśród nich Stanisław Borzęcki.

 

KRAJEWSKI K, ŁABUSZEWSKI T. : Białostocki Okręg AK-AKO. Warszawa : Oficyna Wydawnicza Wolumen, 1997.

W składzie czwartego Obwodu AK Ostrołęka obejmującego swoimi działaniami teren przedwojennego powiatu ostrołęckiego znajdowała się m. in. 11 Kompania Turośl”. Jej dowódcą był podporucznik rezerwy piechoty Kazimierz Borzęcki, pseudonim Ryś II. W połowie 1944 roku Kompania ta była dość osłabiona w wyniku odejścia dużej grupy żołnierzy do działającego w okolicy oddziału partyzanckiego NSZ. W sumie liczyła wtedy tylko 124 żołnierzy (w tym 1 oficer, 16 podoficerów i 107 szeregowców) zgrupowanych w dwóch plutonach. Mimo skąpego składu osobowego nie utraciła jednak zdolności bojowej. Gdy w dniach 30.06 - 2.07.1944 r. żandarmeria niemiecka aresztowała 11 osób (w tym 5 żołnierzy AK) zaraz zaplanowano akcję ich odbicia. Przeprowadzona w dniu 3.07.1944 r. koło stacji Rudne Łyse akcja w której udział wziął oddział partyzancki NSZ wsparty przez 5 osobowy patrol AK podporucznika Rysia II zakończyła się pełnym sukcesem jednak w czasie odbijania przewożonych koleją więźniów partyzanci NSZ zabili 4 żandarmów. W odwet za poniesione straty w dniu 6.07.1944 r. Niemcy przeprowadzili na terenie gminy Turośl masowe aresztowania zatrzymując w sumie około 400 osób. Około 200 z nich zginęło potem w obozie koncentracyjnym Stutchoff. Żołnierze AK, ostrzeżeni w porę przez wywiad organizacji, w większości uniknęli wtedy aresztowania, jednak wielu z nich zagrożonych zdekonspirowaniem musiało się potem ukrywać na terenie sąsiednich placówek co dezorganizowało działalność oddziału. Z tego m. in. powodu nie powiodła się zorganizowana wkrótce przez AK próba odbicia z transportu kolejowego do obozu, pojmanych ludzi.
            W marcu 1945 roku po wyzwoleniu powiatu ostrołęckiego przez Armię Czerwoną, na terenie 4 Obwodu AK Ostrołęka zorganizowano cztery bataliony konspiracyjne odpowiadające rejonom (ośrodkom) walki z okresu okupacji niemieckiej. 11 Kompania AK Turośl pozostająca nadal pod dowództwem podporucznika Kazimierza Borzęckiego weszła obecnie w skład IV Batalionu i otrzymała kryptonim Jałowiec. Kompania składała się wtedy z dwóch plutonów pełnych i jednego szkieletowego w sile 186 żołnierzy (w tym 1 oficer, 12 podoficerów i 173 szeregowców).

 

DOMAŃSKI P. : Zarys rozwoju sportu w Żabnie od początków do 1990 roku. Żabno : Mała Poligrafia Redemptorystów w Tuchowie, 1995.

            Bardzo ciekawą i wielce zasłużoną postacią Klubu LZS Żabno był Feliks Borzęcki. Urodził się 8 listopada 1897 roku w Dąbrowie Tarnowskiej. Jeszcze przed pierwszą wojną światową był członkiem PSL. Później prawie całe swoje życie związał właśnie z Żabnem. Tu po odzyskaniu niepodległości zajął się czynnie sportem. Około 1920 roku został członkiem Klubu Sportowego Dunajec Żabno, przemianowanym później na Akademicki Klub Sportowy Strzelec. Jako zawodnik w barwach tego Klubu występował do 1925 roku. W wywiadzie udzielonym reporterowi tygodnika Sport tak wspomina początki Klubu:

Feliks Borzęcki

            Po pierwszej wojnie światowej powstał nasz Klub Sportowy Dunajec do którego garnęli się przede wszystkim rzemieślnicy. Pierwszym prezesem był adwokat i burmistrz miasta Stanisław Witek. Niestety nie przeżył drugiej wojny światowej gdyż zginął w Oświęcimiu. Dunajec słynął z dobrych piłkarzy i strzelców, dlatego nawet w końcu zmieniono mu nazwę na Akademicki Klub Sportowy Strzelec. Rozgrywaliśmy Zawody z okolicznymi drużynami, jeździliśmy także do Tarnowa, Mielca, Radomyśla i Bochni. Sport istniał wówczas na marginesie życia towarzyskiego. Warunki na pewno były gorsze niż dzisiaj ale sport cieszył się ogromnym powodzeniem. Nie było tak dużej konkurencji innych rozrywek i zawody sportowe miały dużą siłę przyciągania.

 

Fotografia legitymacyjna i legitymacja członkowska Feliksa Borzęckiego w LZS/LKS.
(Archiwum rodzinne)

                 Po drugiej wojnie światowej Feliks Borzęcki nadal kontynuował swoją działalność sportową w naszym miasteczku. M. in. był inicjatorem rozbudowy trybun na stadionie Klubu. W tym czasie szatnia i magazyn sprzętu sportowego znajdowały się w budynku Ochotniczej Straży Pożarnej. Kiedy w początku lat sześćdziesiątych rozpoczęto jego remont, sprzęt przeniesiono do pomieszczeń po starym sklepie w domu Państwa Borzęckich. Nie był tu jednak składowany zbyt długo gdyż nową szatnię na rozbudowanym boisku sportowym oddano do użytku już w 1961 roku. Feliks Borzęcki na przestrzeni wielu lat pełnił również szereg funkcji społecznych w LZS Żabno. Można o nim powiedzieć że był stałym skarbnikiem Klubu. Funkcję tę objął na przełomie lat 1969/1970 i sprawował aż do 1982 roku, tj. do zakończenia swojej działalności sportowej. Za pracę i poświęcenie dla sportu Feliks Borzęcki otrzymał od władz szereg odznaczeń i wyróżnień. M. in. za wybitne zasługi położone dla rozwoju kultury fizycznej i sportu na wsi Prezydium Rady Głównej Zrzeszenia LZS przyznało mu w dniu 21 stycznia 1965 roku srebrną odznakę LZS. Złotą Odznakę LZS przyznano mu już w dniu 10 lutego 1967 roku. Uwieńczeniem działalności sportowej Feliksa Borzęckiego był otrzymany w dniu 19 czerwca 1981 roku Medal Za Zasługi Dla Rozwoju Kultury Fizycznej, Sportu i Turystyki na wsi tarnowskiej.

Podziękowanie z Wydziału Kultury Fizycznej i Turystyki Urzędu Wojewódzkiego.
Kraków, z dnia 6 maja 1974 roku

(Archiwum rodzinne).

            Żona Feliksa Borzęckiego Adela z Kwiecińskich oraz ich córka Alicja Borzęcka-Nikolov mieszkają w Żabnie, na ulicy Rynek 24, a brat Włodzimierz Borzęcki, w Warszawie na ulicy Batumi 2 m. 60, tel. 42-42-57

            W latach 1946-1960 zawodnikiem LZS Dunajec Żabno był także Wiktor Borzęcki [Sport. Katowice, 11 lipca 1978 roku].

 

BORZĘCKI J. : Na własnych skrzydłach. Ossolineum, 1980.

BORZĘCKA Elżbieta: Józef Borzęcki.

            Meble o charakterze biblioteczek okupował Ojciec. Stosy książek i czasopism, w pewnych odstępach czasu, ulegały koniecznej redukcji, co Ojciec czynił bez sentymentów, zostawiając tylko to, co uznał za aktualne i ważne. Obok książek pojawiały się teczki tematyczne z wycinkami prasowymi. Pod nocną lampką osłoniętą duraluminiową resztką kadłuba Stratusa, poradniki konstruktora z nieskończoną liczbą tabel i cyfr, nabierały szlachetnego piętna zużycia. Stuk spodeczka o szklankę z naparzoną herbatą „Cholagoga nr II, regularnie kończył kolejny dzień z wielu pracowitych dni Ojca z lat sześćdziesiątych zeszłego stulecia.
Ja też zrobiłam lampkę nocną z drutu pokrytego kartką z bloku technicznego w dziury, podklejone zielonym plastykiem, bo zrobić sobie coś samodzielnie było w domu cenione. Bo zrobić coś samemu, to samemu coś istotnego zrozumieć. Na przykład zrozumieć to, ze lot Cirrusem daje tylko złudzenie wolności, okupione szałem dyscypliny i niebotycznego wyrzeczenia - owocami pasji.
Raz tylko - widziałam - Ojciec popadł w szaleństwo, gdy z garażu wpadł do domu, jak przysłowiowa bomba, głośno żądając od progu Maminej nylonowej pończochy, jakoby gwałtownie niezbędnej do klejonego śmigła, czy czort tam pamięta do czego, czy może do cedzenia lakieru, czy kleju i to już, natychmiast! To było kompletne zaskoczenie. Ktoś tu jednak, w tym domu, był jeszcze oprócz mnie - n i e o b l i c z a l n y...
Gwałtowność i upór zadania, zawężające uwagę Ojca, były widoczne jak na dłoni, dając mi zielone pojecie szaleństwa, obrazującego jedną stronę medalu filozoficznego pojęcia determinacja.

            Józef Borzęcki urodził się 19 marca 1928 roku w Olszanach k. Starego Sącza, jako syn Jana i Wiktorii. Jego matka, pełna pokory i ojciec - człowiek głęboko myślący, obdarzali małego Józka miłością tworzącą atmosferę bezpieczeństwa i wolności. To ojciec wzbudził w pięcioletnim chłopcu wyobraźnię i zainteresowanie lataniem, opowiadając o słynnym locie Stanisława Skarzyńskiego przez Atlantyk w 1933 r. Przedwojenna atmosfera kultu dla lotnictwa, docierała do każdego zakątka odrodzonej Polski. Lotnicy byli bohaterami mityngów i legend. Wzrastało zapotrzebowanie na rodzimych konstruktorów.
            Tuż przed wybuchem II Wojny Światowej, Józek jako uczeń powszechniaka, otrzymał państwowego opiekuna dla swoich wyraźnie ukierunkowanych zdolności. Wybuch wojny zmienił jednak tor życia wszystkich Polaków. Czternastoletni Józef, zamiast nauki w wymarzonej szkole lotniczej w Austrii, spędził cztery lata pod okupacją niemiecką, doznając głodu, ciężkiej pracy w fabryce, nieludzkich upokorzeń, strachu i buntu.
W 1945 roku, po wyzwoleniu kraju z okupacji hitlerowskiej, przyjechał do Wrocławia i rozpoczął naukę w Technikum Mechanicznym, uzyskując dyplom technika konstruktora silników spalinowych. W 1947 roku odbył szkolenie szybowcowe w Aeroklubie Wrocławskim. Goniony poczuciem utraconej młodości i pragnieniem latania, rezygnuje z wyższych studiów technicznych. Jednak upolityczniona atmosfera Aeroklubu zwraca ponownie jego myśl ku niezależnym konstrukcjom lotniczym. W 1951 roku rozpoczyna pierwsze obliczenia i wykonuje eksperymentalne modele.

Józef Borzęcki

W bibliotece, sięgając do rosyjsko-języcznych podręczników techniki lotniczej, poznaje swoją przyszłą żonę - Anielę Plucińską, urodzoną w Nieświezu, znającą rosyjski. W grudniu 1952 roku żeni się z Anielą. W 1953 roku urodziła się córka Elżbieta. Młode małżeństwo przeprowadza się, wraz z rodzicami żony, do nowego mieszkania. Tam zaczyna powstawać pierwsza konstrukcja. W 1954 roku przyszła na świat córka Barbara.
W 1960 roku następuje próbny start pierwszego motoszybowca Stratus. Przychodzą lata równoważenia pasji lotniczej z obowiązkami rodzinnymi. W 1967 roku został ukończony i oblatany drugi motoszybowiec Cirrus a za swoją działalność lotniczą Józef Borzęcki otrzymuje honorowe wyróżnienie Błękitne Skrzydła od redakcji tygodnika Skrzydlata Polska. W konkursie prasowym na Dobre Dzieło zostaje wytypowany przez mieszkańców Wrocławia, do Wielkiej Dwudziestki Laureatów. W 1969 roku motoszybowiec Cirrus uznano za Wrocławskie Dzieło tego roku. Wrocławski Klub Seniorów Lotnictwa również wyróżnił J[uzefa] Borzeckiego.
            W 1972 r. sukces oblotu kolejnego, trzeciego motoszybowca - Altostratusa - miesza się ze smutkiem konstruktora po stracie obojga swoich rodziców.
            W 1974 Telewizja Polska Wrocław wyemitowała film p.t. Cirrus. W tym czasie Józef Borzęcki staje się inicjatorem Klubu Amatorów Konstruktorów i współorganizatorem amatorskich zlotów lotniczych. Prasa krajowa i czasopisma zagraniczne publikowały dziesiątki wywiadów a także artykuły problemowo-techniczne i przygodowe jego autorstwa. Konstruktorzy amatorzy nazywali Go Ojcem lotnictwa amatorskiego, a w kontaktach koleżeńskich - Amatorem nr.1. lub polskim Leonardo da Vinci.
W 1980 roku wrocławskie Wydawnictwo Ossolineum wydało Jego autobiograficzną książkę p.t. Na własnych Skrzydłach. Do zainteresowań lotniczych dołącza treści ekologiczne, związane z medycyną naturalną, a filozoficzny krytycyzm wobec meandrów kultury Zachodu oraz zmęczenie jałowością i ciasnotą życia miejskiego powodują, ze wybiera na miejsce zamieszkania ciche Olesno Śląskie. Tam też projektuje i buduje czwartą ultralekką konstrukcje nazwaną Skowronek-JB-4.
            Jesienią, 29 października 1989 roku, w obecności córki Elżbiety, Skowronek, zaprojektowany z myślą o działalności ekologicznej, wykonał kilka pomyślnie zakończonych startów i lądowań. Rok później, 14 października 1990 roku, odbył swój ostatni lot. Z wysokości 200 m. podczas schodzenia do lądowania, nastąpiło złamanie dźwigara lewego skrzydła. W tym dniu zginął śmiercią lotnika wspaniały człowiek - mąż i ojciec. Dziadek Magdaleny i Samanthy.
W 1994 roku Altostratus, jako jedyna zachowana konstrukcja Józefa Borzęckiego, został przekazany do Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie.

            Na wiele lat przed śmiercią ojciec napisał wiersz:

OSTATNI LOT

Zaczerpnąć szczęścia z natury
Przez chwilę stać się ptakiem
Zrozumieć piękno przestrzeni
By nie być ludzkim wrakiem.

Gdybym przez zapomnienie
Pijąc nektar błękitu
Zbyt mocno trącił pucharem
I zmienił miejsce pobytu

Pozwólcie urość makom
Na zwilgotniałej glebie.
Chcę oddać dług naturze
I poznać z bliska Ciebie.

            Kiedyś ojciec fantazjował na temat własnej śmierci. Na liście tej „idealnej”, umieścił trzy życzenia: umrzeć jako pilot, w wolnej Polsce i gdzie lotnictwo amatorskie jest dozwolone. 14 października 1990 r. warunki atmosferyczne były sprzyjające do oblotów. W słońcu i cieple odbywał się ostatni lot „Skowronka”, który nagle zniknął z nieboskłonu i z oczu ostatnich obserwatorów wydarzenia. Doc. dr inz. Jerzy Wolf - rzeczoznawca lotniczy SIMP, pracownik Instytutu Lotnictwa w Warszawie, badający wypadek, stwierdził w swojej ekspertyzie, techniczna przyczynę katastrofy, która spełniła ostatnie z trzech życzeń Ojca...

Zbigniew Bogusz, Józefa Borzęckiego przyjaciel i towarzysz przygód wielu.

STRATUS

            Początkowe starty odbywały się z silnikiem od czeskiej piły motorowej Pilana(!). Wskutek małej mocy silnika wystarczającej tylko do lotu poziomego wymagały one wparcia przy pomocy naciągniętych lin gumowych. Liny przymocowane były do stalowych kołków wbitych w ziemie a napinanie ich odbywało się przez holowanie podczepionego do nich płatowca do tylu używając do tego samochodu-amfibii Volkswagen pochodzącego jeszcze z II wojny światowej i w pełni odrestaurowanego po wyciągnięciu z jeziora. Wyrwanie się kolka z ziemi w czasie jednego z takich startów omal nie spowodowało tragicznego wypadku. Wówczas to podjęta została decyzja o wzmocnieniu napędu przez zastosowanie mocniejszego lecz równie lekkiego silnika. To były początki zmodernizowanej konstrukcji nazwanej później Altostratus.
Kadłub i belka ogonowa Stratusa były wykonane ze stożkowo zwiniętej (ręcznie!) blachy duraluminiowej znitowanej również ręcznie. Około 1400 nitów zostało ręcznie wyklepanych młotkiem z pojedynczego drutu (stop aluminiowy) wyplecionego z odcinka linii energetycznej wysokiego napięcia znalezionego na wysypisku śmieci. Zabrało to nam parę miesięcy czasu.
Stratus był jedną z niewielu konstrukcji posiadających usterzenie motylkowe zastosowane tam w celu obniżenia ciężaru oraz zmniejszenia ilości pracy i kosztów konstrukcji. Stratus początkowo posiadał sterowanie klasyczne (drążek i pedały) zamienione później na tzw. sterowanie sprzężone pomysłu konstruktora, gdzie drążek sterowy służył do kontroli płatowca we wszystkich płaszczyznach (pochylanie, przechylanie i zmiana kierunku). Ta idea miała ułatwić naukę pilotażu i komfort latania w warunkach amatorskich.

CIRRUS

            Była to najbardziej stabilna i bezpieczna konstrukcja pana Borzęckiego oparta na drewnianym, krytym płótnem szybowcu Salamandra z obciętym nosem na zamocowanie silnika. Napędzany był 4-cylindrowym silnikiem Volkswagena z obudową ze bardzo lekkiego stopu magnezowego. Posiadał klasyczny układ ogonowy co umożliwiało starty i lądowania z bocznym wiatrem. Swoim zachowaniem w locie przypominała szkolne szybowce typu Czapla i wybaczał wiele pilotażowych błędów. Posiadał też hamulce aerodynamiczne. Zastosowane było tu również sterowanie sprzężone.
Podwozie na pojedynczej goleni sprężystej w kształcie przypominającym literę M było wykonane z stali resorowej kolejowych wagonów towarowych i było niezwykle wytrzymale. Jeden z gości pana Borzęckiego, ówczesny pilot i redaktor czasopisma Skrzydlata Polska - wykonał na nim twarde lądowanie na omyłkowo w pełni otwartych hamulcach aerodynamicznych z wysokości ponad 500 m bez żadnego uszczerbku dla siebie i płatowca.
W „Cirrusie zamontowano jeszcze jedną nowinkę - elektroniczny tranzystorowy obrotomierz silnika na jednym tranzystorze. Urządzenie to posiadało jeden miernik (mikroamperomierz) o średnicy 5 cm oraz przełącznik wielopozycyjny i było w stanie mierzyć w locie nastepujące parametry: obroty silnika, napięcie akumulatora, temperaturę każdego z 4-ech cylindrów silnika, temperaturę oleju (dokładniej: miski olejowej). Ciekawostką był tu pomiar temperatury cylindrów w locie. Odbywał on się przy użyciu specjalnych, bimetalowych podkładek pod świece zapłonowe działających jako termopary. Napięcie uzyskane na styku 2 różnych metali jest zależne od temperatury. Po wzmocnieniu we wzmacniaczu tranzystorowym będącym częścią całego urządzenia napięcie to poruszało wskazówkę miernika wycechowanego w skali temperatury. Podobnie odbywał się pomiar temperatury miski olejowej, a wiec pośrednio i oleju.

ALTOSTRATUS

            Kadłub, belka ogonowa usterzenie pozostało bez zmian ze Stratusa. Jednakże ta zmodernizowana konstrukcja posiadała nowy silnik. Własnoręcznie zmontowany z dwóch 2 cylindrowych, 2 suwowych silników Rydel zupełnie nowy 4-cylindrowy, 2-suwowy silnik w układzie bokser  zwany później RB od Rydel-Borzęcki.

Józef Borzęcki i silnik 2-RB
Fotografia z 1971 r.

Oryginalne skrzydła Stratusa z byłego szybowca Żuraw zostały wymienione na lżejsze i o większej doskonałości (bardziej efektywne) końcówki skrzydeł od szybowca Komar.
Ta konstrukcja była specjalnie zaprojektowana do łatwego oraz szybkiego składania motoszybowca z pozycji holowania za samochodem do pozycji gotow do lotu. Do tego celu użyty został pojedynczy, główny, samocentrujący sworzeń nośny o lekko stożkowym kształcie umieszczony w centrum kadłuba za pilotem na który nawlekało się metalowe oka przymocowane do końcówek górnej i dolnej belki dźwigarów obu skrzydeł. Popychacze usterzenia motylkowego miały specjalne zatrzaski (zamocowania przypominające scyzoryk i zabezpieczone przed otwarciem się metalowymi pierścieniami przytrzymywanymi sprężynami). Rekordowy czas złożenia Altostratusa przez konstruktora z pozycji holowania do pozycji gotowy do lotu wynosił 5 minut, 12 sec (mierzony stoperem przeze mnie).
Altostratus był tez jedyną konstrukcją która posiadała możliwość wyłączania silnika w locie i ponownego rozruchu go przy pomocy mechanicznego cięgna (linki stalowej z uchwytem nawiniętej na zwijanym sprężyną bębnie i połączonej z wałem silnika przy pomocy sprzęgła). Cały mechanizm był zamocowany w kabinie w miejscu normalnie spotykanych pedałów). System ten był używany wielokrotnie w powietrzu z powodzeniem pozwalając na oszczędzanie paliwa w dniach silnych wznoszących prądów termicznych - latając na termice jak szybowiec. To była również jedyna konstrukcja zdolna do latania w zimie z przypiętymi do kół nartami.
Ciekawa, choć niezbyt pożądana zmiana zachowania się przy wolnych prędkościach nastąpiła po zastąpieniu bardziej masywnych skrzydeł Stratusa (oryginalnie szybowca Żuraw) nowymi, lżejszymi skrzydłami (końcówki skrzydeł szybowca Komar). Wskutek stosunkowo dużej powierzchni motylkowego usterzenia Altostratus miał tendencje do zachowywania się jak wiatrowskaz na wieży kościelnej lub na maszcie żaglowego jachtu. Przy podmuchu bocznego wiatru Altostratus natychmiast zmieniał kierunek i ustawiał się pod wiatr. Było to szczególnie widoczne przy początku rozbiegu przed startem lub na ostatnich metrach dobiegu po wylądowaniu. Nie miało to wielkiego znaczenia na trawiastym, polowym lotnisku jednakże była to dość uciążliwa i niebezpieczna tendencja podczas prób startu na asfaltowej drodze czy pasie startowym gdyż groziła kapotażem. Ta tendencja zanikała w miarę jak rosła prędkość Altostratusa i powiększała się efektywność działania usterzenia.

SKOWRONEK

            Skowronek został wykonany w całości już po przeprowadzce konstruktora do Olesna Śląskiego gdzie były znacznie lepsze warunki do budowy nowego motoszybowca już na emeryturze. Silnik Volkswagena użyty do Skowronka był starym silnikiem Cirrusa. Wiele prób nowego zespołu śmigłowo-silnikowego zostało wykonanych na domowej hamowni i z kilku ręcznie wystruganych śmigieł najlepsze zostało zamocowane na stale.
Zupełną nowością w konstrukcji Skowronka było też zaprojektowane i samodzielnie wykonane przez Borzęckiego skrzydło. Było to skrzydło pojedyncze (jednodzielne) umocowane do kadłuba w połowie jego długości. Skrzydło to także nie posiadało typowej konstrukcji poprzednich skrzydeł z belką dźwigara (odpornego na zginanie) i kesonem (odpornym na skręcanie). Dla uproszczenia konstrukcji i zmniejszenia jego ciężaru konstruktor zastosował w nim pojedynczy dźwigar rurowy, który miał wytrzymywać oba typy sil: zginających i skręcających.
W czasie pomiaru tzw. strzałki ugięcia (obciążanie oskrzydla równomiernie rozłożonymi woreczkami z piaskiem i mierzenie stopnia ugięcia skrzydła celem potwierdzenia wyliczeń wytrzymałościowych) skrzydło oparło się o podpórkę mającą zapobiec nadmiernemu ugięciu. Nastąpiło skumulowanie naprężeń w jednym punkcie i dźwigar uległ uszkodzeniu. Po długich duchowych rozterkach zimą 1989 roku spowodowanych niemożnością zdobycia odpowiedniej jakości wysezonowanego poprawnie drewna lotniczego konstruktor zdecydował się na naprawę dźwigara poprzez sklejenie. Użył do tego wysokiej jakości kleju lotniczego sprowadzonego przez jednego ze znajomych pilotów aż z Kanady.
Po naprawie dźwigara Skowronek był oblatany latem 1990 r. W październiku tego samego roku, wg przypadkowych świadków zdarzenia, w czasie kolejnego lotu Skowronek przelatywał nad zadrzewionym, wilgotnym parowem położonym pośród skoszonych już pól w okolicy Olesna. Nagle napotkane silne turbulencje powietrza spowodowały przeciążenie i pękniecie skrzydła z jego konsekwentnym złamaniem w wyniku nagle zwiększonej prędkości opadania. Tak zakończył życie nestor polskiego lotnictwa amatorskiego i mój serdeczny przyjaciel. Jedynym pocieszeniem jest to że przed śmiercią spełnił trzy swoje największe marzenia z którymi się ze mną niejednokrotnie dzielił.
Udowodnił że w amatorskich, domowych warunkach, przy pomocy prostych narzędzi i wiedzy z zakresu szkoły średniej można poprawnie zbudować i oblatać rozmaite typy motoszybowców. To była jego propozycja dla sfrustrowanej i znudzonej życiem młodzieży odciągającą ja od pijaństwa, chuligaństwa i narkotyków. Doprowadził (wraz z innymi członkami KAK-u) do zalegalizowania ruchu amatorstwa lotniczego w kraju. Umarł w wolnej od komunizmu Polsce. Pan Borzęcki pochowany jest na cmentarzu w Oleśnie Śląskim a do krzyża zgodnie z Jago życzeniem ma przybite jedno z własnoręcznie wykonanych śmigieł.

ANTKOWIAK Roch: Wspomnienie o Józefie Borzęckim.

            Spacerując w dniu Święta Zmarłych po oleskim cmentarzu komunalnym niejeden przystanął w rogu tej nekropolii obok charakterystycznego grobu przy którym umieszczono samolotowe śmigło a pomnik zdobi fotografia człowieka w czapce lotnika. Jest to grób znanego polskiego aeronauty Józefa Borzęckiego.
            Józef Borzęcki urodził się w 1928 roku w Olszanach koło Starego Sącza. Jego pełna pokory matka i ojciec, człowiek głęboko myślący, obdarzali syna miłością dając mu poczucie bezpieczeństwa i wolności. Ojciec tez, swoimi opowieściami. in. o słynnym locie Stanisława Skarzyńskiego przez Atlantyk w l933 r. wzbudził w małym Józefie wyobraźnię i zainteresowanie lataniem. Jego marzeniem stała się nauka w szkole lotniczej w Austrii. Niestety plany te zniweczył wybuch wojny. Cztery lata okupacji niemieckiej chłopiec spędził pracując ciężko w fabryce. W 1945 roku, po wyzwoleniu z okupacji hitlerowskiej, przyjechał do Wrocławia i rozpoczął naukę w Technikum Mechanicznym. Uzyskał tam dyplom technika konstruktora silników spalinowych. W 1947 odbył też szkolenie szybowcowe w Aeroklubie Wrocławskim. W 1951 roku wykonał pierwsze obliczenia a następnie na ich podstawie skonstruował eksperymentalne modele. W czasie tych prac często musiał korzystać z różnych  podręczników techniki lotniczej w tym również rosyjsko-języcznych a słabo znał ten język. Z pomocą przyszła mu młoda bibliotekarka Aniela Plucińska, która z racji tego że urodziła się w Nieswieżu znała język rosyjski. Młodzi zaprzyjaźnili się i w grudniu 1952 roku wzięli ślub. W 1953 roku urodziła im się córka Elżbieta. Wtedy młode małżeństwo wraz z rodzicami żony, przeprowadziło się do nowego mieszkania. Tam powstała pierwsza konstrukcja Józefa - motoszybowiec Stratus. Jego próbny start nastąpił w 1960 roku. W 1967 roku powstał drugi motoszybowiec Cirrus. W tym samym roku konstruktor otrzymał od redakcji tygodnika Skrzydlata Polska honorowe wyróżnienie tzw. „Błękitne Skrzydła. Potem przyszły kolejne sukcesy. W konkursie prasowym na Dobre Dzieło Józef został wytypowany przez mieszkańców Wrocławia do Wielkiej Dwudziestki Laureatów” a w 1969 roku motoszybowiec Cirrus uznano za Wrocławskie Dzieło tego roku. Trzecią konstrukcją Józefa był Altostratus. Podobnie jak jego dwaj poprzednicy również i on został pomyślnie oblatany.
            Nie wszystkim było na rękę hobby Józefa. W 1969 roku nieznani sprawcy zniszczyli motoszybowiec Cirrus. Został on jednak naprawiony i od 1971 roku był hangarowany w jak się wydawało bezpiecznym miejscu na terenie Aeroklubu Wrocławskiego. Niestety w 1972 roku nieznani sprawcyznowu  dali znać o sobie. Tym razem jednak zniszczyli Cirrusa tak doszczętnie że jego odbudowa nie była już możliwa.
Na początku lat siedemdziesiątych XX wieku Jozef Borzęcki stał się inicjatorem Klubu Amatorów Konstruktorów i współorganizatorem amatorskich zlotów lotniczych. Prasa krajowa i czasopisma zagraniczne publikowały dziesiątki wywiadów a także artykuły problemowo-techniczne i przygodowe jego autorstwa. W 1974 roku Telewizja Wrocław wyemitowała film pt. Cirrus. Po przejściu na emeryturę Józef zmęczony jałowością i ciasnotą życia miejskiego postanowił przenieść się wraz z rodziną do cichego Olesna Śląskiego gdzie w 1979 roku kupił stary młyn wodny przy ul. Opolskiej. Przywiózł tam z Wrocławia budowane samoloty i wojenną amfibię volkswagena, znaną z występów w wielu filmach polskich (na przykład o Panu Samochodziku) i zagranicznych.
            W 1980 Wydawnictwo Ossolineum wydało jego autobiograficzną książkę pt. Na własnych skrzydłach. W tym czasie do zainteresowań lotniczych dołączyły treści ekologiczne, związane z medycyną naturalną i zdrową żywnością. W Oleśnie Józef snuł kolejne plany na dalsze lata. Pomimo bardzo trudnych, kryzysowych warunków zbudował swoją czwartą ultralekką konstrukcję nazwaną Skowronek-JB-4. 29 października 1989 roku, w obecności córki Elżbiety, wykonał na nim kilka pomyślnie zakończonych startów i lądowań. Niestety wkrótce potem w czasie rutynowego pomiaru tzw. strzałki ugięcia pękł dźwigar skrzydła. Konstruktor zaczął szukać poprawnie wysezonowanego drewna lotniczego aby wykonać z niego nowy dźwigar ale poszukiwania te zakończyły się niepowodzeniem. W tej sytuacji Józef podjął brzemienną w skutkach decyzję. Postanowił skleić uszkodzony element skrzydła. W tym celu sprowadził z kanady wysokiej jakości klej lotniczy. Operacja przebiegła pomyślnie i w lecie 1990 roku Skowronek został ponownie pomyślnie oblatany. W dniu 14 października 1990 roku, Józef odbywał nim kolejny lot. Dzień był słoneczny i prawie bezwietrzny. Podczas schodzenia do lądowania gdy motoszybowiec przelatywał nad zadrzewionym, wilgotnym parowem nagle napotkał silne turbulencje powietrza. Spowodowały one przeciążenie i w konsekwencji pęknięcie sklejonego dźwigara lewego skrzydła. Skowronek był wtedy na wysokości około 200 metrów. Wkrótce potem rozbił się o ziemię.
            Józef Borzęcki zginął śmiercią lotnika. jest pochowany na cmentarzu w Oleśnie Śląskim. Zgodnie z życzeniem konstruktora do krzyża na jego grobie przybito jedno ze śmigieł wykonanych własnoręcznie przez któregoś z przyjaciół.
W 1994 roku Altostratus, jako jedyna zachowana konstrukcja Józefa Borzęckiego, został przekazany do Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie.

 

100 lat firmy Borzęccy.

            W dniu 6 grudnia 2008  roku rodzinna firma Borzęccy obchodziła 100-lecie działalności. Z tej okazji do Karczmy u Borzanka na zaproszenie seniora rodu Michała Borzęckiego z rodziną przybyło wielu znakomitych gości...
            A wszystko zaczęło się od sprytnej Marysi Borzęckiej z domu Krauzowicz, zamieszkałej w Nowym Targu przy ulicy Długiej. Przy ulicy Długiej miał też sklep z tkaninami Żyd. Spodobała mu się pracowitość dziewczynki i przyjął ją do pomocy podczas handlu w jarmarki. Marysia sprzedawała tkaniny, a zamiast wypłaty pieniężnej dostawała materiał na bluzki i nici. Z otrzymanego surowca szyła ręcznie katany, bluzki i koszulki. Pewnego dnia zapytała pracodawcę, czy obok jego towaru nie mogłaby sprzedawać uszyte przez siebie bluzki. Stary Żyd uśmiechnął się znacząco i skwitował: „Oj Maryś, nie będziesz Ty u mnie długo pracować... Z takim zapałem własny stragan otworzysz”. Po śmierci Marii handlem zajmował się jej syn Antoni Borzęcki wraz z małżonką Anną Łojas. II wojna światowa przerwała na kilka lat działalność handlową, po wojnie sklep reaktywowano, a następnie władza ludowa sklep uwłaszczyła. Do dyspozycji rodziny zostało małe pomieszczenie w sieni, które Antoni szybko zaadoptował na pomieszczenie gospodarcze aby choć jeden mały przyczółek zostawić w posiadaniu rodziny. W 1956 r[oku] w pomieszczeniu tym otworzono sklepik, który znany był w Nowym Targu i okolicy jako miejsce gdzie można było zaopatrzyć się w odzież, galanterie, beciki do chrztu, bańki na choinkę itp. W sklepie pracowały dzieci Antoniego i Anny: Janina, Maria, Mieczysław i najmłodszy Michał. W 1991 roku, po latach starań odzyskano sklep od frontu Rynku (WŁÓKNO) i tak po dziesięcioleciach ponownie rozpoczęto handel... tkaninami, firankami. Najmłodszy syn Antoniego i Anny - Michał, który przez lata prowadził zakład ślusarski i produkował wózki dziecięce, od bezdzietnej siostry swojego ojca - Anny Janikowskiej z domu Borzęckiej otrzymał zabytkowy zajazd przy ulicy Waksmundzkiej 105. W latach 70-tych również zajazd został przez władzę ludową uwłaszczony, a z braku jakichkolwiek prac konserwatorskich zawalił się. W latach 90-tych karczma została odzyskana, a później odbudowana przez Michała Borzęckiego i jako Karczma u Borzanka działa w branży gastronomicznej od 2003 roku.

            Zabytkowy zajazd z wozownią, wzniesiony pod koniec XVIII wieku z kamienia łupanego i cegły, tynkowany, korpus poprzedzony portykiem wspartym na dwu kolistych filarach, kryty gontem. W taki sposób można byłoby opisać najstarszy zarówno w Nowym Targu, jak i na Szlaku Gotyckim zajazd znajdujący się przy ulicy Waksmundzkiej 105.

Hej, popijoj, popijoj, Borzanka nie mijoj.
Hej, Borzanka nie minies, nie bój sie nie zginies?.

Tak śpiewali wędrowcy, przemierzający szlak winny i solny z Węgier z Egeru i Tokaju przez Niedzicę, Czorsztyn, Dębno, Nowy Targ do Wieliczki.

            Historia zajazdu przy ulicy Waksmundzkiej 105 w Nowym Targu, była bardzo burzliwa. W 1976 roku zajazd musiał zostać przekazany na rzecz Skarbu Państwa w trybie ustawy o wywłaszczeniu nieruchomości. Skarb Państwa miał zamiar utworzyć w tym obiekcie regionalne muzeum ziemi nowotarskiej. Później obiekt przechodził z rąk do rak i systematycznie ulegał degradacji. W 1990 roku w wyniku braku jakichkolwiek prac budowlanych oraz braku dozoru obiekt zawalił się. Nie mogąc pogodzić się z taką niegospodarnością i marnotrawstwem poprzedni właściciel - Michał Borzęcki wystąpił o zwrot nieruchomości w trybie ustawy o gospodarce gruntami. Postępowanie reprywatyzacyjne zakończyło się w lipcu 1992 roku decyzją kierownika Urzędu Rejonowego o zwrocie nieruchomości. W grudniu 2003 w nowo wybudowanym zajeździe o nazwie Karcma u Borzanka odbyła się pierwsza impreza sylwestrowa.

Hej Borzankowe imie nigdy nie zaginie!
Hej ani na wiersycku, ani na dolinie!

 

X  

 

 

Jeżeli chcesz szybko przejść do nadrzędnej strony kliknij poniższy interaktywny przycisk.

 

UWAGA!!! Jeżeli wykryjecie jakieś niezauważone przeze mnie błędy proszę o informację. Za wszelkie konstruktywne uwagi z góry serdecznie dziękuję.

 

W SUMIE OD ZAŁOŻENIA WITRYNY W 2005 ROKU ODWIEDZONO JĄ
JUŻ   RAZY